Bestie z polskim rodowodem
Mordercy, gwałciciele, terroryści
Data wydania: 2022
Data premiery: 8 lutego 2022
ISBN: 978-83-66989-67-2
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 400
Kategoria: Literatura faktu biografie i dzienniki
19.00 zł
OSZUŚCI, GWAŁCICIELE, ŻĄDNI ZEMSTY REWOLWEROWCY I BEZWZGLĘDNI ZABÓJCY.
OTO POLACY, KTÓRZY WESZLI DO NIECHLUBNEJ ELITY PRZESTĘPCÓW O MIĘDZYNARODOWEJ SŁAWIE.
Mówi się o nich rzadko. Próżno szukać ich biogramów w encyklopediach. Ich nazwiska, choć świetnie znane w pewnych środowiskach, nie są wymieniane w gronie znanych i podziwianych.
To Polacy, którzy siali postrach na Dzikim Zachodzie i ulicach Nowego Jorku. Wyprowadzali w pole FBI i służby wywiadowcze.
Seryjni mordercy i terroryści… Wszyscy realizowali swoje niecne plany w sposób, który pozwolił im zapisać się na zawsze w historii toczącej się w cieniu, poza prawem i oficjalnymi podręcznikami.
Skąd konkretnie pochodzili? Co nimi kierowało? Jak to się stało, że zamiast prowadzić spokojne życie, wybierali ryzyko, rozlew krwi i brudne interesy?
Jarosław Molenda przedstawia postaci trzynastu najsłynniejszych w półświatku polskich kryminalistów, którzy zyskali sobie niechlubną sławę i uznanie w całym przestępczym świecie.
Na cmentarzu Concordia w El Paso w Nowym Meksyku spoczywa jeden z najsłynniejszych obok ,,Dzikiego” Billa
Hickoka rewolwerowiec – John Wesley Hardin, który zginął tragicznie 19 sierpnia 1895 roku. Trzy kwatery na południe zlokalizowana jest mogiła ze znacznie skromniejszym, płaskim nagrobkiem, w który wmurowana jest odrestaurowana tablica z napisem: „Martin M’Rose / Polish Cowboy / Died at Hands of Others / June 29. 1895” . Między śmiercią M’Rose’a a Hardina jest tylko sześć tygodni różnicy, spoczywają też niedaleko siebie. Za życia również łączyło ich wiele: miłość do tej samej kobiety i bandycka przeszłość .
Martin M’Rose, Mroz, Mraz, Mros, Mrose, Morose, Maros, Moras czy McRose to po prostu Marcin Mróz – prawdziwy kowboj, urodzony 24 listopada 1861 roku w miejscowości Panna Maria w Teksasie. Kilka miesięcy wcześniej jego rodzice, Barbara i Walenty Mrozowie, przyjechali do USA spod Strzelec Opolskich. To był czas wielkiej emigracji Ślązaków do Ameryki, którzy osiedlając się w Teksasie, zakładali osady o polsko brzmiących nazwach.
„Chęć wyemigrowania do Ameryki rozprzestrzeniła się jak zaraza… Zostałem zasypany podaniami o zezwolenie na wyjazd”. W ten sposób w 1855 roku landrat zapadłego powiatu na południowo-wschodnim krańcu Prus opisał początek emigracji chłopów polskich do Nowego Świata. Ludzie, o których pisał landrat, jechali do Teksasu, gdzie pod koniec 1854 roku i na początku 1855 roku założyli pierwsze polskie osady w Ameryce. Przybywające tam grupy stały się trzonem osadnictwa i wyprzedziły o wiele lat tego typu osady założone potem na północy Stanów Zjednoczonych .
Jednym z pierwszych przysiółków była właśnie Panna Maria leżąca w okolicach San Antonio. W jej centrum stoi kamienny kościół, opodal którego rośnie stary dąb. To drzewo to miejsce szczególne. Pod tym dębem, w Wigilię 1854 roku, ksiądz Leopold Moczygemba odprawił pierwszą mszę dla około stupięćdziesięcioosobowej grupy przybyszów. Jakiś czas potem Moczygemba musiał uciekać przed swoimi wściekłymi parafianami, którzy chcieli go na tym samym dębie powiesić. Ale opowiedzmy historię od samego początku.
W połowie XIX wieku wielu Europejczyków wyjeżdżało do Nowego Świata, uznawanego za nową ziemię obiecaną. Po ubogich wsiach wszystkich trzech zaborów krążyli przedstawiciele „agencji emigracyjnych”, którzy zajmowali się agitowaniem na rzecz wyjazdów do Ameryki, załatwianiem formalności i organizowaniem dokumentów. W kilku śląskich wsiach, należących wtedy do Prus, funkcję agenta emigracyjnego pełnił pochodzący z tamtych okolic ksiądz Leopold Moczygemba.
