Apetyt na jutro
Data wydania: 2011
Data premiery: 21 listopada 2011
ISBN: 978-83-7674-150-5
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 320
Kategoria: Literatura dla kobiet
29.90 zł 20.93 zł
Każda z nas zna kogoś, kto uważa się za eksperta od cudzego życia. Sąsiadka, która całe dnie spędza w oknie, wszechwiedzący dozorca kamienicy, czy rozpowszechniająca plotki ciotka z drugiego końca miasteczka… Ale co, gdy mężczyzna przypadkowo spotkany w pociągu nagle zaczyna opisywać Twoje życie z najdrobniejszymi detalami…?
Zuzanna może nie wiodła idealnego życia, ale z pewnością nie miała wielu powodów do narzekań – wykształcony i ambitny mąż, udana córka oraz własne mieszkanie.
Nigdy nie przewidziałaby, że kiedyś stanie przed koniecznością rozpoczęcia życia w pojedynkę. A jednak…
Teraz, kiedy najczarniejszy scenariusz urzeczywistnił się, Zuzanna postanawia wrócić do rodzinnego miasta by odnaleźć sens życia. I niespodziewanie dla samej siebie spostrzega, że kluczem do rozliczenia z przeszłością staje się mężczyzna poznany w pociągu…
Naprawdę nie mam korzeni, pomyślała Zuzanna ze smutkiem. Miała dobry kawał drogi na cmentarz, szła w jego stronę tak, jak zapamiętała. Od dawna była obca w tym mieście, wyrwała z niego korzenie, a to, co z nich tutaj pozostało, umarło wraz z matką. Brat, kiedy jeszcze żył, miał swoje życie, w którym nie było dla niej miejsca.
Zuzanna od prawie dwudziestu lat mieszkała w jednym z wielu stołecznych budynków, a czuła się w nim ciągle nowa. Może to czas tak gonił, że ona nie zauważała jego upływu, a może przyczyną byli ci, którzy mieszkali tam od przeszło pięćdziesięciu lat, od których oddzielało ją ponad trzydzieści lat, przekładających się na ich osiedlową integrację przy sadzeniu drzew i wychowywaniu dzieci, i dwadzieścia lat brakujących jej do ich starości. Ona teraz to już nie ona z młodości, kiedy sąsiedzi byli jak starzy znajomi; jej sąsiedzi stali się starymi ludźmi.
Na dobrą sprawę mam tylko siebie, a nie potrafię być samowystarczalna. Teraz odgrażam się, że będę myśleć tylko o sobie, chociaż nikt specjalnie niczego ode mnie nie oczekuje, rozczuliła się nad sobą.
Całe jej życie tonęło w uległości aż do teraz, ale na szczęście się w niej nie utopiło. Zaczynała je niejako od nowa, dla siebie, przewrotnie została do tego zmuszona, natomiast nie widziała już przeszkód, by wypełnić je w znacznej mierze sobą. Całe życie wpajano jej, by była miła, grzeczna, uważna i dobra. Te cechy wyniosła z rodzinnego domu, przylgnęły do niej jak różowe etykietki, aby ludzie, których spotykała na swej drodze, nie mieli wątpliwości, że obiecują one słodką przegryzkę, którą po zjedzeniu zaraz się zapomina. Nie trzeba nawet pamiętać, by wyrzucić papierek, sama go wyrzucała, czekała, aż zjedzą, i wyrzucała. Taka była, zawsze taka była. Chłopak, o którym pomyślała, widząc go po raz pierwszy, że zostanie jej mężem, również zwrócił na to uwagę. Napisał w pierwszym liście, że jest tak miłą i sympatyczną dziewczyną, że chciałby się nią jeszcze zobaczyć. Podobał jej się, a skoro miał zostać jej mężem, wzmacniała w sobie te cechy, które podobały się jemu, ale od czasu, kiedy je nazwał, weszła w rolę zbyt miłej, zbyt grzecznej, zbyt uważnej i zbyt dobrej.
