Armia duchów.
Tajny oddział armii amerykańskiej na frontach II wojny światowej
Przekład: Kamil Janicki
Tytuł oryginału: Ghost Army of World War II
Data wydania: 2010
Data premiery: 16 grudnia 2010
ISBN: 978-83-7674-091-1
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 356
Kategoria: Historia
35.90 zł 25.13 zł
W 1996 roku ujawniono dokumenty wojskowe, dzięki którym świat usłyszał o ściśle tajnym oddziale armii amerykańskiej, biorącym udział w działaniach na frontach II wojny światowej.
23. Jednostka Specjalna Kwatery Głównej – zwana Armią Duchów – przeszkolona w zakresie wojskowych technik dezinformacyjnych, rozpoczęła swoją wyjątkową misję we Francji zaraz po tym jak pierwsi alianccy żołnierze wyszli na plaże Normandii. Jej cel: zmylić, zwieść i oszukać niemiecką armię.
Armia Duchów liczyła zaledwie 1100 członków, a jednak symulowała znacznie większe, ciężej uzbrojone oddziały. Tworząc iluzję wielkich zbiorowisk ludzi i sprzętu, wprowadzała w błąd wrogie siły. Swoją misję wykonywała przy użyciu atrap czołgów, ciężarówek i dział artyleryjskich, modeli samolotów, a nawet manekinów spadochroniarzy. Dzieła dopełniały fałszywe transmisje radiowe i przekonujące efekty dźwiękowe.
Niemcy nazywali ten oddział „widmową armią”, podkreślając, że tajemnicza jednostka potrafiła w jednej chwili stać zaraz przed nimi, a parę minut później rozpocząć atak na flanki lub tyły. Jednym z zadań 23. JSKG było przekonanie nazistów, że po lądowaniu w Normandii alianci dysponowali w Europie dużo większymi siłami niż w rzeczywistości. Jednostce mającej zaledwie ponad tysiąc żołnierzy i gumową broń regularnie nakazywano przeciwstawianie się o wiele większym, ciężko uzbrojonym oddziałom wroga. Z reguły celem było zatrzymanie przeciwnika w określonym miejscu i jednoczesne odsłonięcie tych punktów, w których miał nastąpić prawdziwy atak aliantów.
Siedząc na swoim łóżku Blass rozmyślał o wojnie. Uśmiechał się na wspomnienie dni, gdy razem z Bobem Tompkinsem stawiali czoło niebezpieczeństwom, trzęśli się z zimna na śniegu, brodzili w błocie, palili pełno papierosów, żyli na racjach „K” i modlili się o szybki koniec konfliktu. Dzielili też mały namiot, w którym spali w błotach i śniegach Europy od momentu lądowania w Normandii. Razem pędzili jak najdalej od niszczących wszystko na swojej drodze niemieckich dywizji pancernych podczas bitwy w Ardenach. Blass i Tompkins śmiali się przypominając sobie, jak próbowali zasnąć w swoim niewielkim namiocie podczas szczególnie zimnego i intensywnego deszczu. Stopy ich obu wystawały na zewnątrz.
Nazwa, którą wybrali dla siebie samych – Armia Duchów – przylgnęła do formacji. Nigdy natomiast nie pozwolono im nosić naszywek przedstawiających ducha. Jak na ironię Niemcy także mówili o amerykańskiej armii duchów, nadając jej takie miano ze względu na nieprzewidywalność działań, których nigdy nie byli w stanie w pełni zrozumieć. Używali także nazwy „widmowa armia”, jako że jednego dnia była ona w określonym miejscu, a już kolejnego atakowała z flanki lub nawet od tyłu. Niektórzy zrzucali rzecz na zadziwiająco sprawną logistykę Amerykanów, ale w rzeczywistości chodziło przecież o coś znacznie więcej.
Jeśli chodzi o inne jednostki amerykańskie, brytyjskie i francuskie, to większość z nich nigdy nie dowiedziała się istnieniu Armii Duchów – 23. Jednostki Specjalnej Kwatery Głównej – choć ta wpłynęła na losy ich wszystkich. Nawet 40 000 żołnierzy, nie wyłączając Niemców, najpewniej zawdzięcza swoje życie działaniom właśnie tej formacji. Misją tego niewielkiego oddziału było zwodzeniem armii niemieckiej po dniu „D”, tak by brała go za dużą jednostkę, nawet w sile dywizji liczącej 14 do 17 tysięcy żołnierzy. Przy jednej akcji ten drobny oddział odegrał zresztą role aż dwóch dywizji, czyli około 30 tysięcy mężczyzn.