Ten trzydziestoletni wtedy franciszkanin, pochodzący z Płużnicy Wielkiej, został wysłany przez przełożonych swego zakonu do Teksasu. Ponieważ władał biegle językiem niemieckim, został przydzielony do tamtejszej kolonii niemieckich osadników. Spodobał mu się Teksas, szczególnie wielkie przestrzenie ziemi, która stała odłogiem, gotowa do uprawy, by potem dać plony.
Duchowny uznał, że tamtejsze warunki byłyby idealne dla jego ziomków z Płużnicy i okolic, głównie wsi Toszek-Gliwice, Lubliniec, Oleśno i Strzelce. Widział bogactwo osadników niemieckich i angielskich, którzy gospodarowali się na żyznych ziemiach. Zaczął słać do domu i do znajomych listy.
Jak podaje Thomas Lindsay Baker, ksiądz Moczygemba najpierw nabył ziemię w pobliżu New Braunfels, planując założenie tam osady „Cracow”. Porzucił jednak te plany i wybrał dwa nowe rejony położone po przeciwnych stronach San Antonio. Jednym był bezimienny otwarty płaskowyż położony nad dwoma dolinami rzek w okręgu Karnes, około stu kilometrów na południowy wschód od miasta, a drugi mieścił się w już istniejącym amerykańskim mieście Bandera. W pierwszym rejonie nie było jeszcze żadnej osady i tu właśnie Moczygemba planował założenie głównego ośrodka.
„Teren dzielący San Antonio od miejsca, gdzie zaczęli osiedlać się Polacy – pisał na początku XX wieku Stefan Nestorowicz – w owe czasy był do sprzedania po bajecznie niskiej cenie, lecz brak na nim było drzewa nie tylko do budowy, ale nawet na płoty, a drut kolczasty nie był jeszcze wtedy znany. To było jedynym powodem, że pierwsi nasi osadnicy nie zajęli tych gruntów, które obecnie poszły do wysokiej ceny. Niebawem nabyli je niemieccy koloniści, a tym sama przyroda przyszła wkrótce z pomocą. Skoro przestano palić trawy, a wraz z nimi latorośle drzewa «moscatowego», ostatnie rozrosły się, dostarczając pod dostatkiem pali na płoty.
Posuwając się dalej znaleźli Polacy dęby i te zachęciły ich do osiedlenia się” .
Nowa osada w okręgu Karnes znana była wkrótce pod nazwą Panna Maria. Istnieje wiele wersji na temat tego wyboru. Jedna z nich oparta jest na fakcie, że w tym samym miesiącu, kiedy założono kolonię, papież Pius IX ogłosił w Rzymie bullę o dogmacie Niepokalanego Poczęcia Panny Marii. Ślązacy i ich ksiądz pod wpływem tego wydarzenia zdecydowali zbudować kościół pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia, a osadę nazwać Panna Maria. Druga wersja podaje, że nazwa Panna Maria jest pochodzenia polskiego i że wielu osadników widziało kościół Mariacki w Krakowie i chciało nazwać swoją osadę tak, jak ten piękny kościół .
„Z żyjących po dziś dzień pierwszych osadników na kolonii św. Jadwigi – wspominał Stefan Nestorowicz – najstarszym i bodaj jedynym, który może pamiętać pierwsze kroki tutejszej imigracji, jest Tomasz Kozub. Jako 16-letni chłopiec przybył on wraz z rodzicami do Ameryki w r. 1855 i osiedlił się w St. Hedwig. Krzepki i czerstwy mimo 70 lat pan Kozub pamięta dobrze ubiegłe czasy i zna dokładnie dzieje rozwoju tutejszego polskiego osadnictwa.
«Kiedy przybyliśmy gromadnie do San Antonio – opowiada pan Kozub – większa część gromady ruszyła dalej do Panny Marii, gdzie już rok wcześniej osiadła spora garstka naszych Górnoślązaków, my w liczbie 13 rodzin osiedliśmy tutaj, dając początek kolonii św. Jadwigi.
Nazwiska tych założycieli są:
F. Tudyk, M. Tudyk, A. Pierdoła, M. Pierdoła, Fr. Kozub (mój ojciec), A. Kozub, J. Zając, M. Cybis, W. Anioł, P. Kaczmarek, W. Stanuś, J. Michalski i T. Krawiec. Zastaliśmy step, na którym tu i ówdzie rosły grube rozłożyste dęby, ale nie wysokie. Kto miał gotówkę, przystąpił zaraz do kupna ziemi, inni wydzierżawili grunta, a niektórzy służyli u Amerykanów. Sialiśmy kukurydzę, jarzyny na własną potrzebę, a głównie hodowali bydło. O uprawianiu bawełny nie miał tu jeszcze nikt wyobrażenia. […]
W roku 1857 przystąpiliśmy do budowy kościoła, na który obszarnik pozwolił nam zrąbać potrzebną ilość dębów. Gdy nasi rozpoczęli tu pracę, zjeżdżali się okoliczni Amerykanie, by podziwiać, jak przy braku odpowiednich narzędzi spuszczaliśmy grube dęby, obrabiali na kloce, a zdjąwszy koła z jednej strony wozu wtaczali nań i wieźli wołami. Niewielki kościół stanął prędko. Zbudowaliśmy go sami, bez niczyjej pomocy»” .
