Cień burzowych chmur.
Spacer Aleją Róż t. 1
Data wydania: 2023
Data premiery: 24 stycznia 2023
ISBN: 978-83-67639-19-4
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 352
Kategoria: Literatura współczesna
44.90 zł 31.43 zł
Cień burzowych chmur to pierwszy tom pięcioczęściowej sagi Spacer Aleją Róż, traktującej o losach rodziny Szymczaków. To epicka opowieść mocno osadzona na płaszczyźnie społeczno-obyczajowej. Fikcja literacka przeplata się z autentycznymi zdarzeniami, a postaci wykreowane przez pisarkę ocierają się o osoby, które dzisiaj spoglądają na nas z kart książek historycznych.
Autorka poczytnych powieści w brawurowy sposób serwuje osadzoną w realiach wczesnego PRL-u historię rodzinną ze zbrodnią i zemstą w tle.
Jest rok 1949. W małopolskiej wsi Pawlice zamieszkują zamożni gospodarze, którzy od dawna byli solą w oku najpierw okolicznego ziemiaństwa – Pawłowskich, a po II wojnie światowej przedstawicieli nowej władzy. Pomiędzy głową rodziny, Bronisławem, a Bartłomiejem Marczykiem, bratem wysoko postawionego funkcjonariusza UB, dochodzi do konfliktu. Marczyk poprzysięga zemstę. Na skutek reformy rolnej Szymczakowie tracą gospodarstwo będące owocem pracy kilku pokoleń. We wsi zostaje utworzona spółdzielnia rolnicza, której zarząd obejmuje Bartek. Mężczyzna zaprowadza własne porządki, uprzykrzając życie ograbionej z majątku rodzinie. Z braku perspektyw Bronek postanawia szukać szczęścia w świecie. Porzuca dotychczasowe życie rolnika i podejmuje pracę przy budowie Nowej Huty. Po pewnym czasie dołącza do niego młodsza siostra Julia, uciekająca przed nienawiścią Marczyka.
Od autorki
Urodziłam się i wychowałam w najmłodszej dzielnicy Krakowa. Chociaż dla rodowitych Krakowian ta część metropolii wciąż stanowi coś w rodzaju dzikiej narośli na starannie pielęgnowanym drzewie, dla mnie na zawsze pozostanie miejscem szczególnym. Czasami myślę o tym, że gdybym znowu miała zamieszkać w mieście, to chciałabym wrócić właśnie tam.
Dlaczego? Bo Nowa Huta jest na swój sposób piękna.
Nowohuckie podwórka tworzą klimatyczne enklawy przepełnione zielenią. Mieszkańcy sąsiadujących bloków nie zaglądają sobie w okna. Wiosną Nowa Huta rozkwita bzami, jaśminami, kalinami, a później dywanami różanych krzewów. Latem w tafli zalewu przeglądają się zielone korony klonów i wierzb płaczących. Jesienią drzewa okalające Aleję Róż przyoblekają królewską purpurę, ciepłe brązy oraz słoneczną żółć. Pod stopami spacerowiczów szeleszczą opadłe liście.
To miejsce zamieszkiwane przez tysiące ludzi z ich historiami, przeżyciami, wspomnieniami i dokonaniami. W niniejszej powieści chciałabym odczarować najmłodszą dzielnicę Krakowa, pokazać, że jej serce wciąż bije.
Telefon dzwonił jak zwariowany. Był stary, z czarnego ebonitu i miał charakterystyczny, terkoczący dzwonek, którego nie dawało się regulować. Już dawno by się go pozbyła, gdyby mogła. Mieszkanie, co prawda, miało tylko osiemdziesiąt metrów kwadratowych i podejście do aparatu nie wymagało wiele zachodu, ale i tak przenośna słuchawka byłaby wygodniejsza. Niestety, Cyryl zapałał do niego wielką miłością od pierwszej chwili, kiedy wypatrzyli go na Marché Vernaison. Właściwie to on go wypatrzył, bo Tamara nie miała serca do starych rzeczy. Nieprzyjemna była już sama myśl, że telefon należał kiedyś do kogoś innego. Czyjeś palce dotykały gładkiej, lśniącej powierzchni, kręciły białym cyferblatem w poszukiwaniu właściwego numeru. Ciepło czyjegoś ucha przenosiło się na czarną słuchawkę. Nie lubiła antyków. Nigdy nie zdołała zrozumieć zachwytów nad starą szafą zalatującą stęchlizną czy wypłowiałym fotelem, nawet jeśli siadywało na nim kilka królewskich pokoleń. A może właśnie dlatego. Ludzie przeminęli, odeszli w zapomnienie razem ze swoimi planami i marzeniami, a pozostały po nich banalne krzesła, komody i zawiedzione nadzieje na nieśmiertelność.
