
Dziecko ciemności
Data wydania: 2025
Data premiery: 11 lutego 2025
ISBN: 978-83-68364-14-9
Format: 145/205
Oprawa: Twarda
Liczba stron: 512
Kategoria: Fantastyka i groza
69.90 zł 48.93 zł
Pierwsza i zarazem jedyna książka Grahama Mastertona, której akcja osadzona jest w całości w Polsce!
W centrum Warszawy dochodzi do serii brutalnych morderstw. Ofiary pozbawiane są głów i odnajdywane w całym mieście, między innymi na placu budowy nowoczesnego Hotelu Senackiego. Nadzorująca inwestycję Sarah Leonard, chcąc uniknąć opóźnień spowodowanych strachem robotników przed „Oprawcą”, wzywa na pomoc emerytowanego policjanta Claytona Marsha. Doświadczony gliniarz we współpracy z polskim policjantem Stefanem Rejem prowadzą nieoficjalne śledztwo. Szybko okazuje się, że dobór ofiar nie był przypadkowy, a morderca prawdopodobnie nie jest do końca człowiekiem.
Konfrontacja z potworem, przyczajonym w kanałach Warszawy, jest nieunikniona i prowadzi do serii dramatycznych wydarzeń.
– Ostatniego buziaka – powiedział, kiedy jej autobus ze zgrzytem kół zatrzymał się na przystanku.
Wciąż jeszcze nie dowierzał własnemu szczęściu.
Roześmiała się i szybko cmoknęła go w policzek. Już ruszała w stronę otwartych drzwi autobusu, ale chwycił ją za rękę i próbował na chwilę zatrzymać przy sobie.
– No, dosyć tych czułości! – warknął kierowca. – Nie będę tu stać całą noc!
Drzwi zamknęły się z ostrym sykiem sprężonego powietrza. Jan został na krawężniku, a otoczony chmurą spalin autobus z rykiem ruszył w stronę Mokotowa. Przez ułamek sekundy Kamiński widział jeszcze machającą mu ręką Hankę, lecz autobus szybko włączył się w ruch uliczny i zasłoniły go inne samochody.
Na przystanek przyczłapała ciężkim krokiem niska, tęga, spocona i zasapana kobieta w chustce na głowie.
– Sto trzydzieści jeden odjechało? – zapytała z pretensją, jakby to z winy Kamińskiego autobus odjechał bez niej.
– Niech pani się nie martwi. Za pięć, dziesięć minut będzie następny.
– Łatwo panu mówić! – zaoponowała. – Jest gorzej niż za komuny!
Położył jej dłoń na ramieniu i rozciągnął usta w olśniewającym uśmiechu gwiazdora filmowego.
– Dokąd pani jedzie? – zapytał.
– Na Czerniakowską. Co to pana obchodzi?
Odwrócił się do niej plecami, przykucnął, wyciągnął za siebie ręce i powiedział:
– Niech pani wskakuje. Zaniosę panią na barana.
To kobiecinę rozwścieczyło jeszcze bardziej.
– Idiota! – parsknęła. – Za kogo mnie pan masz? Już ja panu wskoczę!
Tego wieczoru Jan Kamiński był w tak doskonałym nastroju, że nic nic mogło zburzyć pogody jego ducha. Zostawił pieklącą się kobietę na przystanku i pewnym siebie, niespiesznym krokiem kogoś, komu wszystko w życiu układa się nad podziw dobrze, ruszył Marszałkowską na północ.
Minęła dziewiąta, nastał ciepły choć wietrzny sierpniowy wieczór, centrum Warszawy było zatłoczone, gwarne i rzęsiście oświetlone. Jezdnią pędziły taksówki o rozklekotanych zawieszeniach, niezbyt zatłoczone autobusy wypuszczały w wieczorne powietrze kłęby spalin i kierowały się na Żoliborz, Wolę lub za Wisłę, na Pragę. Wiatr roznosił strzępy gazet, które plątały się pod nogami ludzi posuwających się wzdłuż jaskrawo oświetlonych witryn sklepowych w Alejach Jerozolimskich.
