Dom trzech wdów
Saga warszawska, tom 3
Data wydania: 2024
Data premiery: 24 września 2024
ISBN: 978-83-68135-08-4
Format: 145/205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 304
Kategoria: Literatura historyczna
47.90 zł 33.53 zł
Saga warszawska – powieści, w których codzienność i życie towarzysko-rodzinne toczą się na tle wielkich wydarzeń XIX i XX wieku
Ewa Konieczkówna, jedna z trzynastu córek aptekarza, ratuje życie rosyjskiemu oficerowi, rannemu w bitwie pod Olszynką Grochowską. W tajemnicy przed wszystkimi ukrywa go w swoim wynajętym mieszkanku i pielęgnuje nie tylko jego rany, ale też budzące się w niej uczucie. Tadeusz Majewski nie przywykł do skromnego życia i ucieka do Moskwy, do wygodnego pałacu swojego dziada, uczestnika powstania kościuszkowskiego, wcześniej łamiąc Ewie serce, pozostawia jej jednak bardzo cenny dar. Ewa musi stawić czoła światu, w którym samotnym kobietom nie dano prawa do uczciwego zarobku.
Julian Suchocki za udział w powstaniu listopadowym zostaje zesłany w głąb Rosji na sześć długich lat. Razem z innymi skazańcami wyrusza w długą i męczącą podróż, zostawiając brzemienną Madzię oraz wszystko, co do tej pory znał.
Hanna Boratyńska, nareszcie wolna od męża tyrana, może oddychać pełną piersią. Z zapałem przerabia skrawki materiałów w niepowtarzalne kreacje i przy niewielkiej pomocy pewnego Żyda, Abrahama Sterna, dąży do zbudowania nowoczesnego domu mody.
Trzy wdowy – dwie słomiane i jedna prawdziwa – muszą znaleźć miejsce w zmieniającej się pod rządami rosyjskiego namiestnika Warszawie, w którym wszystkie będą czuły się dobrze.
Ewa Konieczkówna nabrała głęboko powietrza i rozejrzała się wkoło. Zapadał mrok i śnieg na dachach kamieniczek stojących przy Bednarskiej w Warszawie lśnił niebieskawo. Świeży księżyc, który ledwie co zdążył wzejść, przynosił światu namiastkę ulgi po strasznych wydarzeniach. Tylko gdzieniegdzie wyblakłą różową barwą kładły się ostatnie poblaski minionego dnia. Dziewczyna jeszcze słyszała odgłos końskich kopyt, dudniący po zamarzniętej rzece, i turkot platform załadowanych rannymi. Sunęły tu z praskiej strony przez cały długi lutowy dzień, a ona pomagała przeładować poszkodowanych w bitwie chłopców i mężczyzn na czekające fury, dorożki, powozy. Później decydowała, gdzie mają jechać: czy do pałacu Ostrogskich na Tamce, czy na Bonifraterską, czy do jednego z licznych szpitalików organizowanych w prywatnych domach. Krwawa bitwa stoczona w małej olszynce na Grochowie dobiegła końca. Gapie, których pełno było tu jeszcze niedawno, zleźli z dachów i drzew. Umilkła podniecona i radosna wrzawa. Czy ktoś spodziewał się, że potężna armia generała Dybicza nie zdobędzie praskiego przyczółku mostowego, nie wciśnie się do Warszawy? Nie! Wiara w zwycięstwo powstania, które wybuchło pod koniec listopada 1830 roku rosła. Ale teraz ludzie rozeszli się do domów. Ewa też powinna. Nic tu już po niej. Nocny mróz ostrzył sobie zęby, szczypał w policzki. Ośmielony ciszą wiatr podnosił z bladego lodu rzeki srebrzyste kłaczki śniegu i prychał nimi na warszawski brzeg Wisły. Zimno sprawiało, że dziewczyna tym bardziej czuła się zmęczona, ale to zmęczenie przynosiło jej chwilową ulgę. Było znakiem, że tego dnia przyczyniła się do uratowania wielu ludzkich istnień, a to przynajmniej na chwilę ratowało ją przed przygnębiającymi myślami o własnej nieistotności. Bo myśli takie prześladowały ją od zawsze. Kiedy zaglądała do lustra, widziała dziewczynę całkowicie pozbawioną barw, wyblakłą. Miała włosy, których kolor wahał się między pospolitą słomą, a szlachetnym odcieniem popielatej szarości, cerę nieożywioną rumieńcem, blade usta i szarozielone, wodniste oczy. Była podobna do ojca, ale o tym także nie chciała myśleć .