Wczesne dokumenty i relacje w gazetach nawiązują do tego obszaru we wschodniej części hrabstwa Bexar, nad działem wodnym Martinez Creek (dla uczczenia nazwiska zmarłego w 1823 roku gubernatora hiszpańskiego Antonia Maríi Martíneza), jako „nad Martinez”, „The Post Oaks”, „w Mesquites”, „Martinez” i „Polanderville”. Około 1868 roku, kiedy gmina skupiła się wokół nowego kościoła, szkoły i klasztoru, Ślązacy nazwali swoją osadę Św. Jadwiga (St. Hedwig) od imienia czcigodnej śląskiej patronki. W dniu 24 grudnia 1960 roku przelotnie odwiedził ją Melchior Wańkowicz, który po pasterce wrócił zawiedziony do San Antonio .
W latach siedemdziesiątych XIX wieku Karnes, Guadalupe, Bexar (w tym część, która przekształciła się w Wilson Co.), Atascosa i hrabstwa Live Oak były głównymi obszarami hodowli bydła, które de facto włóczyło się samopas.
„Pomarkowane bydło chodziło zupełnie swobodnie po olbrzymich stepach – potwierdzał Stefan Nestorowicz – przed nadejściem zimy szło w lasy, a z nastaniem wiosny kierowało się tam, gdzie naprzód zazieleniała trawa. W takich warunkach traciliśmy zupełnie kontrolę nad naszym dobytkiem. By je odnaleźć, trzeba było robić dalekie wyprawy, których rezultat bywał różny. Czasem znajdowało się swe bydło z przychówkiem, często jednak traciliśmy go bezpowrotnie” .
To w Teksasie wykształciło się charakterystyczne długorogie bydło (efekt krzyżowania się bydła iberyjskiego ze wschodnimi rasami należącymi do osadników anglo-amerykańskich). Zwierzęta te wyróżniały się imponującymi, dochodzącymi do dwóch metrów rozpiętości rogami. Odznaczały się też spokojnym usposobieniem, odpornością i brakiem dużych wymagań hodowlanych. Były wytrzymałe na suszę, zimno i brak pełnowartościowego pokarmu. Dostarczały smacznego mięsa o specyficznym, trochę pikantnym smaku.
Opowieści kowbojów o przygodach z Indianami w egzotycznych, odległych miejscach pobudzały wyobraźnię nie tylko chłopców, lecz także dorosłych już mężczyzn. Wybuchło coś w rodzaju „gorączki bydła”, wielu marzyło o tym, by wzbogacić się na szlaku. Rejestrowali swoje marki i znaki, po czym wyruszyli na poszukiwania cieląt bez wypalonego znaku właściciela, aby oznaczyć je jako własne. Ba, dla niektórych nie miało znaczenia, czy zabłąkane zwierzę zostało oznaczone, czy nie, bo wprawną ręką można było przerobić oznakowanie.
Jednym z najaktywniejszych w tym swoistym „rebrandingu” zostanie nasz rodak. W 1880 roku w sąsiednich hrabstwach Live Oak i Atascosa w południowym Teksasie, sercu „krainy krów”, żyło wielu chłopców ze śląskimi korzeniami. Dee Harkey, legendarny prawnik i pisarz, spotkał kilku z tych młodzieńców, w tym „Martina Morose’a” Polaka i jego towarzysza „Elica Tulica” i wspomina o nich w książce Mean as Hell. The Life of A New Mexico Lawman .
Kwerenda w archiwach wspólnoty św. Jadwigi daje pewien wgląd w młodzieńcze lata Marcina Mroza. W 1859 roku, w kościele San Fernando w San Antonio, Valentine Mroz poślubił Barbarę, córkę Lawrence’a Plocha. Kiedy urodziło się ich drugie dziecko, Martin, chłopiec został ochrzczony w kościele św. Marii w San Antonio w dniu 24 listopada 1861 roku. Martin był jednym z pierwszych dzieci osadników urodzonych w Ameryce, nigdy nie widział Śląska.
