Córki bogini Mokosz
Leszygród, tom 1
Elwira Dresler-Janik
Data wydania: 2024
Data premiery: 18 czerwca 2024
ISBN: 978-83-68135-13-8
Format: 145x205
Oprawa: Twarda
Liczba stron: 400
Kategoria: Fantastyka i groza, Literatura współczesna
59.90 zł 41.93 zł
Pełna mrocznych sekretów opowieść ze świata wierzeń pradawnych Słowian
W burzową noc na świat przychodzi niewidoma dziewczynka, której matka umiera przy porodzie. Dziecko wychowuje rodzeństwo dorastające pod ciężką ręką ciągle pijanego ojca. Kiedy ten sprzedaje najstarszą córkę Wszeborę żercy na służbę bogini Mokosz, drogi braci i sióstr rozchodzą się. Przeznaczenie jednak sprawi, że rodzeństwo znów połączy siły, by ocalić Wszeborę, choć każdemu z nich po piętach depcze Śmiercicha.
Leszygród. Kuszące pięknym śpiewem topielice, dziewicze kapłanki Matki Mokosz, opasły żerca liczący tylko srebrne monety, plemię dzielnych wojowniczek z Szepczącego Lasu oraz rudowłosa skazana na stos za czary – tak wiele barwnych postaci, ale nie wiadomo, komu z nich można ufać, a kogo trzeba się wystrzegać.
Niebo rozdarł głośny grzmot, a za chwilę blask pioruna oświetlił gęsty las i jasne światło wdarło się w korony powykręcanych brzóz. Wiatr, zanurzając się w listowiu, łapczywie chwytał za konary i szarpał nimi raz na prawo, raz na lewo, jakby chciał wyrwać drzewa z korzeniami. Jasność spływała w dół, wnikała w szorstką korę i drążyła głębokie tunele, aby zajrzeć w długie korytarze korników. Silny podmuch potrząsał zaciekle gałęziami, zrywał pojedyncze liście i podrywał je w powietrze, a następnie zabierał w daleką drogę i gnał wzdłuż wzburzonej rzeki. Ciężkie, ołowiane chmury leniwie sunęły i mrucząc głośno, ocierały się o siebie, przez co wprawiały ziemię w drżenie. Natomiast strugi deszczu spływały i tworzyły głębokie kałuże, wypełnione lepkim błotem.
Połyskliwe smugi pioruna rozszarpywały czerń nocy i malowały tajemniczą mapę, na której tle majaczyło domostwo. Liczne krople wdzierały się do środka starej chatki przez podgniłą strzechę, a krzyk nasycony bólem przenikał na zewnątrz, aby pognać samotnie w mrok. Błądząc po omacku, wił się między wystającymi korzeniami, głaskał nasączony wodą mech i owijał się wokół smukłych topoli. Rozochocony zabawą muskał szarą korę i trącał wysokie źdźbła trawy, które wprawione w ruch drżały. W końcu dotarł do dwóch sylwetek, które majaczyły w strugach deszczu. Otulone powłóczystymi płaszczami, wysunęły się z głębi lasu i skulone brodziły w kałużach, aby przemknąć przez nieosłonięte podwórze. Powstrzymywane silnymi podmuchami, walczyły o każdy kolejny krok, zmuszone do wyrywania stóp z błotnistej mazi. Wreszcie dotarły pod dach i z ulgą strąciły wodę z ubrań.
Drzwi rozwarły się raptownie z głośnym skrzypnięciem i silny powiew wiatru wdarł się do środka. Na obficie zmoczonym progu rozlały się duże kałuże wody i spłynęły po sosnowych deskach podłogi. Na widok przybyłych ludzi zza pieca buchającego ciepłem od płonącego drewna wychyliły się nieśmiało przelęknione dwie dziewczynki. Otarły zapłakane twarzyczki i wtuliły się w przemoczone ubranie wysokiego młodzieńca.
Bolemir pochylił się nad nimi, a zimne krople spłynęły z jasnych włosów wprost na główki sióstr. Następnie popłynęły po szczupłych policzkach i zmieszały się ze słonymi łzami. Młodzieniec, czule głaszcząc, szeptał zapewnienia, że wraz z końcem burzy o świcie wzejdzie słońce i osuszy mokrą ziemię. Dziewczynki, uspokojone jego opanowanym głosem, dojrzały z tyłu pogarbioną kobiecinę, która zdjęła przemoczoną pelerynę i ukazała twarz, wcześniej skrytą w cieniu kaptura. Zimny dreszcz przeszedł po plecach dziewczynek na widok pomarszczonego i suchego oblicza okolonego długimi pasmami siwych włosów.
