Cztery pory lata
Data wydania: 2011
Data premiery: 18 lipca 2011
ISBN: 978-83-7674-122-2
Format: 120x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 416
Kategoria: Literatura dla kobiet
29.90 zł 20.93 zł
Nowoczesna kobieta:
* nie pracuje za grosze – realizuje się zawodowo;
* nie jest samotna – jest singielką;
* nie ucieka od odpowiedzialności – ceni sobie niezależność.
Taka właśnie jest Kornelia. Jak to zwykle w życiu młodych i niezależnych bywa, jej rodzina i znajomi wiedzą lepiej, jak powinna ułożyć sobie życie. Przyjaciółki – zupełnie niespodziewanie – popychają ją w ramiona odpowiedniego faceta. Chyba. Tylko czy Nela naprawdę jest już gotowa na miłość?
Jakby tego było mało, szybko okazuje się, że romanse to najmniejszy problem, jaki niesie ze sobą nadchodzące lato. Nowe okoliczności grożą utratą wszystkiego, co zna i kocha.
Trudno mi było wyznać prawdę, bo wiedziałam, że innym sprawi ona zawód. Zataiwszy ją, wpakowałam się w nieznośne położenie, a czas – niestety – nie działał na moją korzyść. Przynajmniej w mniemaniu pewnych osób, raz po raz uszczęśliwiających mnie na siłę. Ja sama spoglądałam w przyszłość z całkowitym spokojem i – jak przyznaję – pewną naiwnością. Nie dałam się jeszcze wykurzyć z beztroskiej krainy młodości. Na przekór metryce i normom stadnego życia nie paliło mi się do związania z kimś na stałe. Otoczenie reagowało na to w różnoraki sposób. O ile przyjaciółki „pomagały” mi w konkretny sposób, o tyle domownicy stosowali najwyżej subtelne aluzje. Pominąwszy nieposkromiony język Justyny.
Jak dzisiaj. Coś tak niedorzecznego mogła palnąć wyłącznie ona. Moja bratowa chętnie posługuje się gotowymi formułkami. Dobieranymi na różne okazje, choć nie zawsze trafnie. Tym razem, celując we mnie również palcem, wystrzeliła z impetem:
– Pamiętaj tylko, że to twoja ostatnia deska ratunku!
Roześmiałam się, lecz nikt z obecnych mi w tym nie zawtórował. Przebiegłam wzrokiem po ich twarzach, wyczytując z nich zmieszanie. Mama zreflektowała się pierwsza:
– Justyńciu, nie można w ten sposób!
– Czemu nie? – ta jadowicie napierała dalej. – Mówię tylko to, co i tak wszyscy myślą.
– Może uściślisz to ws z y s c y? – zaakcentowałam ostatnie słowo.
– Jakbyś nie wiedziała! – prychnęła. – My tutaj, nasi sąsiedzi, moje klientki. Twoje psiapsióły pewnie też, zapytaj je tylko!
Zaraza jedna! Gdyby nie jej kąśliwe uwagi, zmieniłabym zgrabnie temat. Konieczność uciekania się do wybiegów uczyniła mnie w tym prawie mistrzynią – praktyka ostatnich tygodni zrobiła swoje. Do przewidzenia było, że mama zacznie zagadywać mnie o Piotra i na potrzebę chwili wykręciłam się kolejną wymówką. Justyna nie pozwoliła zbyć się tak łatwo. Już podczas obiadu rzuciła kilka na pozór niewinnych pytań, przymilała się, fałszywie podsuwając mi deser, by potem obwieścić swoje wnioski. Były niestrawne, niesmaczne i skonsternowały siedzących przy stole, czego moja bratowa zdawała się nie zauważać. Elementarne wyczucie taktu było jej równie obce, jak nikłe choćby wątpliwości co do własnych racji. I tak od ponad dekady spędzonej pod wspólnym dachem; świętego by poniosło! Dzisiaj Justyna przechodziła samą siebie. Moje niestrudzone wysiłki stworzenia między nami paktu o wzajemnej nieagresji poszły znowu na marne.
