Co go przeraziło?
Data wydania: 2007
Data premiery: 10 sierpnia 2007
ISBN: 978-83-6038-331-5
Format: 120x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 366
Kategoria:
29.90 zł 20.93 zł
KLASYCZNY KRYMINAŁ W DUCHU AGATHY CHRISTIE Do pensjonatu w samym sercu Puszczy Piskiej zjeżdżają goście. Są wśród nich: artysta rzeźbiarz, dziennikarz, wydawca, adiunkt, prawnik z żoną, polonistka, profesor fizyki. Wszyscy pragną odpocząć, a jednocześnie uciec przed przeszłością… Nie dany im jest jednak spokój. Gospodyni domu zostaje brutalnie zamordowana. Odcięci od świata goście, wiedzą, że mordercą jest ktoś z nich. Nastrój zagrożenia narasta, budzą się wątpliwości, odżywają wspomnienia. Jaka tajemnica dręczy główną bohaterkę Martę? Czy może ona zaufać swemu atrakcyjnemu towarzyszowi, który chce rozwikłać zagadkę kryminalną? Kim wreszcie jest tajemniczy Wyrodek?
— Boże, co ja naprawdę miałam zrobić? — Marta rozpaczliwie przytrzymywała dłonią czoło, jakby pogubione myśli mogły wylecieć na płytę kuchni
Oczywiście, już wie. Zaparzyć herbatę. Czemu na to od razu nie wpadła? Wprawdzie trochę późno, ale bez nie rozsypie jej się całkiem kojarzenie. Zagotować wodę. Najlepiej by było założyć gwizdek, ale go nie ma. Przecież przed chwila go widziała. Właściwie wcale nie widziała, tylko trzymała w ręce. Jasne, szła z nim do telefonu, pomyłkowego na szczęście, bo z nikim nie zamierzała rozmawiać. Pudełko herbaty jest na miejscu pełne, ale bezprawnie, ponieważ Marta była świecie przekonana, że zapomniała ja kupić.
Gdy wciągnie w siebie kilka łyków zbawczego, ciemnego płynu, będzie mogła skupić się na pakowaniu.
Cały dzień funkcjonowała w pośpiechu, jak w transie, nawet nie pomyślała o nieszczęsnym wyjeździe. We wrześniu do pensjonatu na Mazurach. Coś okropnego. O tej porze jeździ się w góry, ale co za różnica, gdzie się jeździ, skoro ona i tak siedzi w Warszawie, bo zapomina o zorganizowaniu sobie czegoś, bo stale są sprawy ciekawsze, niż wakacje.
Teraz wypchnięto ja prawie na siłę. Ktoś zrezygnował, a ona przecież nie może tyle pracować. Akurat akcja kolegów zbiegła się z jej oddaniem artykułu, który wyjątkowo dużo ją kosztował. Może to najlepsza rzecz, jaką do tej pory napisała z habilitacja włącznie. Może też trochę przesadziła z tempem pracy, najwyraźniej ostanie dni wypłukały ja ze wszystkiego. Nawet mimo zmęczenia nie mogła spać, śniły jej się wzory. Ma wrażenie, jakby w ogóle nie zmrużyła oka.
Mówi się, być profesorem fizyki w wieku trzydziesty siedmiu lat, to dobry wynik, więc można by trochę zwolnić. Dobrze, przez dwa tygodnie zwolni. Nie będzie miała wyjścia.
Podobno nie wygląda ani na profesora, ani na fizyka. No, to na kogo? Od dawna jej to nie interesowało. Wystarczały informacje od otoczenia, że się podoba.
O mało nie wlewając na siebie resztki herbaty niechętnie powlokła się do lustra. Oczywiście, należało się czegoś takiego spodziewać. Beznadziejna grzywka i jeszcze gorszy koński ogon. Prosto z lamusa. Nożyczki! Na szczęście były pod ręka. Cztery drastyczne cięcia tuz nad ramionami i od razu lepiej. Grzywki raczej się nie obcina, trzeba ją przypiąć. Już, nie widać jej. Dołem wyrównać. Wprawdzie po kilku poprawkach fryzura skróciła się znacząco, ale to bardzo dobrze. Teraz wolno sprawdzić, co się dzieje w lustrze.
Puszyste, brązowe włosy otaczały spokojny owal twarzy o idealnym zarysie. duże zielonkawe oczy trochę kontrastujące z raczej ciemną karnacją zapewniały otoczenie o anielskim charakterze ich właścicielki. I mogła być to nawet prawda, jeśli dawano jej święty spokój i pozwalano robić, co chciała. W przeciwnym wypadku jej usta zmieniały swój wyraz słodyczy na złowieszczą zaciętość, a oczy stawały się niebezpiecznie zimne.