Początkowo Martin wiódł życie typowego śląskiego chłopca. Był częścią dużej rodziny i miał uczęszczać do szkoły, aby poznać liczby, litery i modlitwy. Poznał je po polsku i prawdopodobnie po niemiecku. Angielskiego nauczył się dzięki kontaktom z Amerykanami, choć nie ma wątpliwości, że mówił z mocnym akcentem. Chociaż Martin dorastał pod silnym wpływem kościoła i szkoły w St. Hedwig, mieszkał w wiosce Cottage Hill, kilka kilometrów na południe od centrum St. Hedwig. Cottage Hill była stacją przesiadkową na drodze do Gonzales, gdzie przecinała „Suchą Dolinę”, odnogę Cibolo Creek.
Podobno w rodzinie Barbary i Walentego różnie się układało. Ich ponad trzydziestoletnie małżeństwo zakończyło się gorzkim rozwodem w 1898 roku. Gdy w 1912 roku umarła Barbara, jej były mąż rzucił garść ziemi na jej trumnę i krzyknął: „Bierz tę bestię!”. Dla nich obietnica nowego życia w przygranicznym Teksasie okazała się rozczarowaniem.
Ich synowie byli dobrze znani organom ścigania i sprawiedliwości. Frank i Thomas uciekli z Teksasu do Kolorado, Wyoming i Oregonu, szukając pozostałości fortuny Martina. Aleksander pozostał w hrabstwie Bexar, gdzie został skazany za uwodzenie. Trzeba przyznać, że akurat on stał się później szanowanym członkiem kościoła i społeczności.
Typowi Ślązacy to przede wszystkim ciężko pracujący, spokojni farmerzy i rzemieślnicy próbujący się dorobić. Od tej normy istniały tylko nieliczne znaczące wyjątki. Co najmniej jeden Ślązak, młody człowiek ze Św. Jadwigi, wyłamał się z więzów narzuconych przez społeczeństwo i był ścigany przez prawo. Polak ten nazywał się Marcin Mróz i opisywano go jako „postawnego, nieokrzesanego, niebieskookiego blondyna, który nie nosił ani bielizny, ani cowboyskich butów i chadzał zawsze w trzewikach” .
Chociaż szacunek dla rodziców i władzy był wspólnym płótnem, które otuliło społeczność św. Jadwigi w tradycji i bezpieczeństwie, to jednak Ślązacy szeptali o swoich „dzikich chłopcach” i zastanawiali się, dlaczego wybrali „inną drogę”. Część przypuszczała, że ciężkie czasy po wojnie secesyjnej mogły być katalizatorem, jeśli nie przyczyną ich agresywnego zachowania. Inni byli przekonani, że to była kwestia charakteru – niektórzy się po prostu tacy rodzą.
Ślązacy i ich sąsiedzi początkowo tolerowali się nawzajem, ale przyjazna egzystencja nie trwała długo. Osadników, którzy uciekli do Nowej Ziemi przed pruską branką, wzięto w kamasze podczas wojny secesyjnej. Polacy, wymigując się od służby wojskowej, powoływali się na nieznajomość języka i obyczajów, skłonni – jeśli już iść na wojnę – popierać Unię, a nie niewolnicze Południe.
Nie zaskarbiło to sympatii ich okolicznych sąsiadów, tym bardziej, że Panna Maria leżała na terenach o tradycjach niewolniczych. Pomimo tego został tu utworzony kawaleryjski oddział konfederatów – Greys, złożony także z kilkunastu młodych Ślązaków, wielu jednak przy pierwszej nadarzającej się okazji pouciekało na północną stronę, co wywołało nastroje antyimigranckie.
Faktem było, że wielu Ślązaków odczuło już wcześniej konsekwencje wojny. To przymusowy pobór do armii pruskiej i niekończące się obowiązki służbowe były głównymi czynnikami, które spowodowały, że wielu z tych mężczyzn zdecydowało się na emigrację. Mimo to Ślązacy chwycili za broń. Wujek Martina, Anton Ploch, wrócił jako ranny weteran. Po wojnie na wschód od San Antonio pojawiła się zbieranina bandytów i rzezimieszków; wielu zgromadziło się wokół Cottage Hill, a łączyła ich nienawiść do Ślązaków, czemu dawali wyraz, zarzucając im unikanie werbunku i podkradanie bydła sąsiadów.
Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. 1 kwietnia 1871 roku Lawrence Ploch, dziadek Marcina, filar społeczności śląskiej, szanowany za pracowitość i zmysł do interesów, jechał wraz z żoną i córką Barbarą do San Antonio. Kiedy zbliżali się do Rosillo Creek, kilka kilometrów na wschód od San Antonio, dwóch mężczyzn jadących na wozie z przeciwka zaczęło do nich strzelać, raniąc Lawrence’a w bok i głowę. Świadkami ataku byli Lucas Kosub i A. Stanush ze Św. Jadwigi. Lawrence Ploch został przewieziony do San Antonio, gdzie w szpitalu walczył przez jakiś czas ze śmiercią. Niestety nie przeżył.