Cel osiągali wykorzystując różne metody: dźwięki emitowane nocą przez megafony, około tysiąca napełnianych powietrzem, ale wyglądających realistycznie atrap pojazdów i samolotów, sztuczną artylerię i fałszywe rozbłyski artyleryjskie, nieprawdziwe i zwodzące wroga transmisje radiowe, pożyczone od innych oddziałów oznaczenia i emblematy na pojazdach oraz mundurach, odciski gąsienic czołgów pozostawiane na śniegu lub błocie, inscenizacje przemarszów piechoty z wykorzystaniem niewielkich grup ludzi chodzących w kółko, błędne informacje przekazywane belgijskim i francuskim szpiegom pracującym dla Niemców, a także wiele innych trików, by wymienić tylko wielkie siatki maskujące nie zakrywające niczego, ale budzące w umysłach Niemców przekonanie, że za kamuflażem kryją się tysiące czołgów.
Każda z misji miała swój szczególny cel i w każdej odwoływano się do sekretnego zestawu trików opracowanych podczas ściśle tajnego szkolenia z myślą o takim właśnie ich zastosowaniu w praktyce. Armia Duchów była tak dalece utajniona, że pod siedzeniami jej pojazdów półgąsienicowych i ciężarówek przewożących specjalny sprzęt zamontowano materiały wybuchowe, aby mogły zostać doszczętnie zniszczone w przypadku dostania się pod ostrzał nazistów. I rzeczywiście jeden pojazd eksplodował po trafieniu przez pocisk z niemieckiego działa kolejowego.
Historia tej unikalnej jednostki brzmi bardziej jak fabuła szalonego filmu, niż relacja z prawdziwych wydarzeń. Armia Duchów została powołana do życia w sposób nieprawdopodobny i tajemniczy niedługo po tym, jak japoński atak na Pearl Harbor dał początek wojnie. Pierwszy impuls do jej utworzenia wynikał ze zrozumienia, jak bardzo Ameryka była nieprzygotowana do walki. Ujmując rzecz prosto: jeśli Stany Zjednoczone nie dysponowały właściwą siłą ludzką, należało udawać, że jest inaczej i uciekać się do podstępów. Armia Duchów była taką właśnie udawaną armią, stworzoną z myślą o działaniach w Europie – przeciwko Niemcom po dniu „D”.
W przeciągu zaledwie godzin od ataku na Pearl Harbor na dachach Białego Domu i Kapitolu pojawiły się przedmioty wyglądające na karabiny maszynowe. Wielu ludzi czuło się pewniej, widząc ten szybki i namacalny dowód amerykańskiej determinacji. Tylko nieliczni wiedzieli, że karabiny nie były prawdziwe. Rozstawiono atrapy wykonane z pomalowanego na czarno drewna. Stany Zjednoczone miały tak mało broni, że wykorzystano drewniane pomoce treningowe, by w ten sposób umocnić morale waszyngtończyków. Sytuacja była dużo bardziej dramatyczna, niż zdawało się większości Amerykanów. Także wiele regularnych oddziałów ćwiczyło na drewnianych karabinach i atrapach moździerzy, podczas gdy przemysł dopiero przerzucał się na tryb produkcji wojennej.
Mimo to przyszli historycy będą widzieć w ataku na Pearl Harbor moment kluczowy dla przetrwania amerykańskiej demokracji, a po prawdzie demokracji na całym świecie. Letargiczna, pacyfistyczna Ameryka została boleśnie uderzona w twarz. Ponad 2000 osób zginęło a kolejne 2000 poniosło rany w zdradzieckim uderzeniu, do którego doszło w momencie, gdy japońscy dyplomaci w Waszyngtonie pozorowali negocjacje mające na celu zażegnanie ryzyka wojny.