Słyszała go już na schodach i nie miała wątpliwości, że odgłos dobiega z ich mieszkania; nikt oprócz nich nie gromadził tu takich staroci. A ściślej rzecz ujmując, nikt oprócz Cyryla. Zanim jednak zdołała znaleźć klucze w torbie i uporać się z ciężkimi, rzeźbionymi drzwiami – zamilkł. Z westchnieniem ulgi zrzuciła kozaki w przedpokoju i weszła do kuchni, żeby zaparzyć herbatę.
Wtedy rozległ się znowu.
– Tami, gdzie ty jesteś?! Dzwonię cały dzień na komórkę, ale nie odbierasz! Czekam na ciebie od godziny! Wszyscy czekamy! Kupiłaś wino?
Cyryl jak zawsze, kiedy był zdenerwowany, wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Gardłowe dźwięki zlewały się w jedno wielkie charczenie. Choć przez tyle lat zdążyła już dobrze poznać francuski, w takich chwilach bardziej domyślała się, niż rozumiała, co mówi.
– Nie wiem, o co ci… – zaczęła i nagle sobie przypomniała. – O Chryste! To dziś!
– Dziś, dziś! – powtórzył z sarkazmem. – Zapomniałaś oczywiście! – Nie ukrywał tryumfu, że tym razem to nie on nawalił. – Bierz taksówkę, po drodze kup kilka butelek i przyjeżdżaj natychmiast! Powiedziałem, że okres dostałaś… – ściszył głos. – Nic innego nie przyszło mi do głowy.
– Może wystarczyło po prostu powiedzieć prawdę. Ale ja miałam dla nich palmę…
– No to weź ze sobą…
– Oszalałeś!? Ma ze trzy metry!
– No to nie wiem, rób, co chcesz, tylko się pospiesz!
Trzask odkładanej słuchawki zabrzmiał jak armatni wystrzał. Nerwowo podrapała się za uchem i po chwili namysłu wykręciła numer.
– Bertrand, tu Tamara – powiedziała do słuchawki. – Na parterze, w rogu, stoi taka duża howea w drewnianej donicy; idź na górę i dobierz do niej jakąś efektowną osłonkę, najlepiej z mosiężnymi elementami.
Potem zamów transport i niech przywiozą ją na rue Saint-Honoré 123. Pieniądze weź z kasy… Aha! Nie zapomnij jej zabezpieczyć! Jest zimno.
– Ok, szefowo! Robi się!
– Dziękuję.
Odłożyła słuchawkę z westchnieniem ulgi. Była pewna, że Marie spodoba się prezent, a Paul zazwyczaj i tak był zachwycony wszystkim, co sprawiało jej przyjemność. Jak mogła zapomnieć o czterdziestej rocznicy ich ślubu! Od miesiąca nie mówiło się o niczym innym. W głębi ducha uważała, że sensowniej byłoby urządzić przyjęcie w piątek albo w sobotę, ale jej teściowa miała własne przekonania i zazwyczaj stawiała na swoim. Skoro ślub brali siódmego stycznia, nie widziała powodu, dla którego mieliby przekładać przyjęcie, nawet jeśli siódmy wypadał w poniedziałek.
