Byłaś moim niebem
Data wydania: 2017
Data premiery: 17 stycznia 2017
ISBN: 978-83-7674-568-8
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 328
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Były już: radość, spokój i beztroska. I nagle los zabrał to wszystko, co piękne i pełne podziwu… Pozostały tylko wspomnienia…
Skomplikowany związek Witolda i Basi rozpoczął się, kiedy oboje byli zaledwie dziećmi. Dziewczynka, której rodzice nie potrafili poradzić sobie nawet z własnym życiem, nieoczekiwanie trafia do zupełnie obcych ludzi, którzy podjęli się opieki nad nią. Po latach dorosła już Basia wciąż zdaje się zagubiona w otaczającym ją świecie, a jej jedyną podporą jest niezmiennie Witek. Do akcji jednak niespodziewanie wkracza przeznaczenie i burzy całe szczęście zakochanych. Kiedy nie można już cofnąć tragedii, kiedy za późno na zmiany w życiu, kiedy nie przydadzą się dyplomy najlepszych szkół ani poważne stanowisko w świecie dyplomacji, Witold wraca pamięcią do wspomnień, gdy zauroczony nietuzinkową osobowością dorastającej Basi wyczekiwał uczucia: na zawsze i aż do śmierci.
Zawsze był gotowy. A najbardziej tego wieczoru, kiedy ojciec przywiózł do domu obcą kobietę z małym dzieckiem. Akurat była sroga zima. W salonie stał wysoki piec kaflowy, oddający masę zbawczego ciepła poprzez swoje ciemnozielone ozdobne kafle, do których chłopiec chętnie przyciskał szczupłe plecy. Nie tyle dla ogrzania ich, co dla prawdziwej przyjemności poślizgania się koszulką po gładkiej powierzchni.
Ciepło pieca rozprzestrzeniało się na całe pomieszczenie i nie było potrzeby nakładania na siebie podwójnych swetrów czy grubych skarpet w zaciszu domowym. Rodzice nie lubili przegrzewać ani siebie, ani syna. Zresztą w ich domu zawsze panowała ciepła atmosfera, z prawdziwą tolerancją i wzajemnym zrozumieniem prawie bez słów.
Mama zwykle wieczorami siadała blisko pieca w swoim ulubionym fotelu. Ojciec postawił go tam pierwszego dnia, kiedy wzniecono ogień w palenisku, gdy iskry aż trzaskały na środek pokoju. I pozostał już tam na długo. Na bocznym stoliku, wprost pod ręką, miała ulubione książki, które pochłaniała w długie zimowe wieczory, zaśmiewając się przy tym albo roniąc w róg chusteczki ukradkowe łezki, w zależności od rozwijającej się akcji lektury. Widząc to, przybiegał na swoich tłuściutkich nóżkach, bez pukania, do gabinetu i szarpiąc ojca za łokieć, alarmował:
– Tato! Mama znów płacze.
– Nie płacze, synku, tylko popłakuje trochę – cicho informował go ojciec z zamyśleniem w oczach i głaskał po ciemnej czuprynie.
– To nie jest to samo? – pytał zdziwiony i chociaż natychmiastowej odpowiedzi nie usłyszał, od tej pory używał już tylko tego określenia w stosunku do mamy z wilgocią w oczach. – Mama nadal popłakuje.
Tato wtedy przerywał swoją monotonną pracę w gabinecie załadowanym biurowymi dokumentami, które prawie tonami znosił do domu, i podchodził do mamy z czułym uśmiechem w oczach. Zwykle pogłaskał jej ciepłą rękę, a nieraz pocałował w czubek głowy i harmonia nastrojów znów wracała do tego pokoju z wielkimi oknami przysłoniętymi aksamitem ciężkich kotar w kolorze wina. Mama od razu się zrywała, stukając delikatnie w deski wiśniowej podłogi swoimi zielonkawymi kaczuszkami, które z zamiłowaniem wkładała w domu, i pędziła do kuchni ze słowami:
– Zrobię nam mocnej kawy do kruchych ciasteczek.
– I patrząc na ojca, dodawała: – Sama je robiłam, Adasiu.
– Doceniam to, Wisiu. Chętnie skosztuję twojego wypieku.