Tego popołudnia producent Zbigniew Dębski poinformował Kamińskiego, że zatwierdzono jego pomysł na nowy cotygodniowy program satyryczny i Radio Syrena zamierza podnieść mu pensję do dziewięciuset pięćdziesięciu złotych miesięcznie. Tak zatem Jan będzie mógł odkładać na samochód, a jednocześnie robić to, co najbardziej lubi i najlepiej umie: pisać zjadliwe, skandalizujące felietony o aferach politycznych. Zbyszek postawił Kamińskiemu z tej okazji wódkę i kupił całe pudełko herbatników w czekoladzie. Na szczęście nie próbował Janka ściskać i całować, co stanowiło jego ulubiony proceder towarzyski. Dębski miał wąsy ostre jak krzewy jeżyn i wydzielał trochę świński zapach.
Ale najbardziej Kamińskiego uradowała wiadomość, że Hanka zgodziła się w końcu z nim zamieszkać (oczy dziewczyny błyszczały wstydliwie na myśl o tak śmiałej decyzji). W sobotę zamierzał pożyczyć półciężarówkę od Henia, swego znajomego, i przewieźć rzeczy dziewczyny z domu jej rodziców na ulicy Goworka do swego nowego mieszkania, którego okna wychodziły na Wisłę i most Śląsko-Dąbrowski. Zdawał sobie sprawę, że matka Hanki będzie bardziej niż niezadowolona z takiego obrotu sprawy, bo jej córka oddawała do domu większość zarabianych pieniędzy. Hanka, choć zrobiła doktorat z mikrobiologii, pracowała jako kierowniczka działu odzieżowego w domu towarowym „Sawa” i miesięcznie zarabiała prawie tyle co on: sześćset pięćdziesiąt złotych.
Matka niechybnie będzie żałować pieniędzy, ale nie może zaprzeczyć, że on i jej córka pasują do siebie jak ulał. Oboje mieli po dwadzieścia pięć lat, oboje lubili kapele Blur i REM, lubili tańczyć i bywać w nocnych klubach, uwielbiali pizzę i całonocne rozmowy o tym, co zrobią, kiedy Janek stanie się już sławny. Oboje potrafili z byle powodu wybuchać niepohamowanym śmiechem. Różnili się wyłącznie płcią i aparycją; Hanka była blondynką o okrągłej buzi i nieco pulchnej sylwetce, Jan chudym jak tyczka młodzieńcem o ciemnych, krótko obciętych włosach i brwiach przypominających namalowane przez dziecko dwa gawrony unoszące się nad kartofliskiem. W każdym razie on tak to widział.
Nad Marszałkowską sterczał Pałac Kultury i Nauki – olbrzymi, wysoki na dwieście trzydzieści metrów pomnik stalinowskiej architektury z trzema tysiącami pomieszczeń; zupełnie jakby kucharz przygotowujący imponujące torty weselne postanowił zaprojektować rakietę kosmiczną. Budowla w dzień była szara, a w nocy kąpała się w posępnym, bursztynowym świetle.
Jan dotarł do rogu Królewskiej i przystanął przy przejściu dla pieszych. Nieopodal rozrabiała grupa małolatów. Nastolatki przekazywały sobie flaszkę wódki i puszki z 7Up, a jeden z nich, akompaniując sobie na gitarze, wątłym dyszkantem zawodził Born in the USA.
Większa część rogu ogrodzona była wysokim płotem z pomalowanych na czerwono desek. Przy Marszałkowskiej postawiono olbrzymią tablicę, na której widniał projekt dwunastopiętrowego hotelu – wysokiej, smukłej kolumny ze szkła i nierdzewnej stali – a pod nim napis: „Warszawski Hotel Senacki. Wspólne Przedsięwzięcie Senate International Hotels i Banku Kredytowego Vistula”. Jeszcze przed miesiącem wznosił się w tym miejscu stary orbisowski Hotel Załuski, relikt najgorszych lat komunizmu, oferujący gościom obskurne pokoje, nędzne jedzenie i nieuprzejmą obsługę. W swym cyklicznym programie radiowym Jan nazwał go Heartbreak Hotel. Teraz jednak całe centrum Warszawy zostało odrestaurowane, pojawiły się wielkie, eleganckie sklepy z przeszklonymi witrynami i nowe, wytworne biurowce. Na placu Trzech Krzyży ukończono niedawno budowę Sheratona; następny miał być Hotel Senacki.