Po Pearl Harbor niewielu było gotowych mówić o pacyfizmie. Celem dla narodu stała się zemsta, realizowana bez zważania na koszty. Zmiana wydaje się tym bardziej niezwykła, jeśli zestawi się ją z sondażem Gallupa przeprowadzonym w maju 1941 roku. W badaniu tym 80% respondentów sprzeciwiło się zaangażowaniu amerykańskich wojsk w zamorskie wojny. Jednocześnie prezydent Franklin D. Roosevelt został poddany krytyce w związku z wydaniem dowódcom wojskowym zgody na spotkanie z brytyjskimi kolegami i dyskusję nad gotowością bojową oraz prawdopodobieństwem zaangażowania się USA w konflikt z Niemcami.
Admirał Bull Halsey podsumował zmianę narodowych odczuć w swoim pierwszym rozkazie: „Zabijać Japońców! Zabijać Japońców! Zabijać Japońców!” Jednak w pierwszych tygodniach i miesiącach było to niełatwym zadaniem. Rząd utrzymywał amerykańskie nieprzygotowanie w tajemnicy, podczas gdy dowództwo wojskowe najwyższych szczebli gorączkowo starało się zmobilizować kraj do wojny.
Pochodzenie duchów
Niecałe dwa lata po tym, jak atak na Pearl Harbor zszokował naród, przed Biały Dom zajechał wojskowy Chevrolet z chorągiewką z czterema gwiazdkami. Był piękny jesienny dzień 1943 roku. Na drzewach szeleściły żółte i czerwone liście. Z pojazdu wysiadł wyglądający dystyngowanie siwowłosy generał, a za nim dwóch adiutantów. Generał, George Catlett Marshall, pewnym krokiem ruszył do drzwi prezydenckiej siedziby. Pomocnicy z trudem starali się za nim nadążyć. Marshall był szefem sztabu Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych, a tym samym wojskowym o najwyższej randze w kraju. Powaga malująca się na jego twarzy, najpewniej odbijająca ciągłe zmartwienia, sprawiała, że Marshall wyglądał na więcej niż swoje 62 lata.
Do Białego Domu generał przybył na jedno ze swoich regularnych spotkań z prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem. Często byli na nich obecni także sekretarz wojny Henry L. Stimson oraz główny powiernik i doradca Roosevelta, Harry Hopkins. To właśnie na tych prywatnych spotkaniach w gabinecie owalnym Marshall przekazywał prezydentowi i członkom rządu bieżące informacje na temat wysiłku zbrojnego. Odbywały się one rutynowo jeszcze przed atakiem na Pearl Harbor, gdy omawiano przygotowania do wojny i jej ewentualny przebieg. Roosevelt i Marshall – w przeciwieństwie do statystycznego Amerykanina popierającego ścisły izolacjonizm – widzieli, że wojna zbliża się niczym niemożliwy do zatrzymania pociąg. Przed pierwszym japońskim uderzeniem przejmowali się przede wszystkim amerykańską niechęcią do zbrojeń oraz ogólnonarodową niezdolnością dostrzeżenia śmiertelnego niebezpieczeństwa, wiążącego się z nieprzygotowaniem do walki.
Większość Amerykanów wierzyła, że Atlantyk i Pacyfik stanowią wystarczające bariery naturalne, by uchronić ich przed udziałem w kolejnej „zagranicznej wojnie”. Makabryczne wspomnienia pierwszej wojny światowej wciąż były żywe w umysłach wielu obywateli Stanów Zjednoczonych. W efekcie Amerykanie starali sie ignorować to, co działo się w Europie.
Sytuacja była rzeczywiście nieciekawa. W 1939 roku armia, łącznie z Korpusem Powietrznym, liczyła 130 000 żołnierzy. Nie istniała ani jedna dywizja pancerna. Dysponowano wprawdzie 1175 samolotami, ale większość była ewidentnie przestarzała. Na stanie sporo było dwupłatowców o możliwościach bojowych nieznacznie większych od maszyn z okresu I wojny światowej. Do chwili, gdy 7 grudnia 1941 roku Japończycy zaatakowali Pearl Harbor niewiele się poprawiło. Stany Zjednoczone w żadnym razie nie funkcjonowały w sposób odpowiadający stanowi wojny. Bardzo daleka droga dzieliła je od dziewięciomilionowej armii z 1945 roku.