Przedobrzyła, różowe etykietki obiecujące coś słodkiego przykleiły się do niej nieodwracalnie. Zdawała sobie sprawę, że gdyby odważyła się je zerwać, zostawiłyby po sobie paskudne ślady niewdzięczności. Bała się podejrzeń o niewdzięczność, bo nic nie wychodziło jej lepiej niż spełnianie cudzych oczekiwań. Kiedy jednak etykietki zaczęły ją uwierać, Zuzanna, nie potrafiąc się ich całkiem pozbyć, postanowiła je trochę przykryć obojętnością, żeby nie rzucały się w oczy swoim naiwnym, prowincjonalnym wyglądem, żeby wydawały się mniejsze, niż były w istocie, tak, aby zwiększyć dystans pomiędzy nimi a tymi, którzy chcą zjeść to, co obiecują.
Dla utrzymania tego dystansu nauczyła się zwracać do ludzi ich pełnym imieniem; dopiero kiedy nabierała pewności, że umie się bronić przed zjedzeniem, zdrabniała imiona znajomych. Pełnym imieniem zwracała się również do osób, które były zbyt miłe, zbyt grzeczne, zbyt uważne, zbyt dobre, czyli podobne do niej, ale w przeciwieństwie do niej nie potrafiły ukryć swej uległości. Wymawiała ich pełne imię przez szacunek do nich, uważając, że zdrobniała forma imienia umniejsza jego właściciela do dziecięcego rozmiaru, a pełne imię pozostawia go w jego naturalnym, dorosłym rozmiarze, wtedy go lepiej widać i słychać.
Wiedziała, co robi. Dowiedziała się tego, obserwując Piotra, wykształconego, inteligentnego mężczyznę po czterdziestce, który pracował w jednym pokoju z Zuzanną i swoją wieczną narzeczoną Alicją. Kawaler i kobieta po rozwodzie, przez nią nazywani Piotrem przez szacunek i Alicją przez strach przed pożarciem. On prawie nie zwracał się po imieniu do swojej wiecznej narzeczonej, w ogóle niewiele mówił, a to, co miał do powiedzenia, wpadało w tok jej wypowiedzi jak kamień w wodę. Kiedy to zauważał, najczęściej wydobywał z siebie westchnienie, jakby cały składał się z westchnień, niewerbalnych przekazów: „Dlaczego ja mam to za ciebie zrobić? Dobrze, zrobię to dla ciebie”. Dla Alicji był Piotrusiem, który wykonywał swoją i jej pracę, a właściwie jej i swoją pracę, bo jej sprawy musiały być dla niego najważniejsze, oczywistym było, że dla niej takie właśnie są. Piotruś – dorosłe ciche dziecko, którego nie widać i nie słychać, o inteligencji ginącej w jej życzeniach, dąsach i krzykach, i Piotr – dorosły mężczyzna schowany w dziecku, który, kiedy uchwycił swoje pełne imię, stawał się widzialny i słyszalny dla innych i przez chwilę zdawał sobie z tego sprawę, dopóki do jego uszu nie dotarło to dziecinne zdrobnienie: Piotruś. Słysząc je, Zuzanna odnosiła wrażenie, że coś go gryzie w ucho; było to imię zniekształcane przez kobiecy głos, w którym słychać było wszystko oprócz szacunku. Ten człowiek, zbyt miły, zbyt grzeczny, zbyt uważny i zbyt dobry, zdawał sobie sprawę z wbijania kolców w siebie za pomocą swojego imienia, ale nie umiał ich powyciągać. Kiedy pewnego dnia Alicja, przeciwniczka małżeństwa, poinformowała go, że zdecydowała się na małżeństwo z mężczyzną o imieniu, którego zdrobnienie brzmiałoby niestosownie, postanowił zedrzeć z siebie etykietkę uległego, narażając się na paskudne ślady niewdzięczności, ale zyskał dużo więcej: szacunek do samego siebie. Piotr wypełnił sobą całą swą dorosłość, przestał być Piotrusiem i odtąd nikomu nie pozwalał tak się do siebie zwracać, nabrał szacunku do własnego pełnego imienia, a jego pełne imię zyskało szacunek otoczenia.
