Czerwony kościół
Scott Nicholson
Przekład: Mateusz Kopacz
Tytuł oryginału: The Red Church
Data wydania: 2010
Data premiery: 29 marca 2010
ISBN: 978-83-7674-043-0
Format: 130x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 331
Kategoria: Fantastyka i groza
29.90 zł 20.93 zł
W latach sześćdziesiątych XIX wieku pod kierownictwem wielebnego Wendella McFalla wzniesiono kościół, siedzibę sekty głoszącej istnienie Drugiego Syna Bożego. Wierzyli oni, że Jezus nie był jedynym Synem Boga i niedługo po nim nadejdzie Drugi Syn, który unieważni naukę i cuda Chrystusa. Kiedy jednak Wendell McFall złożył w ofierze własne dziecko, by poprzeć tym czynem swe płomienne kazania, wierni powiesili go na drzewie przed świątynią. Od tego czasu czerwony kościół stał pusty, powoli obracając się w ruinę…
Po latach do Whispering Pines powraca Archer McFall – potomek natchnionego kaznodziei i kontynuuje misję swojego przodka, czyniąc ze Świątyni Dwóch Synów miejsce odwetu za popełnioną przed laty zbrodnię. Tymczasem w mieście co noc giną, zamordowani w okrutny sposób kolejni ludzie. Śledztwo prowadzi policyjna para – szeryf Littlefield i detektyw Sheila Storie, która szybko przekona się, że racjonalne metody postępowania nie rozwiążą tajemnicy czerwonego kościoła.
Szeryf Frank Littlefield patrzył w górę wzniesienia na kościół oraz olbrzymi dereń, który zwieszał się obok budynku niczym strażnik. Nie znosił tego drzewa od dzieciństwa. Nie zmieniło się ono zbytnio od czasu, gdy ostatni raz postawił stopę na tym cmentarzu. On sam jednak się zmienił, zmienił się świat i nie ulegało wątpliwości, że zmienił się również Boonie.
Młody się starzeje, a martwy staje się bardziej martwy – pomyślał, obserwując pogrążoną w cieniu dzwonnicę w poszukiwaniu ruchu.
– Jak myślisz, kto to zrobił? – zapytał doktor Perry Hoyle, inspektor medyczny hrabstwa Pickett.
Littlefield nie obrócił się natychmiast, by spojrzeć na mężczyznę. Zamiast tego mrużył oczy, spoglądając poza wieżę kościoła na zachodzące za złamanym krzyżem słońce. Krzyż rzucał długi, postrzępiony cień na cmentarną zieleń. Ktoś tu strzygł trawę. Littlefield czuł zapach soku z trawy unoszący się na wietrze. Podrapał się w głowę z krótko przystrzyżonymi włosami – To ty jesteś inspektorem medycznym.
– Dzikie zwierzę, takie jest moje zdanie. Może puma. Albo niedźwiedź czarny.
– Na pewno żaden wariat z nożem czy siekierą?
– Mało prawdopodobne. Rany są zbyt postrzępione.
Littlefield westchnął z ulgą. – Myślę zatem, że nie możemy tego nazwać morderstwem.
– Zapewne nie.
Jeden z pomocników szeryfa wymiotował w krzakach na brzegu cmentarza.
– Nie zmieszaj tego z dowodami – krzyknął do niego Littlefield. Odwrócił się do Hoyle’a.
– Niedźwiedzie czarne nie atakują ludzi, jeśli nie są zagrożone ich młode. A poza tym, jeśli to puma, to całkiem spora.
– Dochodzą do dwustu funtów.
– Ale w tych rejonach dawno wyginęły.
– Jeden z profesorów w college’u w Westridge wierzy, że pumy powracają w te rejony.
Littlefield wrócił do przebiegania dłonią po głowie. Dopiero co przyciął włosy u Raya: dobra robota fryzjerska, która dawała dostęp słońcu i wiatrowi aż do samej czaszki. Ludzie z wydziału myśleli, że strzygł się tak krótko, żeby wyglądać jak człowiek wymagający dyscypliny od podwładnych, prawda jednak była taka, że lubił kształt swojej czaszki. A kiedy w piątkowy wieczór wrzucał na luz i uderzał w tany do muzyki country w Borderline Tavern, lepiej pasował do niego jego kapelusz. Również Boonie zwykł tańcować w Borderline. Kiedyś, kiedy jeszcze miał stopy.