Generał Dwight D. Eisenhower, wcześniej główny doradca wojskowy generała Douglasa MacArthura na Filipinach, został wezwany do Waszyngtonu przez Marshalla, by pomóc w przygotowaniach do wojny. MacArthur bardzo pochlebnie wypowiadał się o administracyjnych talentach Eisenhowera. Ten ostatni w swojej książce Krucjata w Europie o tamtym momencie w historii USA pisał następująco:
Brakowało skutecznej ochrony przeciwko nowoczesnym czołgom i samolotom. Żołnierze nosili drewniane atrapy moździerzy i karabinów maszynowych, a niektóre z naszych nowych broni mogli poznawać tylko w oparciu o schematy. Brakowało wyposażenia każdego typu, a sporo z tego, co było do dyspozycji wyprodukowano dla armii jeszcze w dobie pierwszej wojny światowej. Pomimo wszystkich tych przeciwności brytyjski premier Winston Churchill stwierdził w Wielkiej koalicji: Żaden Amerykanin nie będzie miał mi za złe, jeśli podkreślę, że największą radością było walczyć ze Stanami Zjednoczonymi po naszej stronie (…).
Na myśl nasunęła mi się uwaga, którą usłyszałem od Edwarda Greya ponad 30 lat wcześniej. Mówił on, że Stany Zjednoczone są jak „gigantyczny kocioł.
Gdy już rozpali się pod nim ogień, to moc którą może wygenerować jest nieograniczona”.
Jednak w momencie wybuchu wojny pod kotłem można było dostrzec co najwyżej iskry. Właśnie ta sytuacja sprawiała, że oblicze siedzącego na wózku inwalidzkim prezydenta, które tego dnia ujrzał generał Marshall, wydawało się nawet bardziej zatroskane niż zwykle. Dwaj mężczyźni darzyli się wzajemną sympatią i szacunkiem. W przeciągu lat wojny łączyła ich bliska, wręcz symbiotyczna relacja, która, jak się okazało, reprezentowała realną siłę, po dziś dzień niedocenianą przez większość Amerykanów.
Roosevelt tak bardzo polegał na Marshallu, że nie pozwolił mu wyjechać do Londynu i stamtąd kierować alianckimi działaniami zbrojnymi.
Zamiast tego mianował generała Eisenhowera Naczelnym Dowódcą Alianckich Sił Ekspedycyjnych. Marshalla wolał mieć blisko siebie – w Pentagonie lub nieodległym domu rodzinnym generała w Wirginii.
Szef sztabu Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych cieszył się też pełnym zaufaniem Roosevelta i z zasady wiedział o wojnie i kontaktach z zagranicznymi przywódcami dokładnie to, co sam prezydent.
Zwykle Roosevelt udostępniał mu korespondencję bez przerwy napływającą od Winstona Churchilla, a później także Józefa Stalina. Zresztą sam Churchill, mający świadomość jak bliska jest współpraca Roosevelta z Marshallem i Harrym Hopkinsem, sugerował by udostępniać im treść listów. Później brytyjski premier też nawiązał bardzo zażyłe stosunki z Hopkinsem, kiedy ten przybył do Wielkiej Brytanii z zadaniem zebrania informacji o panującej tam sytuacji. Kontakty Roosevelta z Marshallem miały po prawdzie dużo bliższy charakter niż z jego własnym wiceprezydentem, Harrym Trumanem.
Początkowo Marshall podzielał gniew większości Amerykanów, nierozważnie postulując wysłanie alianckich sił inwazyjnych do Europy już w 1942 roku. Jego własne, a szerzej amerykańskie pragnienie zakończenia wojny jednym potężnym wysiłkiem musiało zostać pohamowane przez Brytyjczyków, obawiających się drugiej Dunkierki w przypadku zbyt szybkiego działania aliantów. W 1940 roku pod Dunkierką armia brytyjska niemalże utraciła 300 000 ewakuujących się żołnierzy. Koniec końców Marshall i Roosevelt uświadomili sobie, że Churchill miał rację – alianci nie byli jeszcze nawet w części gotowi. Jednocześnie Niemcy stanowili dużo niebezpieczniejszych przeciwników, niż dotąd sobie uświadamiano. Tak bardzo, że wojna na Pacyfiku musiała zostać odsunięta na drugi plan ogólnego wysiłku zbrojnego Stanów Zjednoczonych.