W tej chwili jednak widać było przede wszystkim zmęczenie i zniechęcenie. Czeka ją nuda, z pewnością bardzo nieprzyjemna. Dwa tygodnie w męczącym, beznadziejnym otoczeniu. Jedynym wyjściem będzie zamknąć oczy i uszy, oddychać świeżym powietrzem. W razie problemów, oczywiście uśmiech.
Marta kontrolnie zaprezentowała swój uśmiech do lustra. I to wcale nie byle jaki. Uroczy, serdeczny, działający niezawodnie. Stosowała go, gdy zwyczajnie nie było innego wyjścia.
Teraz zniknął. Nie było na niego zapotrzebowania. Za to powinna pomyśleć o tej jednej rzeczy, która musi sama ze sobą załatwić, ale ciągle nie może znaleźć w sobie tyle siły. Jutro w autobusie nie będzie miała co robić, więc się zastanowi, przeanalizuje wszystko jeszcze raz.
Teraz koszmar pakowania. Na szczęście nie ma nad czym myśleć. Sweter i dżinsy z drelichowymi na zmianę. Nie zapomni wstrętu na twarzy mamy, gdy przyjechała do niej po raz kolejny w tych samych spodniach.
— Ty już kobietą nie jesteś! A nie tak cię wychowałam.
Dobrze, dołoży do torby jeszcze golf i kamizelkę, które mama dla niej zrobiła na drutach jak zwykle po mistrzowsku. Kilka niezbędnych drobiazgów, bielizna i koniec sprawy. Jak dobrze, że nie ma problemu z kosmetykami, bo ich nie używa. A swoją drogą najlepiej zastąpiłby je zdrowy sen, tylko nie wiadomo, czy ma szansę na taki luksus.
Słusznie wątpiła. Spała płytko i nierówno. Prześladowały ją rozkłady prawdopodobieństwa. Trochę tego za wiele. Najwyższy czas uwolnić się od wykresów przeanalizowanych i tak o kilka razy za dużo. Na przemian z nimi dręczył ją nad ranem jakiś ponury czarny las i jeszcze gorsza od niego gęsta woda. Niezła perspektywa. Jeśli ma tam wytrzymać, rzeczywistość musi wyglądać znacząco lepiej. bo w przeciw wypadku na drugi dzień będzie z powrotem.
Wstała wcześnie i zmęczona. Czuła dwie rzeczy. Ból głowy i ból gardła. Nie, to nie przeziębienie, które zresztą łatwo potrafi się do niej przyczepić. Wiedziała, że organizm w ten sposób protestuje przeciwko czekającej ją podróży.
W autobusie nie było lepiej. Wprawdzie na szczęście nikt obok niej nie siedział, ale i tak jakoś nie mogła się skupić. Nie mogła się też odprężyć. Nie dawała jej spokoju świadomość, że ciągle nie umie odpowiedzieć sobie na jedno pytanie. Jak postąpić? Czy puścić wszystko w niepamięć? Ale czy wolno jej nie pamiętać, udawać, że nic się nie stało? Czy z kolei wziąć skromny odwet? Naprawdę bardzo skromny!
Nie, tej decyzji teraz z siebie nie wydobędzie. Nie wie już, co czuje, prócz oczywiście żalu i złości. Może po powrocie, wypoczęta zrozumie, jakie rozwiązanie będzie najlepsze, a raczej najmniej fatalne.
Przymknęła oczy. Nie, lepiej spojrzeć za okno, bo może się jej przyśnić powtórka z artykułu. Beznadziejna jesienna, poranna szarość znakomicie współbrzmiała z nastrojem Marty. Szkoda, że kiedyś trzeba będzie wysiąść w tym jakimś Pomyślewie, którego już szczerze nie lubi.
Do tego czasu należałoby może przynajmniej spróbować zmobilizować się, przestawić na inny tryb funkcjonowania, po prostu zmusić się do odpoczynku. Ale jak? Nagle być kim innym? To się nie uda.
W rzeczonym Pomyślenie mały, smętny rynek wyglądał jeszcze bardziej ponuro z powodu zimnego, drobnego deszczyku, który nie omieszkał powitać Marty. Wysiadła z autobusu jako jedyna, naciągnęła kaptur i uroczyście kładąc skromny bagaż na ławce, zadała sobie pytanie, jak długo powinna czekać na pojawienie się obiecanego kogoś i jak ma sobie dawać radę po upływie tego czasu.