Obaj mężczyźni stali pogrążeni w milczeniu i przez moment patrzyli na kościół.
– Rzadko kiedy działo się tu coś radosnego – stwierdził Hoyle.
Littlefield nie chwycił przynęty. Irytowało go, że Hoyle miał zamiar łowić na tych wodach. O niektórych rzeczach lepiej zapomnieć. Z łatwością przybrał kamienną twarz wobec myśli o przeszłości, jak gdyby zakładał plastikową maskę superbohatera.
– Kto znalazł ciało? – zapytał pospiesznie Hoyle.
– Dwóch chłopaków; mieszkają kawałek dalej. Wracali po południu pieszo ze szkoły.
– Coś tak okropnego musiało nimi porządnie wstrząsnąć.
– Kurwa, to wstrząsnęło mną, a wiesz dobrze, że widziałem w życiu parę naprawdę dojrzałych trupów!
– Co ci powiedzieli?
– Starszy, ma jakieś trzynaście lat, przewrócił się kiedy biegł do domu i rozwalił sobie twarz. Wszystko będzie dobrze, ale z jakiegoś powodu to coś wstrząsnęło nim bardziej niż małym. Na okrągło mamrotał „czerwony kościół”.
– Ile lat ma młodszy?
– Dziewięć. Powiedział, że zobaczył jakieś rzeczy leżące na cmentarzu i przedarł się przez krzaki, żeby zobaczyć. Zobaczył czapkę, latarkę i butelkę alkoholu, ale nie dotykał żadnej z tych rzeczy. Ronnie, ten trzynastolatek, wrócił, żeby zobaczyć, dlaczego brat siedzi tam tak długo, i to wtedy ofiara musiała wypełznąć z krzaków i chwycić Ronniego.
Littlefield nie lubił nazywać Booniego Houcka ofiarą. Boonie był dobrym chłopakiem. Nieco odpychający i cholernie leniwy, ale zawsze pojawiał się w kościele w niedzielny poranek i wiadomo było, że głosuje na republikanów. Nikt nie zasłużył na taką śmierć.
Hoyle patrzył w taki sposób, jakby marzył o filiżance kawy, może z dodatkiem kilku kropel brandy – Żył dużo dłużej jak na taki stopień obrażeń. Moim zdaniem został zaatakowany wcześnie rano, między północą a świtem.
Żołądek Littlefielda wzburzył się nieco. Jak musiał się czuć Boonie, leżąc w zaroślach, myśląc o ranie między nogami i wiedząc, że to, co go rozpruło, musiało czaić się nadal gdzieś w ciemnościach? – Wyślesz go do inspektoratu?
– Myślę, że powinienem. Oni będą mieli więcej do powiedzenia niż ja. – Hoyle wyciągnął z kieszeni kurtki chusteczkę i wytarł pot z łysej głowy – Prasa będzie chciała wiedzieć coś o sprawie.
– Cudownie.
– Poza tym, jeśli to dzikie zwierzę, w okolicy może panoszyć się wścieklizna. To może tłumaczyć fakt, że zwierzęciu odbiło i wyczyniało takie rzeczy.
– Z drugiej strony nie mieliśmy tu tego od dawna.
– Czasy się zmieniają.
Szeryf przytaknął. Ty kiedyś miałeś włosy, ja byłem czegokolwiek wart. Boonie był żywy, a czerwony kościół był kiedyś biały.
– Daj znać, kiedy będziesz gotowy go odwieźć – powiedział Littlefield – Pozbieramy go do kupy.
Nie zazdrościł Hoyle’owi. Podróż do Chapel Hill trwa jakieś cztery godziny. Od Booniego będzie już nieźle śmierdziało, kiedy dotrze na miejsce. Littlefield zdecydował jednak, że powinien darować sobie współczucie. Hoyle, w przeciwieństwie do Booniego, przynajmniej wróci.