Dzięki tej parze Zuzanna unaoczniła sobie, co dzieje się z uległością podaną na tacy, jak szybko potrafi znikać w łapczywych rękach i chciwym spojrzeniu, dlatego własną starała się z czasem ukrywać w obawie przed tymi, którzy mogliby ją zauważyć i bez refleksji próbować się w nią wgryźć, odgryźć więcej, niż mogłaby ofiarować, wreszcie pożreć ją w całości, a potem uznając, że czują niedosyt, obrazić się, odwrócić, zapomnieć. A ona i tak powyrzucałaby za nich papierki, bo tego ją nauczyło życie z rodzicami:
– papierki wyrzucaj do kosza, nawet gdy inni tego nie robią;
– bądź zawsze miła, grzeczna, uważna i dobra;
– bez względu na to, jak cię traktują, bądź mądrzejsza;
– pamiętaj o konwenansach;
– gdybyś zapomniała o swoich etykietkach, to zawsze pamiętaj o konwenansach, wyrzucaj za nich papierki, inaczej nie wypada, gdyby tak każdy zostawiał po sobie papierek…
Nie chciała być nikim więcej, a jedynie dostatecznie miłą, dostatecznie grzeczną, dostatecznie uważną, dostatecznie dobrą, jednym słowem, szanowaną. Wyobrażała sobie szacunek jako linię prostą, na którą nanosiła bycie miłą, grzeczną, uważną i dobrą. Nad linią cechy te przybierały na sile, pod linią stawały się ich odwrotnością, a uwypuklenie się którejś w górę lub w dół oznaczało utratę szacunku, przy czym pod linią była pozbawiona szacunku innych, nad linią zaś traciła szacunek do siebie. Utrata szacunku zarówno innych, jak i swojego własnego były nie do przyjęcia.
Starała się myśleć racjonalnie, nie oczekiwała więc rewanżu za każdą wyświadczoną przysługę. Starała się myśleć pozytywnie, zatem po jakimś czasie oczekiwała wzajemności, aby mogła się dobrze poczuć w swojej skórze i dać innym szansę poczuć się dobrze. Nie mogła zbyt wiele dawać, zbyt wiele zabija radość dawania, co więcej, poczucie przesytu kazało przestać dawać, aby zachować życzliwość wobec tego, komu się daje. Nie chciała wiele brać, aby branie nie stało się pojemnikiem na zachłanność. Istnieje całe mnóstwo pojemników na zachłanność, charakteryzują się tym, że nie mają dna, mogą pomieścić niezliczoną ilość ludzkich niedosytów rzeczy, przysług, pieniędzy i uczuć.
Starała się nie wynosić uległości na zewnątrz, zostawiała ją w domu, tam była ona wręcz pożądana, tam nie potrafiła jej przykryć obojętnością, tak jak nigdy nie potrafiła ukryć słodyczy przed własnym dzieckiem. Gdziekolwiek by je schowała, zostawały znalezione, nie, nie zawsze znalezione, to jej uległość była tak długo bombardowana naciskami, aż w końcu sama wskazywała miejsce ich ukrycia. Ulegała presji, by unikać kłótni, była perfekcjonistką i drażniła ją daleka od ideału rzeczywistość, sama więc ją poprawiała, sama robiła to najlepiej.
Zbliżając się do cmentarnej bramy, powzięła zamiar założenia nowego, pewniejszego siebie ego, naładowania akumulatorów, aby potem, wychodząc naprzeciw ludziom, którzy codziennie próbowali dostrzec jej etykietki, wiedzieć, że jest przez nich widzialna i słyszalna. Nie była już dziewczynką, która przechodziła całe kolonie w jednej sukience, bo matka zabroniła jej się brudzić.
Nie ma sensu się zmieniać, jestem sobą, pomyślała. Lepiej poszukać sensu życia, a ja już teraz nie mam na to siły. Upał mnie wykańcza.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.