Nie zwróciła uwagi na rozklekotany łazik i młodego człowieka w zielonym mundurze leśnika.
— Pani profesor Rodlińska z Warszawy? Zgadłem? — ukłonił się i nie czekając, aż zniknie zaskoczenie Marty, schwycił jej torbę.
— Jestem leśniczym zaprzyjaźnionym z panią gospodynią i często przywożę jej gości. Mam nadzieję, że pani nie ma nic przeciwko mojemu pojazdowi. W środku jest całkiem wygodnie — zamaszyście otworzył trochę zardzewiałe drzwi — Pewnie się pani zdziwiła, że wszystko tak sprawnie poszło. My tu na prowincji musimy być zorganizowani i inteligentni, żeby dawać sobie radę.
Marta pełna podziwu dla zdolności mieszkańców tych okolic, chciała zapytać, jak długo potrwa droga, ale potok wymowy jej towarzysza był zbyt wartki, żeby chciało się jej go zatrzymywać. W łaziku robiło się coraz chłodniej. Obciągnęła swój ukochany, brązowy sweter, zapięła kurtkę żałując, że nie ma ze sobą rękawiczek. Po chwili zdecydowała się znowu nasunąć kaptur. Wrażliwość na zimno była tym, czego się ciągle wstydziła. Nie mogła znieść kobiet, które mówiąc “ja, to taki zmarzluch jestem” kokieteryjnie osłaniały dekolt cienkim szaliczkiem, podczas, gdy ona zdążyła już włożyć dwa swetry.
— Naprawdę wyjątkowy wrzesień. — leśniczy grzecznie zasunął szybę — u nas nigdy nie bywa zimno o tej porze. Ale na miejscu zaraz napije się pani gorącej herbaty. Gospodyni dba o gości, jak nikt inny. Nawet teraz, gdy jest cała w nerwach.
Marta nie była przekonana, czy ją obchodzą nerwy właścicielki pensjonatu. Może raczej powinna pomyśleć o własnych? Swoja drogą, nie wyobrażała sobie, że leśniczy może aż tyle mówić. Wypadałoby na takim odludziu być raczej milczącym i zamkniętym w sobie.
— Tak naprawdę, to jeszcze nic się nie zdarzyło — mocno podkreślił słowo “jeszcze” — No, może z wyjątkiem sprawy z psem. Same, wie pani, takie niepewne historie. Najpierw ja, proszę sobie wyobrazić, dostaję informację z policji, że tu ma przyjechać ” Król Węgorzy”. Taki szef bandy kłusującej nocami na węgorze. Oczywiście przybywa całkowicie incognito. Z nimi w ogóle nie ma żartów, mój poprzednik za dużo zobaczył, to mu stalowa linę przeciągnęli przez drogę, jak na motorze lasem jechał i koniec. — wykonał wyrazisty ruch ręką koło szyi — Marta wzdrygnęła się nie wiedząc, czy tylko z zimna — To właściwie nie moja działka, ale muszę delikatnie sprawdzić wszystkich przyjeżdżających mężczyzn. A tu akurat goście prawie sami nowi, bo i pogoda ludzi wystraszyła i kleszcze. Tylko pani Nina i pan Krzyś to starzy znajomi. Bardzo mili i kulturalni ludzie. Bo tutaj dosłownie nie ma z kim porozmawiać. Ach — samochód gwałtownie podskoczył na wybojach — nawet jeździć się czasem nie daje.
— Myślałam, że w tym zawodzie rozmawia się z drzewami i leśnymi zwierzętami.
— A, oczywiście Z tym, że mój ojciec był artystą. Ludowym, ale bardzo dobrym. Sprzedawał figurki do sklepu. Chciał, żebym ja też się kształcił w tym kierunku. Żebym pracował w kulturze. Nie wyszło. Poszedłem na leśnika, no i jestem tutaj. Dobrze, że chociaż jest ten telewizor, okno na świat. Seriale, eleganccy ludzie, można na chwilę się odprężyć. Miło pomyśleć, że za parę lat wejdziemy do Unii, zrobi się więcej możliwości na wszystko. O, znowu mżawka. — że złością wskazał na mokra szybę — A co do tych nerwów gospodyni, to osobna sprawa. Takie stare rodzinne historie powychodziły. I tak się pani za chwilę dowie. Nie ma się czym przejmować. Dla mnie teraz najważniejsze uważać na Króla Węgorzy. Konkurencyjna banda spaliła chałupę, gdzie spotykali się jego ludzie i on teraz przyjeżdża na odmianę z nimi zrobić porządek.