Littlefield poklepał inspektora medycznego po ramieniu i poszedł zbadać artykuły spożywcze, leżące na trawie w czystych plastikowych torbach. Pochylił się nad torbą zawierającą pismo pornograficzne. Zwalczył dziwną ochotę, żeby przejrzeć magazyn.
Rozbłysnął flesz aparatu.
– Czy mógłby się pan odsunąć na bok, szeryfie?
Spojrzał w górę. Sierżant Sheila Storie kiwała na niego ręką. Robiła zdjęcia miejscu zbrodni.
Nie, nie miejscu zbrodni – musiał to sobie wyraźnie powtórzyć Littlefield. Wypadku. Tragicznego, brutalnego, niewyjaśnionego wypadku.
Z rodzaju takich, które przydarzają się zbyt często w Whispering Pines. Lecz Littlefield czuł ulgę na sercu, że w jego rewirze nie grasuje żaden psychopata z nożami marki „Ginsu”. Mieli jednego pod górą w Shady Valley kilka lat temu, ale sprawy nigdy nie rozwiązano. Pieprzone, nieudolne miejskie gliny.
Już wiedział, że dochodzenie przekaże w ręce Storie. Kiedy dotarli na miejsce i zobaczyli cały ten bajzel, ona nawet nie mrugnęła, wyjęła notatnik na sztywnym blacie oraz miarkę i zabrała się do roboty. Zdaniem Littlefielda była zbyt młoda, aby być tak obojętną na śmierć. Z drugiej strony może była trochę jak on sam. Może to było coś, co czyniło z nich gliniarzy.
Musisz trzymać się z dala od tego wszystkiego. Nie pozwól im dobrać się do ciebie. Nieważne, co robią; nieważne, co świat tobie odbiera.
– Co o tym myślisz? – zapytał Storie.
Jej oczy były tak silnie niebieskie, że skrywały wszystko, były tak nieodgadnione jak soczewki w jej aparacie – Silny uraz. Śmierć prawdopodobnie w wyniku upływu krwi.
Uczony akcent ludzi z równin, jaki pobrzmiewał w słowach Storie zawsze go zaskakiwał, nawet jeśli powinien był już dawno do niego przywyknąć. Większość ludzi brała ją za miejscową, dopóki nie usłyszeli, jak mówi. – To samo mówi Hoyle. Tylko że on nazywa to „wykrwawieniem się na śmierć”.
– Chyba że zabił go wcześniej szok. W każdym razie dla ofiary wszystko jedno. Nie widziałam takiej ilości krwi od czasu filmów edukacyjnych dla kierowców, które pokazują w szkole średniej – Postąpiła dwa kroki w prawo i pstryknęła kolejne zdjęcie, po czym aparat spoczął na jej klatce piersiowej na pasku przewieszonym przez szyję.
– Musiało to chwilę potrwać. Patrzyłaś w krzaki, gdzie odpełzł po ataku?
– Tak, sir. Zostawił kilka kawałków.
Littlefield przełknął wzbierające mdłości.
– Ślady biegną od nagrobka, przy którym chłopcy znaleźli przedmioty. Są głębokie, widzi pan? – Wskazała na ugniecioną trawę. Widać było również mniejsze ślady chłopców. Ślady Booniego odznaczały się wyraźnie odciskiem grubych podeszew jego butów.
– To oznacza, że biegł, prawda?
– Musiał zobaczyć albo usłyszeć to coś, cokolwiek to było, i mocno się przerazić. Prawdopodobnie został zaatakowany tuż przed tym, jak zaczął biec.
– Niby dlaczego?
– Krew tutaj zakrzepła niemal do postaci proszku. Krew tam – zamachała w stronę tłustej strużki szlamu, gdzie Boonie wypełzł z krzaków – nie jest aż tak utleniona.
Littlefield kiwnął głową i przesunął dłonią po czaszce. Zawiało i poczuł smród Booniego. Człowiek nigdy nie przyzwyczai się do odoru śmierci. Detektyw nawet nie zmarszczyła nosa.