Tego konkretnego dnia Marshall przedstawił Rooseveltowi informacje o dalszych stratach ładunków morskich w efekcie działania niemieckich łodzi podwodnych, a także o postępach w walce na Pacyfiku i Morzu Śródziemnym. Na koniec zostawił wzmiankę o projekcie, co do którego wiedział, że z pewnością przypadnie do gustu prezydentowi: planie powołania niewielkiego, ściśle tajnego i wyspecjalizowanego oddziału taktycznego, w sile niewiele większej od batalionu – 1100 ludzi, w tym 300 oficerów. Idea zyskała akceptację Stimsona, który sporządził rozkaz oficjalnie powołujący jednostkę do życia. Był to projekt, za którym intensywnie opowiadali się Brytyjczycy, a Churchill wspominał o nim nawet Rooseveltowi podczas konferencji w Teheranie.
W sensie symbolicznym nowa armia nie różniła się specjalnie od drewnianych karabinów na dachu Białego Domu, tyle tylko, że działała o wiele bardziej finezyjnie i na nieporównanie większą skalę. Niektórzy wojskowi porównywali jej funkcjonowanie do stylu gry w futbol amerykański stawiającego na zwodzenie przeciwnej drużyny i wykorzystywanie nietypowej taktyki (tzw. gadget/trick play). W akcjach oddziału widzieli odważne przedstawienia, które znacząco wspomagały aliantów po inwazji w Normandii i przez resztę wojny – na skalę nieproporcjonalnie dużą, jeśli uwzględnić liczebność jednostki. Efekty działalności Armii Duchów były spektakularne, planując jej powołanie nikt nie spodziewał się takich rezultatów. Zdaje się, że jej istnienie było ostatnim wielkim sekretem II wojny światowej.
Sukces był tak wielki, że po wojnie dowódcy sił zbrojnych wysokiego szczebla, nie wyłączając Eisenhowera, postanowili pozostawić działalność oddziału w tajemnicy, na wypadek gdyby jego umiejętności, sprzęt i doświadczenie były potrzebne w przyszłości. Marshall przypomniał Rooseveltowi, że amerykański generał Jacob L. Devers, a także kilku wysoko postawionych Brytyjczyków, w tym Churchill, nalegało na szybkie przyswojenie przez Stany Zjednoczone technik dezinformacyjnych, z powodzeniem wykorzystywanych przez Zjednoczone Królestwo w Afryce Północnej i poza nią. Techniki te nie tylko uratowały życie tysięcy żołnierzy, ale też znacząco przyczyniły się do spektakularnego zwycięstwa generała Bernarda L. Montgomery’ego w starciu z Rommlem pod El Alamein.
Jest faktem, że Churchill przekazał Rooseveltowi, iż to właśnie sztuka wojennych wybiegów pozwoliła Brytyjczykom dowodzonym przez Montgomery’ego wygrać pod El Alamein i uniknąć wielu potencjalnych strat w ludziach. Niektórzy posuwali się nawet do twierdzeń, że bez odwołania się do nowej taktyki podstępów bojowych zwycięstwo nie byłoby możliwe.
Roosevelt dowiedział się co nieco o technikach dezinformacyjnych już w styczniu 1943 roku, podczas swojej ściśle tajnej podróży do Casablanki, gdzie odbył spotkanie z brytyjskim premierem. Wykorzystywanie podstępów w walce było jednym z ulubionych tematów Churchilla i trudno uwierzyć, że nie podjął go przy okazji wielogodzinnych rozmów w cztery oczy. Niemniej jednak nawet dziś nie są znane szczegóły toczonych wówczas dyskusji. Wiemy tylko, że w omawianym okresie Churchill lubił wspominać o tych sprawach w kontaktach z Harrym Hopkinsem i samym Rooseveltem.
Wśród sztuczek wykorzystywanych w Afryce Północnej była też ta nazywana przez Brytyjczyków „chińskimi żołnierzami”. Przygotowywano dużą grupę drewnianych kukieł, ubranych w hełmy oraz mundury pustynne i ukrywano je w dziurach w piasku. Przy użyciu mechanizmu złożonego z lin i bloczków kukły mogły zostać jednocześnie podniesione.