W pośpiechu otworzyła szafę i nerwowo wyszarpała sukienkę, którą Cyryl kupił jej na święta. Początkowo zamierzała się w nią ubrać, ale po chwili namysłu odwiesiła ją z powrotem. Święta były nie tak znowu dawno i Marie z pewnością ją zapamiętała. Tym bardziej, że mimochodem uprzejmie zauważyła, iż chłodny fiolet to nie jest kolor dla blondynek… Nie mogła na uroczystym przyjęciu, na którym pierwsze skrzypce grała teściowa, wystąpić w czymś, co już raz zostało skrytykowane…
Niewiele myśląc, wyciągnęła drugą, granatową suknię z głębokim wycięciem na plecach, w której zazwyczaj chodziła do teatru. Przyniosła z przedpokoju czarne, zamszowe szpilki i sięgnęła po krótkie futerko. Jak gala, to gala. Zamówiła taksówkę i zeszła na dół.
– No wiesz! Wyglądasz… – Cyryl z zainteresowaniem pochylił się nad wycięciem z tyłu. – Już zapomniałem, jak ci w niej ładnie. Nie wiem tylko, co mama…
Popatrzyła na niego z niesmakiem.
– To jest elegancka suknia na eleganckie okazje. Myślałam, że…
W progu stanęła pani domu.
– Tamara! Wreszcie jesteś! Mam nadzieję, że dobrze się czujesz, moja droga? – Obrzuciła jej kreację nieodgadnionym spojrzeniem i dodała: – Chodźcie, wszyscy już czekają…
– Dużo ludzi? – spytała cicho, podążając za mężem.
– Jak zwykle, pół miasta – roześmiał się półgębkiem.
Przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi weszli do salonu.
Gości rzeczywiście było sporo. Dostrzegła mecenasa Purcell ż żoną, państwa Poussin, de Virion, profesora Soupault, panią de Marivaux – to byli nieliczni z tych, których znała. Teściowie obracali się w kręgach towarzyskiej śmietanki i nie narzekali na brak rozrywek, co w dużej mierze wiązało się z pozycją Paula, przed laty piastującego stanowisko mera. Od kilku lat był na emeryturze, ale stare znajomości nie wygasły. Odeszli tylko ci, dla których wypadł już z obiegu, ponieważ wbrew powszechnie panującym zwyczajom nie związał się z polityką i znajomość z nim nie mogła się już do niczego przydać.
W powietrzu unosił się duszący zapach perfum i woń kwiatów. Nie wiadomo z jakiego powodu, tej zimy najbardziej popularne były lilie. Nie nadążała z dostawami, bo nagle wszyscy, jak jeden mąż, zapałali miłością do tych nieco staroświeckich kwiatów. Jeszcze kilka sezonów temu lilie zarezerwowane były raczej na smutne okazje i schodziły głównie przy okazji pogrzebów. Dziś do dobrego tonu należało wręczanie ich przy każdej okazji.
Zauważyła pod ścianą wielkie wazony z białymi, pomarańczowymi i żółtymi kwiatami. Pomyślała, że musi uprzedzić Marie, żeby nie zabierała ich do sypialni, bo nie będzie mogła spać. Oszałamiający zapach kwiatów po dłuższej chwili robił się nieznośny i duszący, powodując bóle i zawroty głowy. Nie pomagało nawet usuwanie słupka i pylnych pręcików.
– Chodźcie, chodźcie!
Paul podszedł do Tamary i wyciągnął rękę.
– Witaj, moja droga! Jak zawsze urocza – mówiąc to, nachylił się i ciepło pocałował ją w policzek. – Masz szczęście, synu, że twoja piękna żona ciągle jest uśmiechnięta. Jeśli któregoś dnia zobaczę smutek na jej twarzy, będziesz miał ze mną do czynienia. – Pogroził mu palcem. – A teraz pozwól, że ci ją porwę! Philippe bardzo chciałby wreszcie ją poznać.