– Hoyle uważa, że to puma – powiedział Littlefield.
Potrząsnęła głową. Jej brązowe włosy były kilka cali za długie, niż przewidywał regulamin i szeleściły na jej ramionach – Dzikie zwierzęta zazwyczaj chwytają za gardło, jeśli uznają coś za swoją zwierzynę. Jest kilka ran wokół oczu, te jednak nie są bardziej straszne niż pozostałe obrażenia. I nie wygląda na to, by ofiara zagoniła zwierzę do rogu w taki sposób, że to byłoby zmuszone się bronić.
Littlefielda wciąż zaskakiwał poziom wyszkolenia, jakie otrzymywali nowi oficerowie. Stopień akademicki w sądownictwie kryminalnym dla początkujących. Potem szkolenia stanowe, nie wspominając o dodatkowych seminariach po drodze. Littlefield od dawna przestał uczęszczać na takie rzeczy, przynajmniej na te, które nie były mu w stanie pomóc politycznie.
A może Storie była nieco nazbyt wykształcona, by ułatwić sobie życie. Frank wiedział, że jako kobieta na wydziale wiejskim musiała być dwukrotnie bardziej rozgarnięta, wyrachowana i sarkastyczna niż ktokolwiek inny. Nie mogła chodzić na piwko po pracy.
Skup się, do cholery! Jeśli zaczniesz się starzeć i będziesz potrzebować kogoś do przypominania, do jednej z twoich części ciała muchy zlecą się dużo szybciej niż normalnie.
– Więc nie do końca popierasz teorię ataku dzikiego zwierzęcia? – zapytał.
– Tego nie powiedziałam. Chodzi mi tylko o to, że jeśli to było zwierzę, jego zachowanie było nienaturalne – Spojrzała poprzez połać nagrobków, gdzie pod lasem kończył się cmentarz. Zmarszczyła czoło.
– O co chodzi? – zapytał Littlefield.
– O coś, co niepokoi mnie najbardziej.
Jeśli Storie jest zaniepokojona… Niewielki dreszcz przebiegł w górę kolumny kręgosłupa Littlefielda i zatrzymał się na karku.
– Żadnych śladów zwierzęcia – oznajmiła.
Szeryf zacisnął zęby. A więc to go niepokoiło od czasu, jak po raz pierwszy postawił nogę w miejscu zdarzenia. Pazury zwierzęcia wyrwałyby grudki ziemi, tym bardziej że atakowało.
– Cholera – wyszeptał.
– Brak śladów oznacza brak łatwych odpowiedzi. – Wydawała się niemal uradowana.– Nie ma również żadnych innych śladów ludzi.
Storie w zeszłym roku rozgryzła poważną sprawę gliny, który wywiózł ciało w góry, żeby się go pozbyć. Był to głupkowaty wielkolud, który przechwalał się wszem i wobec, że nie da się złapać. Storie wpadła na jego trop i przyszpiliła tak mocno, że jego prawnicy byli zmuszeni recytować na sali sądowej Pismo Święte, żeby uratować go od śmiertelnego zastrzyku. Wyrok omawiały gazety w całym stanie, a zdjęcie Storie pojawiło się w obu miejscowych dziennikach.
Ta sprawa wyglądała na kolejną z tych znanych powszechnie zagadek, i jeśli ona ją rozwiąże, stanie się słuszną kandydatkę na szeryfa. Gdyby kiedykolwiek z nim rywalizowała, rozniosłaby go w drobny puch już dzięki samemu wyglądowi. Chociaż mógłby jej nieco zaszkodzić akcent.
– Powiedzcie mi, sierżancie, kto waszym zdaniem to zrobił? – zapytał.
– Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia, sir. – Skrzyżowała ręce nad aparatem.
– Czy jest jakaś szansa, że ktoś to zrobił ostrą bronią, nie zostawiając żadnych śladów, które dałoby się wypatrzyć?
– Na pierwszy rzut oka rodzaj ran wydaje się zupełnie przypadkowy. Najbardziej niepokoi mnie jednak rytualny charakter ranionych powierzchni.