To skupiało ogień Niemców i odwracało ich uwagę od rzeczywistego kierunku natarcia. Chroniono życie prawdziwych żołnierzy, skłaniając wroga do marnowania amunicji i – co bodaj najważniejsze – ustalano dokładne pozycje niemieckich jednostek oraz broni, dzięki czemu można było skutecznie odpowiedzieć ogniem. Generał Omar N. Bradley wspominał, że podczas kampanii w Tunezji jedna ze sztuczek zakładała nawet przebieranie brytyjskich i amerykańskich żandarmów w burnusy, dzięki czemu wyglądali na Arabów. Tak wystrojeni funkcjonariusze kierowali ruchem drogowym, nie pozwalało to Niemcom wyciągnąć zgodnych z prawdą wniosków co do obecności alianckich wojsk na danym obszarze.
Technik zwodzenia wroga stworzono znacznie więcej. Niektóre były nawet bardziej wymyślne i skomplikowane. Jak wyjaśniał Churchill w Zaciśnięciu pierścienia: Generał Montgomery miał do dyspozycji trzy dywizje pancerne i odpowiednik siedmiu dywizji piechoty. Koncentracja tak znaczących sił wymagała wcielenia w życie szeregu pomysłowych wybiegów i środków ostrożności. Szczególnie ważną kwestią było ukrycie przed wrogimi samolotami stanu [prawdziwych] przygotowań. Wszystko to przeprowadzono z wielkim sukcesem i atak okazał się dla nieprzyjaciela kompletnym zaskoczeniem.
Churchill twierdził, że nawet po wojnie nie mógł podać żadnych dodatkowych szczegółów. Dzisiaj są nam już znane. Powyższy opis był przeznaczony dla powojennej publiki. Roosevelt i Marshall na kilka tygodni przed utworzeniem amerykańskiej Armii Duchów usłyszeli od Churchilla znacznie więcej – że podstęp, którym zwiedziono Rommla był prawdziwym majstersztykiem. Wykorzystano nie tylko kukły przebrane za żołnierzy, ale też czarne cienie namalowane bezpośrednio na piasku. Chodziło o to, by zmylić wroga przeprowadzającego ciągłe loty zwiadowcze i skłonić go do myślenia, że atak nastąpi daleko na południe od El Alamein. W intensywnym słońcu, stale zalewającym pustynię, obserwator lotniczy w celu określenia pozycji pojazdu lub budynku często mógł polegać tylko na wyróżniającym się spośród wszechobecnej żółci ciemnym cieniu.
Niemcy dostrzegli setki takich „cieni”, sugerujących obecność czołgów, budynków i składu zaopatrzenia w stosunkowo dużej odległości na południe od El Alamein, na najbardziej wysuniętym odcinku frontu. Nie wiedzieli natomiast, że zaobserwowane obrazy niczego nie dowodziły. W zauważonych punktach nie rzucały cieni nawet atrapy. Była tam tylko czarna farba.
Artystów zwerbowano, by dbali o realistyczne proporcje i wymiary cieni. Ich sukces dał do myślenia Amerykanom i doprowadził później do przyjęcia do Armii Duchów takich postaci jak Bob Tompkins, Bill Blass czy Art Shilstone. Co ważne, Niemcy chwycili przynętę i przyjęli, że to właśnie na południu nastąpi wielka brytyjska kontrofensywa.
Zgromadzili swoje wojska w złym miejscu – na południe, a nie północ od El Alamein, gdzie w rzeczywistości szykowało się wrogie uderzenie, wycelowane w słaby punkt niemieckich linii.
W międzyczasie, jak opowiadał Churchill, Montgomery musiał skrzętnie ukryć wielkie zgrupowanie czołgów i zapasów na północy – w miejscu, skąd miało ruszyć prawdziwe natarcie. Nazistowscy piloci samolotów rozpoznawczych nie dostrzegli w tamtym rejonie żadnych dużych składów broni, które sygnalizowałyby przygotowania do decydującego ataku. Pełno takich składów zlokalizowali na południu, tak więc właśnie na tamtym kierunku skoncentrowali swoje Panzery.