I tato zostawał już w salonie przy stole nakrytym haftowaną serwetą, na który mama sprawnie zarzucała kolorowy obrus, każąc synowi w pośpiechu zgarniać woskowe kredki Bambino, pudełko ze skarbami i blok rysunkowy. Najczęściej w porządkowaniu pomagał mu ojciec i przenosili cały warsztat pracy do małego pokoju, zwanego dziuplą, który był dziecięcą siedzibą, miejscem nauki, a zarazem zabawy i odpoczynku.
Ale po posiłku i tak wszystko wracało na dawne miejsce, do salonu. Okruszki ze stołu zmiecione zostały specjalną miotełką. Obrus po przetrzepaniu i złożeniu w kostkę wzdłuż dawnych śladów zagniecenia umieszczono w szufladzie bufetu, a pozostałe ciasteczka wyniesiono do kredensu. I już mógł rysować ulubionymi kredkami swoje wyimaginowane miasta, chwalony przez ojca, że rośnie w tym domu przyszły architekt.
– Wyjaśnisz mi, tato, co znaczy to słowo? – pytał z podniesioną głową, patrząc na swego rodzica. – Jeszcze nie wiem, co znaczy architekt. Chyba jestem za mały.
– Nie jesteś za mały, synku – z dumą zaprzeczał ojciec. – Pozwalam ci wziąć encyklopedię z mojego gabinetu. Albo lepiej zajrzyj do słownika wyrazów obcych. Znajdziesz odpowiednie hasło, poczytasz, zapamiętasz i być może zapragniesz kształcić się w tym kierunku. Masz szansę zostać architektem, jak tatuś.
– Teraz? – spytał.
– A, nie. – Ojciec w uśmiechu pokazał wszystkie równe zęby. – Teraz jeszcze nie. Dopiero za kilkanaście lat, mój mądry synu, nie teraz.
– Ale… ale ja pytałem, tato, czy teraz mogę postudiować encyklopedię. – Urwał, zaintrygowany trudnym słowem, które samo nasunęło się w rozmowie z ojcem, a chciał je wypowiedzieć poprawnie, bez dziecięcego seplenienia.
– Myślę, synku, że najlepszą porą będzie wieczór przed zaśnięciem. Wtedy weźmiesz słownik do łóżka i postudiujesz różne hasła, nie tylko to, które dziś cię zaintrygowało.
– Zrobię tak, tatusiu – zapewnił żarliwie.
– Już najwyższy czas, abyś nabierał ogłady kulturalnej, mój synu.
Pokiwał wtedy głową na znak zgody, spojrzał w kącik przy piecu, gdzie w ulubionym fotelu siedziała mama, uśmiechnął się do niej zadowolony, że słyszała taką ważną rozmowę syna z ojcem, i wziął się za swoją robotę, jaką miał wtedy do wykonania uczeń podstawówki. Ojciec zajął się czytaniem pisma technicznego, oparty wygodnie o zagłówek kanapy, i pozornie nie zwracał uwagi na to, co się działo w pokoju. Szybko biegały kolorowe kredki po niewielkich przestrzeniach czystych kartek i szybko też powstawały przeróżne widoczki, jakie tworzyła wyobraźnia ucznia klas wczesnoszkolnych.
I tak mogłoby być zawsze w zimowe wieczory, myślał – rodzice, kredki, on i ciepełko buchające od pieca. Ale nie było. Nie było za sprawą ojca, który podczas takiego leniwego wieczoru zjawił się kiedyś pewnej mroźnej zimy z kobietą, która narobiła trochę zamieszania w jego dotąd dość dobrze ułożonym dziecięcym życiu. I co niezrozumiałe w tym dziwnym przypadku, był jej za to wdzięczny. Niewymownie i zawsze. I wspominał ją z rozrzewnieniem, jako coś, co zburzyło jego spokój, a zarazem napełniło go nowym, jeszcze nieznanym miłym uczuciem, które zawładnęło nim na długo, a trwało nieprzerwanie prawie przez wszystkie dni jego istnienia.
Sprawiła to zmarznięta kobieta, która nieśmiało zatrzymała się w progu obcego salonu. Jej wielkie ciemne oczy patrzyły nieruchomo przed siebie. Na ustach błąkał się delikatny uśmiech odsłaniający drobne zęby. Mała ręka okryta wełnianą rękawiczką zziębniętymi palcami obejmowała skórzaną torebkę w kształcie dużej kopertówki. Do szczupłego biodra okrytego krótkim futerkiem nerwowo przytulało się tak samo zmarznięte jak ona, małe, rozglądające się ciekawie dziecko z laleczką naguskiem pod pachą.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.