Powierzchni? Littlefield chciał przypomnieć Storie, że owe części ciała były kiedyś bardzo ważne dla Booniego Houcka. Niemniej kiwnął tylko na nią głową, by kontynuowała.
– Proszę spojrzeć na główne rany. Po pierwsze, oczy.
– Jeszcze ich nie znaleźliśmy.
– Właśnie. Rozszalałemu zwierzęciu raczej trudno sięgnąć w to miejsce. W każdym razie mało prawdopodobne, by łapa z pazurami wyrwała obie gałki.
– Chyba że lśniły i jakoś przyciągnęły uwagę zwierzęcia. Księżyc ostatniej nocy był w kwadrze.
– Okej. Lećmy dalej. Wygląda na to, że zwierzę zaczęło wygryzać delikatniejsze miejsca.
– Może tak było.
– To nas prowadzi do rany śmiertelnej.
– Zaraz, tego jeszcze nie potwierdzono – Littlefield poczuł, jak piekąca krew napływa mu do policzków.
– Widziałam rozdarcie z przodu spodni. – Uniosła aparat. – Zrobiłam zdjęcia, pamięta pan?
– Chyba tak. – Jego język zgrubiał.
– Jestem zdumiona, że przy takiej utracie krwi przeżył aż tak długo.
– Powiedziałaś, że rany były rytualne. Co to ma wspólnego z jego… ehm…
– Penisem, szeryfie. W dzisiejszych czasach może pan śmiało wypowiadać to słowo przy kobietach.
– Oczywiście. – Twarz buchała mu gorącem ze wstydu. Spojrzał na góry. Chciałby teraz spacerować strumieniem, szarpiąc za przywiązaną do dłoni zanętę zanurzoną w srebrzystym nurcie i mieć w nozdrzach zapach wilgotnych kamieni i przegniłego iłu. Sam. Wszędzie, byle nie tu, z krwią, czerwonym kościołem i Sheilą Storie .– A zatem co to oznacza?
– To może nic nie oznaczać. Albo też znaczyć może, że mamy na wolności człowieka o zwichniętej osobowości – Błysk jej oczu zdradził, że kobieta wierzy w tę drugą możliwość. A może jedynie ma nadzieję, że to ona jest właściwa…
– To też dlatego, że nie znaleźliśmy… tej części ciała?
– Jeszcze nie wiem.
– Myślisz, że powinniśmy wezwać chłopaków ze stanowego? – Littlefield wiedział, że Storie zjeży się na myśl o przekazaniu sprawy w ręce Stanowego Biura Śledczego. Sama chciałaby najpierw spróbować.
– Decyzja należy do pana, szeryfie.
– Wydaje mi się, że poczekamy na raport stanowego inspektora medycznego. Hoyle zabiera ciało do Chapel Hill.
– Dobrze.
Littlefield próbował rozszyfrować jej wyraz twarzy. Niestety oświetlało ją słońce i trudno było wyczytać cokolwiek z jej na wpół przymkniętych oczu. Wiedział, że jej zdaniem Perry Hoyle ma tyle pojęcia o wnioskowaniu w śledztwie, co rzeźnik zarzynający wieprze. Cały wydział zapewne był dla niej jak jeden wielki żart. No cóż, tak czy owak pochodziła z równin.
– Hoyle uważa, że ran nie zadała żadna broń.
– Pytał pan o moją opinię, sir.
Littlefield zerknął w górę wzgórza na kościół. Nagle poczuł, jakby ktoś lodowatą dłonią sięgnął mu do gardła i chwycił za serce. Na dachu kościoła, machając ręką z uśmiechem na twarzy, stał Samuel.
Jego nieżyjący brat Samuel.
Littlefield zamrugał, po czym ujrzał, że złudzenie było zaledwie połacią mchu na gontach.
Westchnął – Przekazuję ci nadzór nad śledztwem.
Storie niemal się uśmiechnęła. – Zrobię co w mojej mocy, sir.
Littlefield kiwnął głową i przekroczył tasiemki odgradzające miejsce zdarzenia. Kucnął przed przewróconym pomnikiem. – Co o tym sądzisz?