Mróz przenikał przez paltot, otrząsnęła się więc z zamyślenia i już miała odwrócić się od rzeki i pójść którąś z licznych uliczek w górę warszawskiej skarpy, kiedy w przybrzeżnych szuwarach usłyszała jakiś szmer. Podeszła bliżej.
– Jest tam kto?
– Zdies!
Podeszła bliżej. Jakiś żołnierz leżał w wiklinowych zaroślach. Spod przemoczonego polskiego szynelu wystawał rosyjski mundur. Osiadł na nim szron.
– Rosjanin? – spytała, ale już jej nie odpowiedział. Sine usta miał lekko rozchylone i unosił się z nich ledwie widoczny obłoczek pary. Znaczy jeszcze żył. Wróg! Tam po drugiej stronie Wisły dosłownie przed chwilą jej rodacy życiem płacili za to, by ginęli tacy jak ten w szuwarach. To jest wojna. Rosjanie zabrali nam naszą wolność, nie uszanowali naszych praw, przyszli tu, by zniewolić, zniszczyć, zabić wszystko, co polskie. Ten zamarzający w zimny wieczór i umierający z upływu krwi człowiek, też tu po to przyszedł. Trzeba odwrócić się i odejść od niego. Niech zginie. Musiał się przecież z tym liczyć, kiedy zdecydował wziąć udział w tej wojnie, siłą wprowadzać swoje prawa w nie swoim kraju.
Odwróciła się. Zaraz odejdzie. Za chwilę, tylko rozprawi się z ostatnią myślą. A ta bodła ją boleśnie.
Chcesz odebrać człowiekowi życie? – krzyczało jej coś w środku, jakby to ona była winna temu, że ten tam tak sobie leży w zaroślach i umiera.
Nikt nie może wymagać ode mnie, abym w czasie wojny pomagała wrogowi! – odpowiadała temu głosowi i hardo podnosiła w górę brodę.
Bezbronnego człowieka zostawiasz bez pomocy – mówił głos.
Gdyby miał broń, pewnie bym już nie żyła – odpowiadała.
On umrze, jeśli teraz odejdziesz, a ty pamiętać o tym będziesz zawsze. Ta pamięć cię zatruje, zniszczy, nie pozwoli żyć – dręczył ją głos sumienia, a ona już nic nie potrafiła mu odpowiedzieć.
– Podwieźć panienkę? – Ostatni z wozaków, którzy pomagali zawozić rannych do szpitali, zakręcił swoją furmanką i zatrzymał się koło niej.
– Jeszcze tu jest jeden! – odkrzyknęła i skoczyła w wiklinowe zarośla, by dokładniej przesłonić polskim płaszczem jego rosyjski mundur.
Co ja robię? – strofowała się, kiedy taszczyli razem tego prawie trupa na wóz. – Co z nim teraz pocznę? Przecież nie można Moskala umieścić w polskim lazarecie!
– Gdzie panienka go każe zawieźć?
– Tego zawiozę do domu. Apteka na Lesznie . Wiecie gdzie jest?