Nie protestując, pozwoliła poprowadzić się w głąb salonu. Jeśli chodzi o Paula, to bez wahania pozwoliłaby mu zaprowadzić się nawet na biegun. Od pierwszej chwili, kiedy Cyryl przedstawił jej swoich rodziców, poczuła wielką sympatię do tego uroczego, trochę niedzisiejszego, szarmanckiego dżentelmena, który od czterech lat ilekroć ją widział, nieodmiennie wpadał w zachwyt. W przeciwieństwie do swojej żony był autentycznie uszczęśliwiony, kiedy dowiedział się, że syn wreszcie się oświadczył. Cyryl zdradził jej kiedyś w wielkiej tajemnicy, że pierwszą, wielką miłością jego ojca była pewna Polka, Teresa. Poznali się w Krakowie, kiedy Paul przyjechał na jakiś zjazd młodzieży, i zwariowali na swoim punkcie. Spędzili razem gorący tydzień i rozstali się, obiecując sobie dozgonną miłość. On musiał wracać, ona miała przylecieć do niego za kilka tygodni. Niestety, nie dostała paszportu, gdyż ktoś życzliwy doniósł o zażyłej znajomości z pewnym czarnowłosym Francuzem… Pisali do siebie jeszcze przez jakiś czas, ale w końcu uczucie umarło śmiercią naturalną. Niedługo potem Paul poznał Marie i ożenił się, ale, jak przyznał się kiedyś synowi, obraz Teresy na zawsze pozostał w jakimś zakamarku jego serca.
Być może dlatego Marie, piekielnie zazdrosna o męża, nie przepadała za synową. Dla ścisłości, Marie w ogóle nie przepadała za Polakami. Tamara wiedziała, że kilkakrotnie była powodem awantur między nimi. Tym bardziej, że jej teściowa należała do tego gatunku Francuzów, którzy nigdy nie przyjęli do wiadomości, że Chopin był Polakiem, i uważali, że od czasu, kiedy Polacy zostali łaskawie wpuszczeni do Unii, zamiast okazywać wdzięczność, zaczęli prezentować nadmiernie roszczeniowe postawy. Relacje między nimi obiema były jednak na ogół poprawne; może z tego powodu, że Tamara nauczyła się odpowiednio postępować z teściową i czując oparcie w mężu i w teściu, zbytnio nie przejmowała się jej złośliwymi komentarzami, które ostatnimi czasy zdarzały się jakby rzadziej.
– To jest właśnie moja synowa – wygłosił z dumą Paul, zatrzymując się przy niskim, starszym panu w galowym mundurze. – Pozwól, moja droga, to pułkownik Auber, mój stary przyjaciel…
Nobliwie wyglądający, szczupły pan z wielką szopą białych włosów szarmancko szurnął nogami i z atencją uścisnął podaną mu dłoń.
– Tylko nie stary, tylko nie stary! – zaprotestował, zabawnie wyciągając żylastą szyję. – Zapominasz, mój drogi, że jestem od ciebie dużo młodszy. Poza tym, to niestosowne wypominać wiek w towarzystwie pięknych kobiet – uśmiechnął się do Tamary, przyglądając się jej z nieukrywanym zainteresowaniem. – A więc to pani – powiedział, kiwając głową. – Paul zawsze chwalił się swoimi dziećmi, ale od kiedy zyskał synową, jest z pani tak dumny, jakby sam panią spłodził.
– Ja też mam szczęście, że trafił mi się taki cudowny teść…
Ujęła Paula pod rękę i położyła mu głowę na ramieniu. Zza filaru dostrzegła bystry wzrok teściowej. „Czy tej kobiecie naprawdę wszystko musi się tak jednoznacznie kojarzyć?” – westchnęła w duchu, ale na wszelki wypadek odsunęła się.
– Ach, młoda damo, przystojni to my byliśmy pół wieku temu. – Pułkownik przestał udawać, że ma dwadzieścia lat. – Teraz jesteśmy co najwyżej wyprostowani, a może mi pani wierzyć, że to w naszym wieku nie jest wcale łatwe.
Roześmiali się wszyscy troje.
– A czy pani wie – kontynuował – że to właśnie pani teść przed laty nie dopuścił do zamknięcia dla pieszych mostów na Sekwanie z powodu „spaceru” po rzece Kadafiego? Oskarżył wtedy prezydenta, że dla uzyskania kontaktów handlowych przymyka oczy na libijskie naruszenia praw człowieka i…
Paul zniecierpliwiony machnął ręką.