– Ślady chłopców biegną w to miejsce. Przypuszczam, że to wandalizm. Przewracanie nagrobków to od dawna jedna z ulubionych zabaw. Może wygłupiali się i wtedy usłyszał ich nasz obiekt, próbując wypełznąć do nich z zarośli.
– Powinni byli chyba usłyszeć krzyki Booniego. – Urwał prędko. Boonie nie mógł krzyczeć, a przynajmniej nie był w stanie wydać z siebie niczego innego niż jęk. Booniemu wyrwano przecież język.
Hoyle wybawił go z zakłopotania. – Jesteśmy gotowi, szeryfie! – zawołał inspektor medyczny. Littlefield skrzywił się i zaczął obracać.
– Ja się tym zajmę, sir – powiedziała Storie. – To moja sprawa, pamięta pan? Może zobaczę coś, co przegapiłam za pierwszymi dwoma razami.
Miała rację. Ramiona Littlefielda opadły w poczuciu ulgi. Miał nadzieję, że Storie tego nie zauważyła, lecz jej uwadze uchodzi niewiele rzeczy. Miała oczy detektywa, nawet jeśli łatwiej było w nie patrzeć, niż je przejrzeć. – Śmiało, nie przeszkadzaj sobie.
Littlefield skierował kroki poprzez cmentarz w górę wzgórza, ku czerwonemu kościołowi. Przechodząc, zerknął na nagrobki. Niektóre były tak wytarte, że ledwie mógł odczytać nazwiska. Inne były zaledwie kikutami rozbitego granitu. Pozostałe groby zapewne również zapomniano, pod trawiastą skórą spoczywał jedynie milczący pył kości.
Ziemia pod jego stopami była miękka – dobra górska gleba, czarna niczym pył węglowy. To niemal wstyd, że zmarnowano ją na cmentarz. Ale ludzi trzeba gdzieś grzebać, a dla umarłych być może nawet najbardziej żyzna gleba pod słońcem nie była dostatecznie wygodna. Może jego młodszy brat Samuel jeszcze nie zaznał wiecznego spoczynku.
Nazwiska na nagrobkach brzmiały niczym biograficzna historia tego zakątka kraju. Potter, Matheson, Absher, Buchanan, McFall, Gregg. Tylu ludzi z hrabstwa Pickett, że ciężko zliczyć.
A w oddali osamotniona trójka Littlefieldów…
Ukląkł przy dwóch znajomych grobach. Matka i ojciec dzielili pojedynczy, szeroki pomnik. Przeniósł wzrok z szarego marmuru na nieco mniejszy nagrobek, na którym pośrodku wyrzeźbiono płaskorzeźbę owcy. Litery nie zatarły się zbyt mocno, a palczaste cienie gałęzi drzew chłodziły kamienną tablicę. Littlefield odczytał straszliwe słowa, nie poruszając ustami.
Tu spoczywa Samuel Riley Littlefield. 1968–1979.
Niech go Bóg ochrania i strzeże.
Serce płonęło mu w klatce piersiowej i pospiesznie odszedł stamtąd z rozszalałymi z roztargnienia oczami. Przystanął pod dereniem. Drzewo wyglądało, jakby usychało. Zresztą sprawiało takie wrażenie od ostatnich czterdziestu lat, niemniej każdej wiosny udawało mu się wypuścić kilka kwiatów z górnych gałęzi. Wspomnienie wychynęło z cieni, nim Littlefield zdołał je wepchnąć na powrót.
Czerwony kościół. Halloween. Noc, podczas której ujrzał Powieszonego Kaznodzieję.
Noc, w którą zginął Samuel.
Zadrżał, a wspomnienie zagasło, bezpiecznie zagrzebane w popiołach pamięci. Słońce ogrzewało mu twarz. U podnóża wzniesienia Hoyle i Storie wlekli ciało Booniego na tyły przerośniętego kombi, które służyło za karetkę.