– Wiśta, wio, malusie! – człowiek pognał konie. Skręcili w Karową i z mozołem pięli się w górę. Nie powiedziała panna Ewa temu dobremu człowiekowi, że mieszka sama. Nie pytał, zresztą pewnie mu nawet podobna rzecz do głowy nie przyszła. Zwykle dziewczyna wyprowadzała się z rodzinnego domu prosto do domu męża. A Ewa na męża raczej liczyć nie mogła. Jaki posag mogła dać jej matka, kiedy miała dwanaście córek, a trzynaste dziecko, całkiem możliwe, że też dziewczynka, już szykowało się do przyjścia na świat? A ona była jedną z nich. Nawet najlepiej prosperująca apteka takiego ciężaru nie mogła udźwignąć. Żeby jeszcze Ewa miała urodę powalającą mężczyzn z nóg. Ale nie. Była chyba najbardziej podobna do ojca ze wszystkich sióstr Konieczkówien. A jej rodzic? To człowiek, którego nikt nie zauważał. Właśnie taki jasnoniekolorowy, przezroczysty, rozpływający się w tle. Ewa też się taka czuła. Małomówna, trochę nieśmiała, bez talentów towarzyskich. Nie potrafiła chichotać z klientami jak jej siostra Elżunia, ani patrzeć powłóczyście spod rzęs jak Honorata. Zdarzyło się jednak w jej życiu coś, co pozwoliło wydostać się z niesamowicie zatłoczonego rodzinnego domu.
Przed kilkoma laty przyszedł do ich apteki pan Antoni Brzezina, właściciel chyba najbardziej znanej księgarni w Warszawie, mieszczącej się na Miodowej. Chciał z nią rozmawiać, dowiedział się bowiem od panny Wilczyńskiej, przełożonej znakomitej warszawskiej pensji dla panienek, że najlepsze wypracowania z francuskiego pisała właśnie ona, Ewa. Brzezina przyszedł z zaskakującą propozycją. Chciał, żeby panna Konieczkówna przetłumaczyła fragment francuskiego romansu. To stało się początkiem bardzo owocnej współpracy. Nie tylko tłumaczyła dostarczane jej powieści, ale z czasem sama zaczęła przeglądać różne książki i okazało się, że jakimś nadzwyczajnym zmysłem potrafi wybrać te, które spodobają się publiczności. W jakiś czas potem jej dochody były tak duże, że stać ją było na wynajęcie niewielkiego mieszkanka, klitki raczej, które zwolniło się w sąsiedniej kamienicy.
– To już tu? – zapytał furman.
Dojechali. Wtaszczyli nieprzytomnego człowieka na drugie piętro do facjatki panny Konieczkówny. Rzucili na jej łóżko. Woźnica stanął w drzwiach, niepewny, czy może już iść. Odprawiła go pospiesznym ruchem ręki. Późno się zrobiło, więc zabrała się do dzieła. Pierwsze opatrzyć. Miała w tym wprawę, bo niemal od początku powstania pracowała w szpitalu w zamku Ostrogskich. Co ona się tam napatrzyła na różnorakie rany! Ile nieszczęść i okaleczeń widziała! Nic nie było jej teraz straszne, więc śmiało rozcięła nogawkę spodni. Rosjanin miał rozpłatane całe udo prawej nogi niemal aż do pośladka. Szczęściem rana nie była zbyt mocno zanieczyszczona. Tylko ją zszyć. Nie lubiła tego. Mistrzynią w tym zakresie była Hanka Boratyńska, którą panna aptekarzówna bardzo polubiła podczas pracy w szpitalu na Tamce. Ale cóż, nie było jej tu. Moskal prawie nie odzyskał przytomności przy tym zabiegu. Poruszył się trochę, próbując bronić się przed bólem, w nieświadomości zaklął cicho, lecz bardzo ordynarnie, i tyle. Musiał stracić dużo krwi. Ewa nie dawała mu więc zbyt wielu szans na przeżycie. Zwłaszcza, że drugą ranę też miał paskudną. Kula przeszła mu pod obojczykiem, a sama kość była złamana. Opatrzyła i to. Teraz trzeba tylko czekać.