Zapaliły się zielone światła i Kamiński miał właśnie wkroczyć na jezdnię, kiedy dobiegł go cichy, ale bardzo przenikliwy wrzask. Zatrzymał się, odwrócił i zaczął nadsłuchiwać. Rozbawiona grupa małolatów ruszyła hurmem przez jezdnię.
– Hej, słyszeliście…?
Ale do nich nie dotarło nawet jego wołanie, więc co mówić o odległym wrzasku?
Czekał. Nagle wydało mu się, że słyszy kolejny krzyk i jeszcze następny, ale przejeżdżający z rykiem autobus skutecznie wszystko zagłuszył.
Kamiński nabrał przekonania, że wołanie dobiega zza pomalowanych na czerwono desek płotu ogradzającego plac budowy. Przypominało to krzyk kobiety albo dziecka.
Ruszył wzdłuż ogrodzenia, próbując zajrzeć na teren przez szpary. W deskach było wprawdzie kilka dziur po sękach, ale znajdowały się trochę za wysoko i dostrzegł przez nie jedynie lampę łukową, która zapewne miała palić się przez całą noc i oświetlać plac budowy.
W końcu dotarł do prowizorycznej bramy. Kiedyś prawdopodobnie zamykano ją na kłódkę, teraz jednak skręcono ją kawałkiem bardzo grubego drutu. Jan stał, spoglądał na bramę i zastanawiał się, co powinien zrobić. Jeśli za płotem rzeczywiście ktoś potrzebuje pomocy, należałoby tam zajrzeć. A może nie? Może wystarczy tylko wykręcić numer dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem i wezwać policję?
Jak zwykle w takich wypadkach w zasięgu wzroku nie było ani jednego policjanta. Dostrzegł jedynie zbliżającego się krępego mężczyznę w niebieskim mundurze, czapce z daszkiem i z aktówką pod pachą.
– Przepraszam pana – zaczepił nieznajomego. – Wydaje mi się, że za płotem dzieje się coś niedobrego. Słyszałem krzyk.
Mężczyzna przystanął i niezdecydowanie dotknął dolnej wargi. Sprawiał takie wrażenie, jakby nie rozumiał po
polsku.
– Dobiegły do mnie dwa lub trzy krzyki – wyjaśniał Jan. – Przypominało to wołanie dziecka.
Mężczyzna przyłożył do ucha zwiniętą dłoń i po chwili potrząsnął głową.
– Nic nie słyszę.
– Nie wiem, co mam robić. Pan nosi mundur…
– Pracuję w Pałacu Kultury. Jestem portierem.
Oświadczywszy to, odczekał jeszcze chwilę, po czym wzruszył ramionami i odszedł.
– Proszę pana! – zawołał za nim Kamiński. – Ja wejdę za bramę… proszę zadzwonić na policję!
Nie był nawet pewien, czy mężczyzna go usłyszał. Pracownik Pałacu Kultury, nie zwalniając kroku, dotarł do skrzyżowania i skręcił w Królewską. Niech cię szlag trafi! – pomyślał Jan. – Dzięki za pomoc.
Próbował rozkręcić gruby i sztywny drut. Ktokolwiek go tam zamocował, musiał to zrobić za pomocą obcęgów. W pewnej chwili, mozoląc się z rozplataniem drutu, Kamiński rozciął sobie boleśnie kciuk, ale owinął go tylko chusteczką i w dalszym ciągu walczył z bramą. Na chwilę zatrzymało się przy nim kilku przechodniów, popatrzyli, co robi, ale nikt nie zaoferował mu pomocy. Zainteresował się nim dopiero jakiś młodziak z długimi, sterczącymi we wszystkie strony włosami oraz sypiącym się bujnie, choć jedwabistym jeszcze, czarnym wąsem. Miał na sobie dżinsy, kurtkę z denimu i palił marlboro.
– Marnujesz tylko czas, człowieku – odezwał się nonszalancko. – Już kilka tygodni temu wszystko stąd rozszabrowali.
Jan popatrzył w jego stronę.
– Wydawało mi się, że kogoś tam słyszałem. Jakieś krzyki.
– Zapewne koty.