– Dajżesz spokój, Tami słyszała to już tysiące razy!
– Może być tysiąc pierwszy; lubię słuchać, jaki tato był nieustraszony – uśmiechnęła się. Choć ta forma zwracania się do teściów nie była we Francji zbyt popularna, od początku mówiła do niego „tato”, z czego był niezwykle dumny.
– O to, to! Nieustraszony! – ucieszył się pułkownik. – Nie wiem, czy pani opowiadał, jak kiedyś…
– Dość! – przerwał Paul stanowczo. – Od dawna jestem na emeryturze, ale nie jestem jeszcze taki stary, żeby karmić się w kółko minionymi sukcesami. Czego się napijesz? – zwrócił się do synowej, bo pułkownik już dzierżył w dłoniach wielką bańkę koniaku.
– Jeśli mogę, poproszę o wino – uśmiechnęła się, obserwując, jak spieszy spełnić jej życzenie. Naprawdę miała do niego słabość. Zdarzało się, że to właśnie on pierwszy dowiadywał się o jej kłopotach. Cyryl był kochany, ale tak bardzo skupiony na sobie i swoich białych krukach, że czasami zapominał o bożym świecie. Niekiedy musiała twardo się postawić, żeby całego weekendu nie przesiedział z nosem w książce albo na kolejnej aukcji starych fotografii… Paul zawsze miał dla niej czas. Nie chcąc narażać jej na wścibskie pytania Marie, kiedy potrzebowała porady, umawiał się z nią w kafejce niedaleko kwiaciarni, żeby nie musiała tracić czasu. – Ty jesteś kobietą biznesu i twój czas jest cenniejszy – wygłaszał za każdym razem, kiedy próbowała oponować. Nie zdarzało się to zresztą zbyt często; właściwie tylko raz miała kłopoty. Pewnego dnia, nie wiadomo z jakiego powodu, lokalem, który kupiła od miasta, zainteresował się jakiś urzędnik i oficjalnie podważył wyniki przetargu, zarzucając jej, że był ustawiony, a cena, którą zapłaciła, zbyt niska. Na szczęście sytuacja szybko się wyjaśniła i nawet pomoc Paula okazała się niepotrzebna. Tak czy inaczej, czasami odnosiła wrażenie, że jest jedyną osobą, której zależy na niej naprawdę i bezwarunkowo…
Lubiła wyobrażać sobie, że taki właśnie był jej ojciec.
Czytaninka –
Edyta Świętek po raz kolejny udowodniła jak świetną jest pisarką. Każda kolejna powieść coraz bardziej mnie zaskakuje. To niewiarygodne jak bardzo powieści autorki wciągają czytelnika w swój świat, który nie zawsze jest “różowy”.
Czym tym razem zaskakuje nas książka? Obrazem małopolskiej wsi, rodzinnych więzi, ciągłych intryg pomiędzy mieszkańcami, ale przede wszystkim realizmem opisów życia we wczesnym PRL-u. Jako, że w tamtych czasach nie było mnie jeszcze na świecie i nie mam swojego wyobrażenia jak wyglądało, życie w tamtym czasie, z tym większym zapałem zabrałam się za czytanie książki.
Obrazy wykreowane przez Edytę Świętek są tak realne, postacie jak najbardziej wiarygodne i barwne, że zatrzymując się na chwilę podczas czytania, zadałam sobie pytanie: czy chciałabym żyć w tamtych czasach? Oczywiście patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, odpowiedź brzmi nie.
“Rodzina Szymczaków z dnia na dzień została niemalże z niczym. Jedno, co mieli, to murowany dom – na szczęście zbyt mały, aby mógł stanowić łakomy kąsek dla urzędników, kawałek ogrodu przy nim, a prócz tego kilka mórg najlichszego gruntu oraz pastwisko dla jedynej krowy, która została z licznego niegdyś stada. Z urzędu gminy dostali dobrą radę, aby poprosili nowo mianowanego przewodniczącego spółdzielni o zatrudnienie. Tylko jak zabiegać o etat u Bartka Marczyka po tym, jak Bronek wziął się z nim za łby? Jak nagiąć karku, skoro tamten tylko patrzył, aby dobrać się do Julii albo Krystyny?”