Wszystko poszło według planu Montgomery’ego.
W rzeczywistości – jak z satysfakcją zdradził Rooseveltowi brytyjski premier – zapasy paliwa na północy składowano wzdłuż ogrodzeń, w cieniu drzew oliwkowych i w namiotach. Materiały trzymano w różnych miejscach i unikano tworzenia jednego, generalnego składu, jak zwykło się robić przed natarciem. Czołgi umiejętnie pokryto płótnami i pomalowano tak, by wyglądały na ciężarówki albo nawet na dostarczone przez Amerykanów jeepy. Przy obserwacji z powietrza nie było łatwo określić skali, więc dało się zamaskować czołg jako znacznie mniejszy jeep. Pilot po prostu przyjmował, że jest o kilkadziesiąt czy kilkaset metrów bliżej celu niż w rzeczywistości.
Niemcy nieustannie patrolowali brytyjskie pozycje przy użyciu lekkich samolotów nazywanych bocianami („Storch”). Nawet sam generał Erwin Rommel od czasu do czasu zasiadał za sterami swojego Storcha, by przyjrzeć się sytuacji z powietrza. Tego dowódcę niejednokrotnie nazywano najwybitniejszym ze wszystkich niemieckich generałów, ale i on dał się nabrać.
W tym samym czasie, jak wyjaśniał Churchill prezydentowi Stanów Zjednoczonych, na południowym odcinku dodawano kolejne dowody fałszywego zgrupowania wojsk. Na ziemi pojawiało się coraz więcej śladów po gąsienicach, tyle tylko, że nocą zostawiały je transportery opancerzone, a nie czołgi. Ślady te znikały pod celowo niestarannie rozpiętymi siatkami maskującymi i stamtąd wychodziły. Zapasy (puste skrzynie i kanistry na paliwo) rozrzucono tu i ówdzie w dość ostentacyjny sposób. Kiedy na koniec doszło jeszcze do próbnego ataku w wykonaniu oddziałów hinduskich, wojska Rommla zostały ostatecznie przekonane, że przeciwnik uderzy na południu.
Gdy na północy wyprowadzono prawdziwe kontruderzenie, w płytkich liniach oddziałów Rommla zapanowało zaskoczenie pomieszane ze wstydem. Otoczono i schwytano tysiące Niemców. Lis Pustyni nabrał się na lisi fortel Brytyjczyków. Wojska Rzeszy solidnie oberwały, a Zjednoczone Królestwo odniosło swoje pierwsze znaczące zwycięstwo w II wojnie światowej. Wiele lat później, niemal na łożu śmierci, marszałek polowy Montgomery zażyczył sobie, by na jego nagrobku zostały wyryte słowa „Montgomery z Alamein”.
Ta decydująca bitwa, do której doszło dzięki technikom dezinformacyjnym, okazała się początkiem końca obecności Niemców w Afryce Północnej. Zdaniem niektórych był to także moment, w którym alianci stopniowo zaczęli zyskiwać ogólną przewagę nad Wehrmachtem. Przy okazji wiele tysięcy wyborowych żołnierzy Rzeszy dostało się do niewoli.
Później Amerykanie wspomogli brytyjskie wysiłki w Afryce Północnej, na własnej skórze poznając niemiecką waleczność. Szczególnie ciężko zostali pokiereszowani w bitwie pod Kasserine Pass.
To właśnie tamto starcie skłoniło większość Niemców – nie mówiąc już o Rosjanach czy Brytyjczykach – do zastanawiania się, jak naprawdę prezentowały się bojowe umiejętności amerykańskich żołnierzy.
Wydarzenia następujące jeszcze przed 1944 rokiem doprowadziły do ponownej, bardziej pozytywnej oceny możliwości przybyszy zza oceanu. Wyparcie Niemców z Afryki Północnej pozwoliło dwa lata później na pełną realizację wielkiej inwazji w Normandii – operacji „Overlord”.
Gdyby siły Rzeszy utrzymały się na kontynencie afrykańskim, zagrażałyby prawej flance decydującej ofensywy: operacji „Dragoon”, zakładającej lądowanie na południowym wybrzeżu Francji.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.