Littlefield odsunął się od drzewa i postawił stopę na najniższym z czterech stopni schodów wiodących do kruchty kościoła. Drzwi były duże i wykonane z solidnych drewnianych belek. Szczeliny między belkami były ledwie dostrzegalne ze względu na grubą warstwę farby. Nad drzwiami znajdował się nieduży pas barwionego szkła, dwa granatowe prostokąty oddzielone bursztynową szybką. Jak widać, przetrwały nawałnicę kamieni rzucanych przez młodzież.
Szeryf wspiął się na szczyt schodów. Ostatni stopień stanowił szeroki podest, pobrużdżony od tylnej klapy ciężarówki Lestera Mathesona. Littlefield zbadał masywne zawiasy oraz zamek w drzwiach. Prócz matowej, mosiężnej klamki w drzwiach zainstalowany był zamek sztabkowy. Littlefield położył dłonie na chłodnym metalu.
Ciekawe, czy muszę mieć pozwolenie, by go otworzyć? – pomyślał. E tam. Lester nie będzie miał mi za złe, jeśli tam zajrzę.
Niewielka była szansa, że jeśli Boonie został zamordowany, w środku ukryte są jakieś dowody. Drzwi mogą być zamknięte na klucz, nie sądził jednak, by Lester aż tak martwił się o sto bel siana. Ludzie nie kradną w tych stronach. Złodzieje i uzależnieni od włamań trzymają się Barkersville, gdzie bogacze mają swoje domki letniskowe.
Littlefield obrócił gałkę, a zatrzask ze szczęknięciem cofnął się do bębenka. Drugą ręką trącił do góry sztabę, a gdy drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i obfity kurz zgromadzony na sianie uderzył go w nozdrza, zdał sobie sprawę z tego, że nie postawił w tym miejscu stopy od czasu pogrzebu Samuela.
Proszę, Boże, spraw, żeby to było stare dobre morderstwo. Jakiś pijak, który wpadł w szał, kiedy Boonie wziął dwa łyki zamiast jednego przed przekazaniem dalej butelki. Pokrzywdzony meksykański pracownik hodowli choinek. Wezmę nawet szaleńca, jeśli masz jakiegoś na zbyciu.
Pociły mu się dłonie, tak samo jak wtedy, gdy miał siedemnaście lat i po raz pierwszy usłyszał śmiech na dzwonnicy.
Drzwi otworzyły się, ukazując krótką, pozbawioną okien kruchtę. Snop światła przebijał sufit z dzwonnicy na górze.
Gdzie kiedyś wisiał sznur od dzwonu…
Dzwon bił w jego wspomnieniach, grzmot rozwścieczonego brązu, echo nocy, w którą zmarł Samuel.
Drewniana podłoga skrzypiała, gdy Littlefield szedł przez kruchtę. Złoty pył kurzu wirował w podmuchach. Jak tu było sto lat temu? Zniszczone drewno przetrwało setki tysięcy kroków. Drżące i oblane pąsem dziewicze panny młode w najlepszych sukniach sunących po sosnowej powierzchni; pogrążeni w uroczystej zadumie krewni przybyli, aby oddać hołd zmarłemu z rodziny, kobiety w czepkach i długich spódnicach, świętujące rok jubileuszowy. Littlefield niemal widział księdza na schodach, potrząsającego dłońmi zebranych mężczyzn, kłaniającego się kobietom, klepiącego po głowach dzieci.
Szeryf spojrzał przez niedużą szparę przeznaczoną na sznur dzwonu, otwór na tyle ciasny, że ledwo mogło się nim przecisnąć dziecko. Puste wnętrze dzwonu pogrążone było w czarnym cieniu. To mu jednak nic nie powie. Powrócił do badania podłogi w poszukiwaniu śladów krwi.
Kruchta otwierała się na nawę główną. Po raz kolejny wzdłuż kręgosłupa Littlefielda powędrował dreszcz chłodu. Nie miał pojęcia, czy wywołały go dziecięce legendy, czy perspektywa odnalezienia zabójcy ukrytego między belami siana. W jednej bezprzytomnej chwili poczuł pragnienie posiadania pod ręką broni palnej.