Wielu z nas do dzisiaj, żyje na ziemiach, które są przekazywane z pokolenia na pokolenie. I nie wyobraża sobie, że ktoś obcy mógłby przejąć tę ziemię. Rodzina Szymczaków również była tej myśli. Bronek stawał na głowie i robił co tylko mógł, by nie odebrano im ich ziemi. Niestety nie udało mu się to, gdyż reforma rolna zabrała mu niemalże wszystko, prócz murowanego domu i kawałka lichej ziemi. Musiał wyjechać z rodzinnej wsi do miasta, by zapewnić byt swojej rodzinie. Czy było to dla niego łatwe? Jak odnalazł się w nowej rzeczywistości?
Autorka w cudowny sposób przedstawia nam stare czasy, które niejeden z Was (mnie to nie dotyczy) miał okazję przeżyć. Dzięki tej książce powrócicie pamięcią do czasów, które zapewne niektórym z Was utkwiły głęboko w sercu. Czy zatem życie dawniejsze było lepsze od tego obecnego? Nie można tego jednoznacznie ocenić. Ludzie w dawnych czasach niezwykle cenili swój majątek i rodzinę. Czy w dzisiejszym świecie ludzie również cenią swoją rodzinę i są w stanie zrobić dla niej dosłownie wszystko? Na to pytanie z całą pewnością posypałyby się różne odpowiedzi.
“W Gigancie wciąż czuł się nikim. Szarym robotnikiem w utytłanym błotem waciaku. To był teraz jego strój codzienny, noszony do roboty i do knajpy. Do kościoła nie chodził, choć do Mogiły nie było aż tak daleko. Czuł się obrażony na Boga, ponieważ ten zagrał mu na nosie. Pozwolił gładko przesmyknąć się przez wojenną zawieruchę po to, by w wolnej Polsce uczynić z niego dziada.”
Bronek to postać, która niewątpliwie zaskarbiła sobie moje serce. Od początku dom, rodzina i majątek stanowiły dla niego istotę życia. Jako najstarszy z rodzeństwa stał się głową rodziny, troszcząc się o matkę oraz pozostałe rodzeństwo. Życie boleśnie go doświadczało na każdym kroku. Jednak jego wiara, w to, że kiedyś odzyska utracone ziemie, wciąż motywowała go do dalszego działania i nie poddawania się. Stawiał czoła przeciwnością, wciąż wierząc w lepsze jutro i ponowne scalenie rodziny.
Edyta Świętek stworzyła powieść, która zasługuje na uznanie. Pomysł na fabułę, by przemierzać czasy od przeszłości i posuwać się ku teraźniejszości zachwycają czytelnika. Razem z autorką możemy odbyć podróż po Krakowie i jego zakątkach, miejscach, które autorka w dalszym ciągu darzy sentymentem. Odbędziemy zatem podróż, która na długo utkwi w naszej pamięci, rozbije nas mentalnie i da nam do myślenia.
“W porównaniu z tym praca w polu to była bułka z masłem i sama przyjemność – westchnął, wspominając, jak przed rokiem kosił ostatnie pole żyta. Jakże mu wtedy ptaki nad głową świergotały, jak szumiał pobliski zagajnik i pluskał potok płynący środkiem miedzy! Tamtego dnia nawet przez myśl mu nie przeszło, że wyląduje w krainie absurdu, gdzie wszystko postawione jest na głowie.”
Cień burzowych chmur to książka, która zabierze nas w czasy powojennej Polski, pozwoli odkryć absurdy PRL-u, utwierdzi nas w przekonaniu, iż rodzina to najcenniejszy skarb, który posiadamy. Nie obędzie się również bez rodzinnych sprzeczek zrodzonych z zawiści, ciągłych intryg i spisków oraz chęci krwawej zemsty. No i oczywiście pojawią się również romantyczne chwile. Zachęcam do przeczytania. Ja jestem zachwycona, wierzę, że i Wy będziecie.