Marta zaczęła się pocieszać, że ten człowiek mógłby na przykład rozprawiać o swoich dzieciach, psach, pieniądzach. Temat królewsko—rybny jest na pewno lepszy.
Leśniczy przestał mówić rzucając na nią zaciekawione spojrzenie. Spod zielonkawego kaptura pokazywał się tylko jej profil. Profil ściągający uwagę. Klasyczny, delikatny.
— Pani tak sama? Nie nudno?
Tego nie lubiła, choć z pewnością w pytaniu nie było złej woli.
— Ależ nie. Ten Węgorz, o którym pan mówił przyjeżdża do mnie za dwa dni. Umówiliśmy się tutaj. — zdanie, choć podyktowane irytacją, ozdobione zostało uśmiechem tak słodkim, że młody człowiek musiał uznać się za wręcz zaszczyconego.
— Ha, ha, naprawdę świetne — śmiał się dalej, podczas, gdy Marta usiłowała ukryć wyraz ogarniającego ją znudzenia. Ładna atrakcja na początek. Straszenie bandytami niczym w telewizji. Wolałaby usłyszeć, że będzie węgorz na patelni, niż rewelacje, że ktoś na nie kłusuje.
Gdy samochód dotarł do celu, niechętnie wyjrzała przez częściowo zaparowaną szybę. Dom prezentował się rzeczywiście okazale i sympatycznie otoczony dość rozległym podwórzem ograniczonym lasem. W tyle czaiły się jakieś zabudowania gospodarcze.
Zeskakując ze stopni łazika poczuła naprawdę, jak bardzo jest sztywna z zimna, niewyspania i chyba jeszcze ogólnej niechęci do życia. Dlatego też niezbyt pewnie postępowała za leśniczym, który wymachując jej torbą sadził duże susy przez kałuże. O zgrozo, omal nie potknęła się na schodkach. Siedzący pod ledwie chroniącym przed mżawką daszkiem człowiek z miną, jakby grzał się na słońcu obdarzył ją pogodnym, choć oceniającym spojrzeniem.
Leśniczy potraktował go nieco mniej entuzjastycznie.
— Radziłbym raczej odespać w łóżku. Tu jest trochę zimno. Rzucił pouczającym tonem
— Oglądam sobie widoki. — nieznajomy oparł opalone dłonie na zużytych, ale zaskakująco czystych dżinsach nie odwracając nawet głowy w kierunku rozmówcy
Marta z wysokości ganku zarejestrowała gruby, owczy sweter i bardzo podobne do niego krótkie, kręcone, jasne włosy.
— Czysta żywa wełna. Woolmark. Baran — wyładowała w myślach narastającą agresję. Nie pomogło to jednak ani trochę na ból głowy. Stanowczo trzeba było raczej pojechać w góry.
— Ogląda sobie widok. — zamruczał z niezadowoleniem leśniczy, gdy weszli do środka — przyjeżdża o piątej rano, czyli jedzie nocą z Warszawy po to pewnie, żeby na tutejszy wschód słońca zdążyć. I jeszcze nie jest zmęczony, a zamiast się ogrzać, siedzi sobie po prostu na zimnie. Potem przechoruje cały urlop. Ale pani, to naprawdę chłodno. Pani gospodyni! Przywiozłem panią profesor Rodlińską. Zmarzniętą, ale całą mimo jazdy moim łazikiem.
Pani gospodyni, niewysoka trochę zbyt pulchna o starannie ułożonych włosach koloru mahoniu zamknęła właśnie drzwi kredensu i przesłała Marcie ociekający serdecznością uśmiech.
— Tak się cieszę, że pani do nas dojechała. Antoniowa zaraz zrobi herbaty, a może kawy? — Marta przecząco pokręciła głową. Jej uwagę przykuły drobne cekiny zdobiące puszysty, zielony sweterek rozmówczyni. Pomyślała, że musi być zabawnie tak świecić samą sobą. — Pani pewnie bardzo wcześnie wstała, u nas pani odpocznie. — mówiła szybko uśmiechając się całkiem naturalnie, tylko jej krótkie palce nerwowo mięły brzeg idealnie wyprasowanego maleńkiego fartuszka — Mam nadzieję, że się pani u nas spodoba. Antoniowa zaprowadzi na górę.
Zanim wysoka, chuda, uczesana w ciemny węzeł kobieta zdążyła wypełnić polecenie chlebodawczyni, bagaż Marty został już pochwycony.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.