– Schlebia mi ta ogólna troska! – zakpiłam, zwracając się do niej wyniosłym ruchem głowy. – Ale z dziewczynami trafiłaś raczej w pudło.
– Nie byłabym tego taka pewna – moja bratowa dała temu wyraz, intrygująco podnosząc jedną z brwi. – Tak w ogóle, to dziwię się, że one zadają się z tobą…
– A to niby dlaczego? – starałam się zachować jeszcze spokój.
– Bo są mężatkami, a ty nie!
– I to ma być powód?! – roześmiałam się na ten absurd.
Justyna odczekała, aż poświęci się jej całą uwagę i dopiero wtedy stwierdziła:
– Owszem. Mało to kobiet straciło mężów przez takie koleżeństwo?
Jej insynuacje wywołały na obliczu mamy bezwiedną trwogę, natomiast we mnie narastał gniew. Wszystko ma swoje granice. Dopóki przycinki bratowej dotyczyły tylko drobnostek, puszczałam je mimo uszu. Zdążyłam do nich przywyknąć. Co innego, gdy rodziły wokół mnie atmosferę podejrzeń. Wzrok mamy mówił sam za siebie, z jej oczu wyzierał jeden wielki pytajnik. A już było tak dobrze…! Justyna, osiągnąwszy pożądany efekt, rozkoszowała się kolejnym kawałkiem ciasta. Trzecim już chyba, gdy u mnie po jednym odzywały się wyrzuty sumienia.
To przeważyło szalę. Na ogół nie komentowałam reguł panujących w jej małżeństwie, tym razem jednak sama się o to napraszała.
– Nie ma potrzeby, żebyś kłopotała się o związki moich przyjaciółek. Dziwi mnie jednak, że twój własny nie martwi cię wcale. Ile to już miesięcy nie było Stacha w domu? – nie omieszkałam jej dopiec.
Mój brat nadal nie zapowiadał swojego powrotu. Skarżył mi się ostatnio, że im dłuższe rozłąki, tym trudniej je znosi. Jego żona nie zdawała się za nim stęsknić. Ułożyła sobie codzienność stosownie do swoich ambicji, jego nie biorąc pod uwagę.
– To nie nasza wina, że w Polsce zarabia się tak mało – straciła nagle rezon, zaskoczona mym kontratakiem.
– Nie da się, niestety, inaczej. Myślisz może, że jest nam z tym lekko?
– Czemu więc ty nie pojedziesz do niego? – byłam teraz górą, wiedząc, że Justyna mi nie odpowie. – Nie masz naprawdę żadnych obaw, co on tam porabia bez twojej kontroli?
– Dziewczyny, proszę przestać! – zganiła nas mama.
– Nie gadajcie takich rzeczy przy dziecku!
– Babciu! Jak możesz?! Jestem już nastolatką! – zaprotestowała moja bratanica.
Raptem jedenastoletnia. Wiek Pameli nie był najwyraźniej żadną przeszkodą dla jej rodzicielki, która uderzona w czuły punkt, ratowała się:
– Jestem pewna Stacha. A gdyby coś tam nawet, to czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Najważniejsze, że dba o nas i zawsze tu wraca. Obyś tylko to samo mogła powiedzieć o Piotrze!
– Że czego oczy nie widzą, to sercu nie żal? Z góry dziękuję – uśmiechnęłam się z politowaniem.
– Przegadujecie się wiecznie, a tak jedna, jak i druga zasypia w łóżku sama. Idę do siebie – ojciec podniósł się zza stołu.