Starucha, wsparta na sękatym kosturze, w dłoni ściskała mały tobołek wypełniony ziołami i różnymi specyfikami. Bacznym spojrzeniem omiotła kuchnię i niecierpliwie zaczęła dopytywać o rodzącą kobietę. W odpowiedzi posłyszała rozdzierający krzyk. Nie zważając na słowa młodzieńców, odepchnęła ich na bok i przedarła się do obskurnej izdebki, skrytej za zasłonką z poplamionego materiału. W półmroku dojrzała wychudzoną kobietę. Rodząca wiła się na posłaniu umoszczonym świeżą słomą, która wystawała spod lnianego prześcieradła. Jej pociągła, blada niczym płótno twarz pokryta była błyszczącą warstwą potu. Czarne włosy opadały w nieładzie na ramiona i przyklejały się do wilgotnego karku. Niegdyś biała koszula teraz była postrzępiona na brzegach i lekko pożółkła, a w wielu miejscach nosiła ślady starannego cerowania. Tomiła, bo tak było jej na imię, leżała skulona pod wełnianym kocem w kratę i ciężko oddychając, wyczekiwała z lękiem na kolejny bolesny skurcz. Duże, podkrążone, wręcz sine od wysiłku oczy błagalnie wpatrywały się w staruszkę. Nim zdołała wydusić ledwie słyszalne słowa przez spierzchnięte wargi, silny ból przeszył jej łono. Rozdarł je na kawałeczki. Ciepła krew spłynęła i oblepiła uda, a w odpowiedzi na głośny jęk dało się słyszeć cichy szloch przerażonych dziewczynek.
Starucha nakazała zagotować wody, a sama przystąpiła do rodzącej. Pomacała brzuch przez cienką koszulę kościstymi, wykręconymi od reumatyzmu palcami i wyczuła główkę dziecka tuż pod żebrami. Zrobiła kwaśną miną i zaczęła mamrotać pod nosem, gdy stwierdziła, że niemowlę jest źle ułożone, a czasu zbyt mało, żeby zdołała obrócić płód. Wsadziła dłoń między nogi kobiety i pokręciła głową z niezadowoleniem. Było pełne rozwarcie i dobrze wiedziała, że kobieta zaraz zacznie przeć.
– Dziecko pcha się na świat – dodała, a strach zajrzał w bursztynowe oczy Tomiły. – Czemu tak późno po mnie posłaliście? – zwróciła się do najstarszego młodzieńca, chwyciła go mocno za ramię i odciągnęła na bok, aby rodząca nie słyszała ich głosów.
Bolemir dobrze pamiętał, jak matka przed trzema laty omal nie podzieliła losu nowo narodzonego syna i nie zmarła. Starucha już wtedy ostrzegała przed kolejnym porodem.
– Głupiec z twego ojca – syczała zielarka – skoro nie potrafi zapanować nad sobą. Ostrzegałam, że siódme dziecko ją zabije. – Słowa zawirowały w powietrzu i niczym lodowate ostrze przeszyły serce młodzieńca.
Przerażony chłopak mimowolnie zerknął na siostrzyczki, które tuliły się do siebie w kącie. „Przecież to jeszcze dzieci – pomyślał. – Wszebora niedawno skończyła dziesiątą wiosnę, młodsza o trzy lata Nawoja nieraz jeszcze wzywa mamę przez sen, a za dnia nie odstępuje jej na krok. Jak sobie poradzą? A my? – pomyślał o sobie i młodszym bracie. – Nosa nie wystawialiśmy poza Leszygród, a Zaginiony Świat jest tak duży”. Zląkł się własnych myśli. Przełknął ciężko gulę, która utkwiła w gardle.
– Błagam! – Złapał dłoń kobieciny i poczuł pod palcami pomarszczoną oraz cienką jak pergamin skórę. – Zrób wszystko, co w twej mocy, aby matkę wyrwać z objęć Śmiercichy, a obiecuję, że otrzymasz należną zapłatę.