Bele siana piętrzyły się z obu stron, tworząc pośrodku nawy głównej zakrzywione przejście. Lester zostawił ołtarz w spokoju prawdopodobnie dlatego, że przerzucanie siana za balustradę wymagałoby sporego wysiłku z jego strony. Sam ołtarz był niewielki, a pulpit przypominał trochę większą wersję prostokątnej skrzynki, zwieńczoną pochyłym blatem. Dwuspadowy dach od wewnątrz był połączony rzędem sześciu przeżartych przez robaki, kasztanowych, ręcznie wyciosanych belek. Również niemalowane wewnętrzne ściany zbudowano z kasztanowca. W przyćmionym świetle stolarka miała bogaty odcień głębokiego brązu.
Bele siana upakowane były przy ścianach zbyt ciasno, by móc zapewnić dobrą kryjówkę.
Chyba że ktoś usunął kilka z nich i utworzył pustą przestrzeń w stosach.
On sam tak robił w rodzinnej stodole, kiedy potrzebował kryjówki w jesienny dzień lub też gdy z bratem bawili się w chowanego czy armię. Można było wtedy stracić parę godzin. Zbiory, żywy inwentarz, drewno na opał, naprawa siatki – każdego ranka o szóstej czekała długa lista prac, których nie dawało się wykonać przed zmrokiem. Wtedy jednak Littlefield miewał również dobre sny, a w głowie przechowywał nie najgorsze wspomnienia.
Nic nie poruszyło się w sianie. Kościół był pogrążony w ciszy, jak gdyby czekał, aż wierzący ponownie napełnią go życiem. Littlefield wszedł na podwyższenie. Zrobiło się chłodniej, mimo iż wnętrze było duszne. Do szczytu pulpitu doczepiono mały drewniany krzyż. Podobnie jak w krzyżu na iglicy brakowało fragmentu poziomej belki.
Littlefield przechylił się nad sięgającą mu do bioder balustradą i zajrzał w każdy róg ołtarza. W niewielkiej zakrystii z boku nie było nic prócz gołych półek i pajęczyn. Nie miał pojęcia, co spodziewał się tu zobaczyć. Może po prostu próbował uspokoić własny umysł, upewnić się, że dawne pogłoski i minione dziwne zdarzenia nie powrócą. Boonie nie żył, lecz nie miało to nic wspólnego z czerwonym kościołem, Samuelem czy Powieszonym Kaznodzieją.
Kiedy odwracał się, by wyjść, spostrzegł ciemną plamę na podłodze podwyższenia. Wyglądała, jakby ktoś coś rozlał. Może Lester przechowywał tu kiedyś materiały budowlane. Tak czy inaczej rdzawobrązowa plama była zbyt stara, by zostawiło ją to, co zabiło Booniego.
Coś w niej jednak przykuło jego uwagę. Kształt wydawał się znajomy. Pochylił głowę, jakby w zadziwienie wprawił go kleks na planszy testu Rorschacha. Gdy zdał sobie sprawę z tego, gdzie wcześniej widział podobny kształt, zachłysnął się zakurzonym powietrzem.
Mroczny kształt na dzwonnicy, dawne Halloween.
Littlefield przemaszerował przez kościół w stronę wyjścia, popędzany nagłym pragnieniem znalezienia się w świetle słonecznym. Na razie postanowił trzymać się teorii ze zwierzęciem. Jeśli Storie miała zamiar bawić się w te swoje techniczne gierki – w porządku. Lecz on nie pozwoli się przekonać, że coś kryjącego się pod postacią człowieka rozpruło dobrego, starego Booniego Houcka. Nie w hrabstwie Pickett. Nie na Bożej ziemi. Nie na jego warcie.
Gdy zamknął drzwi i spojrzał poprzez cmentarz, gdzie Storie przeczesywała zarośla w poszukiwaniu wskazówek, chłód się ulotnił. Coś zatrzepotało na dzwonnicy.
Ptak albo szop – wmówił sobie, nie spoglądając nawet w górę. Nie to coś, co śmiało się, gdy umierał Samuel.
Pospieszył w dół zbocza, by przekonać się, czy Storie nie odnalazła żadnej z zaginionych części ciała Booniego.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.