Odprowadzałyśmy go wzrokiem, trochę zawstydzone, ale bardziej zdumione jego, skądinąd słusznym, podsumowaniem. Tatulek rzadko wyrażał swoją opinię odnośnie spraw domowych. Zazwyczaj ograniczał przy nas słowa, jak gdyby pozostała mu ich wyliczona ilość. Być może, jak twierdziła mama, wygadał się w czasach swojej aktywności zawodowej. Mnie samą nachodziło raczej przypuszczenie, że dla ojca kobiety były podgatunkiem niegodnym marnowania jego krtani. W towarzystwie męskim potrafił zabłysnąć jako erudyta. Do mojego życia nie wtrącał się nigdy. Rozbawił mnie kiedyś stwierdzeniem, że „przydarzyłam” mu się, tak jakbym była wypadkiem bądź czymś równie niespodzianym. Nic z jego strony nie wskazywało na to, że moja bliskość uszczęśliwiała go jakoś szczególnie, ale dla sprawiedliwości muszę dodać, iż nie traktował mnie również jak nieznośnej przypadłości. Przydarzyłam mu się po prostu za późno. Już w okresie młodości Stacha był facetem starej daty, a cóż dopiero nadążyć za córką, oddalonej wiekowo o niemal dwie generacje!
Nasze milczenie przerwała Pamela:
– Zaraz będzie powtórka „Tańca z gwiazdami”. Babciu, mogę włączyć telewizor? Nelu, popatrzysz ze mną?
Ani myślałam katować się widokiem pięknych i zgrabnych tancerek. Jak na jeden dzień miałam już dosyć zbijania mego poczucia wartości. Poszłam do siebie, niezupełnie jeszcze ochłonąwszy po incydencie z bratową.
Ostatnia deska ratunku?! To ja niby taka stara i bez najmniejszych szans na związanie się z kimś innym niż Piotr? Też coś! Gdybym tylko chciała… tyle, że nie chcę! Dlaczego? Bo małżeństwo to anachronizm. Było mi dobrze tak, jak jest. Sama, lecz nie samotna. Decydująca o sobie. Wolna. Dlatego w historii z Piotrem musiałam zapobiec temu, by ostemplowano mnie jako jego własność. Justyna mogła sobie gadać, co chciała, niczego to już nie zmieni. Zrobiłam, co było konieczne.
Może nie całkiem uczciwie, za to szybko i bezboleśnie. W jednym Justyna mogła się – niestety – nie mylić. Moje drogie przyjaciółki były podobnego zdania co ona. Formuowały to wprawdzie inaczej, uciekając się do dyplomacji, wychodziło jednak na to samo. Piotr miał mnie uwolnić od całunu staropanieństwa.
W rzeczywistości, to ani one, ani moja bratowa nie miały pojęcia, jak rzeczy naprawdę się mają. I póki co, nie zamierzałam tego ujawniać. Moja ostatnia deska ratunku – jak nazwałam Piotra – przepadła bowiem, i to na dobre. Tyle że ja nie tonęłam, a wręcz przeciwnie, miałam się nieźle. Nie wciągały mnie żadne wiry rozpaczy, nie targały wichry zwątpień. Nie zmrażała nieodwracalność faktu. Powrót na stary kurs nie zaburzył mojej równowagi, za to niewidzialny horyzont – ciekawił i pociągał.
Problem stanowili natomiast świadkowie mojej życiowej żeglugi. Widziałam już urażoną minę mamy; upłynie pewnie trochę czasu, zanim stopnieje chłód jej pretensji.
Bratowa nie powstrzyma się od cierpkich komentarzy.
I to nie tylko przy mnie. Połowa pań z naszego miasteczka czesze się u niej, to mówi samo za siebie. No i dziewczyny. Zadały sobie tak wiele trudu i wszystko na nic. Co ja im znowu powiem?! Że nie potrzeba mi kół ratunkowych? Że moja łódź trzyma się pewnie, a jej sternikiem chcę być tylko ja sama? To na nic. Mój brak przejmowania się równoleżnikami lat napawał je zgrozą. Próbowały mi wmówić, iż samotny rejs jest błędem. Niebezpieczeństwem.