– Tak jak ostatnio? – żachnęła się, gdy przywołała we wspomnieniach noc sprzed trzech wiosen. Spędziła wtedy wiele godzin przy rodzącej, żeby uratować jej życie, i nawet miedziaka nie otrzymała w podzięce. Pijany Wyszomir, gdy wrócił do domu, nie przejął się losem ostatniego dziecka, któremu bogowie poskąpili łaski życia, a rodzanice uwiły tak krótką nić, że nawet nie starczyła do wschodu słońca. Stwierdził, że skoro syn zmarł, nie ma potrzeby płacić, gdyż ona nie zna się na swoim fachu.
– Teraz tak nie będzie – obiecywał gorączkowo chłopak, lecz kobiecina zmarszczyła nos, machnęła tylko ręką i podeszła do leżącej na posłaniu Tomiły.
Westchnęła ciężko, w końcu przed wielu laty jako młoda wdowa po śmierci męża i syna została Staruchą i jej powinnością było pomagać ludziom w chorobie oraz cierpieniu. Złożyła uroczystą przysięgę przed Matką Mokosz w świątyni, biorąc na świadka wszystkowidzącego Świętowita, który czuwał nad mieszkańcami Leszygrodu. Obiecywała też Welesowi, panu podziemia, że będzie opiekować się żywymi do czasu, aż on sam nie przyjdzie po ich dusze i nie zabierze do Navii. Choć nie zaprzeczała, że zapłata znacznie potrafiła umilić życie, gdy mogła kupić jedzenie i najeść się do syta.
Na widok cierpienia Tomiły zapomniała o chytrym Wyszomirze i podsunęła jej pod usta małą fiolkę z gęstym płynem w odcieniu mleka.
– Uśmierzy ból – przekonywała rodzącą, która niechętnie wzięła wywar makowy i lekko się skrzywiła, gdy gorycz szybko rozpełzła się na języku.
Zaraz też silny skurcz dał o sobie znać i małe nóżki wysunęły się z łona.
– Matko! – Przywołany krzykiem Tomiły przybiegł młodszy o trzy wiosny od Bolemira chłopiec i z lękiem wymalowanym na pożółkłej twarzy stanął nieruchomo. Kosmyki mokrych włosów opadły mu na czoło i przysłoniły szeroko rozwarte oczy o barwie bursztynu, gdy kropelki łez spłynęły po piegowatych policzkach.
– Zabierz go stąd! – syknęła Starucha, a Bolemir posłusznie wypchnął Drogmira za zasłonkę. – I nie stój tak bezczynnie nad moją głową! – krzyknęła na najstarszego syna Tomiły i nakazała mu przyprowadzić ojca.
Zimny podmuch wiatru wdarł się do izby i wprawił w ruch starą zasłonkę, a towarzysząca mu nieprzyjemna wilgoć przeniknęła przez zgrzebną suknię staruszki i wywołała dreszcze na plecach. Drzwi z łoskotem zatrzasnęły się za młodzieńcem, który z ulgą wybiegł w strugi deszczu i zanurzył się w mrok. Popędził wzdłuż rwącego nurtu rzeki wprost do wsi.
W otoczeniu kilku chat stała karczma, z której przez zamknięte drzwi wydostawały się na zewnątrz głośne krzyki pijanych mężczyzn. Nietrudno było odnaleźć Wyszomira, gdyż każdy wieczór spędzał przy kuflu miodu i grze w karty, w której przegrywał ciężko zarobione monety.
– Po coś tu przyszedł?! – krzyknął na widok sylwetki syna skrytej pod wełnianą peleryną, ociekającą zimną wodą. – To nie miejsce dla takich chłopaczków, jak ty! Jeszcze od maminego cycka się nie oderwałeś! – Zerknął na mężczyzn, którzy mu wtórowali w głośnym śmiechu. Zadowolony z siebie, rozparł się wygodnie na krześle i sięgnął po wyłożone karty na stole.
– Tato, wróć ze mną – przemówił nieśmiało Bolemir i starając się opanować drżenie głosu, przełknął z trudem ciężkie słowa, które dotarły do jego uszu.
Ojciec nigdy nie pogodził się ze stratą pierworodnego i nie był w stanie kochać żadnego z innych dzieci. Duże ilości wypitego alkoholu, którego nie umiał sobie odmówić, sprawiały, że budziła się w nim złość. W takich chwilach nie szczędził dzieciom oraz żonie przykrych słów.
– Matka rodzi – wyszeptał chłopak i widząc, że twarz ojca poczerwieniała, odsunął się spoza zasięgu jego ręki.