Kompletną porażką. Egoizmem. Czymś co najmniej niestosownym, jeśli nie – dziwactwem. Nie uspakajało ich wcale, że taki sposób pokonywania mil życia odpowiada mi najbardziej. Niekiedy zaproszę kogoś na pokład, czasami ja sama zawinę do małych zatoczek. Spontanicznie i niezobowiązująco. Moje przyjaciółki podtapiały moją pewność, to zalewając mnie falami pretensji, to wiercąc mi dziury w brzuchu. Bo żeglować należy w raz obranym kierunku. A najlepiej na stałe zakotwiczyć w jakimś porcie. Jak one.
Ulegając ich namowom, popełniłam pomyłkę. Do takiego wniosku dochodziłam, niestety, już nieraz. Jak choćby wtedy, gdy koniecznie, koniecznie musiałam zrobić prawo jazdy. I co? W pierwszym roku posiadania tego, z tak ogromnym poświęceniem zdobytego dokumentu, zaliczyłam trzy kolizje. W tym jedną poważną dla mnie w skutkach i w dodatku z udziałem burmistrza naszego miasteczka! Gips na nodze, kolegium, auto do kasacji i jeszcze spłacanie rat za tę kupę złomu. Mogę się mimo to cieszyć, że nie przymknęli mnie jako terrorystki. Od razu wiedziałam, że się do tego nie nadaję. Częste siniaki na udach najlepiej dowodzą, iż wyczucie odległości nie jest moją mocną stroną.
Dobre chęci przyjaciółek są dla mnie korzystne jedynie w teorii. Część praktyczna najczęściej oznacza komplikacje. A wszystko po to, rzecz jasna, aby było mi lepiej. Efekty po sprezentowanych mi zabiegach w salonie piękności, skąd wrócić miałam odnowiona i olśniewająca wszystkich, a raczej wszystkie, w moim przypadku sprawdziły się jedynie co do gwarantowanej trwałości.
Opuchlizna trzymała mnie przez tydzień, a z dermatologiem mam kontakt do dzisiaj. Któż mógł przypuszczać, że jestem alergiczką, tłumaczyły się dziewczyny. Albo wtedy, gdy dla swych jakże szlachetnych celów odkryły możliwości Internetu! Po ich anonsie matrymonialnym skrzynkę zapychano mi co kilka godzin. O tak, połączenie erotomanki z bizneswoman było strzałem prosto w dziesiątkę!
A najgorszym z ich pomysłów była randka w ciemno. Siłą wzmożonego nacisku dziewczyny wmówiły mi wreszcie bezdenną pustkę życia i potrzebę zmiany. Niech wam już będzie, poddałam się po raz kolejny. Sztucznie zainicjowana odmiana przerosła oczekiwania wszystkich. Zwłaszcza moje. Ta jakże niewinnie zapowiadająca się okoliczność była wstępem do koszmaru trwającego całą długą jesień. Wybierając w ciemno, trafiłam na typa spod najciemniejszej gwiazdy. Tutaj ukłon w stronę policji, która, zabierając mu wolność (już się nie czepiam, że pół roku wcześniej zwiał im z aresztu), przyczyniła się tym samym do powrotu mojej bardzo już upragnionej swobody. Psychopata jeden, książkę można by napisać! Przyjaciółki przysięgały ze łzami w oczach, że odtąd dadzą mi już spokój. I dały. Dopóki nie pojawił się on. Ostatnia deska ratunku. Piotr.
Tym razem profilaktycznie najpierw same wzięły go pod lupę. Zgadzało się wszystko, od stanu cywilnego tożsamego z moim, poprzez życiową zaradność aż po brak wyraźnych zaburzeń psychicznych. Zewnętrznie osobnik cechował się „dobrą kondycją fizyczną” (cytat z Igi) i obliczem mogącym posłużyć za model: „zrobiłabym mu por- tret w stroju Kmicica”, rozmarzyła się Dorota. A Gosia podsumowała, dodając: „ekologicznie poprawny”. W ich ocenie, bez skłonności tak do kompleksów, jak i narcyzmu. Krótko mówiąc, kandydat wprost idealny. Wyśmiałam je, że takich nie ma. Gdy paręnaście dni później stanął wreszcie przede mną, zwątpiłam w słuszność swoich przekonań. Do czasu.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.