– Może, ale chcę sprawdzić.
– Myślałem, że zamierzasz coś zwędzić. Ja tam znalazłem stary mosiężny piecyk. Puściłem go za cztery bańki.
Jan z godnością wygładził klapy swej zamszowej, butelkowozielonej kurtki.
– Czy wyglądam na kogoś, kto zbiera śmieci?
– A czy ja wiem? Różni zbierają. Pomóc?
Młodziak wyciągnął duży szwajcarski scyzoryk, wsunął grube ostrze między sploty drutu i powoli zaczął rozkręcać.
– Dzięki – powiedział Jan. – Wspomnę o tobie w radiu.
Młodziak popatrzył na niego ze zdumieniem i Kamiński wyciągnął rękę.
– Pracuję w Radiu Syrena, nazywam się Jan Kamiński.
– Naprawdę? To kapitalnie. Ja mam na imię Marek, ale znajomi wołają na mnie Kurt… Wiesz, od Kurta Cobaina.
Jan mocnym szarpnięciem otworzył bramę i wszedł na zdewastowany plac. Orbisowski Hotel Załuski wyburzono do fundamentów i pozostały po nim jedynie mroczne, przepastne piwnice przypominające bardziej przedsionek prowadzący do podziemnego świata. Jaskrawy blask łukowej lampy nadawał całości sztuczny wygląd opuszczonego planu filmowego. W podmuchach wiatru szeleściło zielsko i pokrzywy.
Po lewej stronie, niczym milczące, mechaniczne dinozaury, stały wyprodukowane jeszcze w Związku Radzieckim dźwig i koparka na gąsienicach. Po prawej majaczyły dwa drewniane baraki o dachach pokrytych papą. Obok nich piętrzył się stos rur kanalizacyjnych. Latryna była niebezpiecznie pochylona i ktoś na ścianie napisał kredą: „Krzywa Wieża w Pizie”. W powietrzu unosił się silny zapach budowlanego pyłu, wilgoci i jeszcze czegoś; drażniąca nozdrza, słodkawa woń zgnilizny.
– Ścieki – stwierdził, pociągając nosem Marek.
Kamiński stał bez ruchu i starał się wyłowić uchem każdy dźwięk. Wydawało mu się, że słyszy płacz. Ciche, żałosne, zawodzące łkanie – szloch kompletnie wyczerpanego dziecka lub kobiety, która straciła wszelkie nadzieje. Ogrodzenie z desek w dużej mierze tłumiło hałas ulicy, ale trudno było ustalić, czy to rzeczywiście ktoś płacze, czy tylko wiatr zawodzi w pustych, ułożonych przy barakach rurach.
– Słyszysz? – zapytał Kamiński Marka.
Chłopak zaciągnął się po raz ostatni wilgotnym dymem papierosa i wyrzucił niedopałek.
– Czy ja wiem? Może faktycznie coś tam jest.
Podeszli ostrożnie do krawędzi odsłoniętych piwnic i zajrzeli w zalegający w dole mrok. Było tak ciemno, że niczego nie dostrzegli. Czuli jedynie na twarzach delikatny, niosący woń zgnilizny przeciąg. I, tak… usłyszeli płacz, teraz jednak dużo cichszy.
– Masz rację – odezwał się Marek. – Tam na dole coś jest. Chyba koty.
– Szkoda, że nie mamy latarki.
– Pewnie jakąś znajdziemy w barakach.
– Masz propozycję, jak się do nich dostać? Oba są zamknięte na kłódki.
Marek rozejrzał się, schylił i podniósł duży kawał cegły. Bez namysłu ruszył do drzwi najbliższego baraku. Po trzech czy czterech uderzeniach skobel puścił.
– Dziadek pokazał mi, jak to się robi. Podczas wojny włamywał się do niemieckich magazynów z żywnością.
– Dobrze mieć kogoś takiego w rodzinie.
– O tak, jeśli nie jest narżnięty. Cały kłopot w tym, że mój dziadek jest narżnięty przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przez resztę czasu leczy kaca.
Otworzyli drzwi baraku. Wnętrze przepojone było zapachem potu, zastarzałego dymu tytoniowego, duszącą, obrzydliwą wonią kurzu i świeżej ziemi. W świetle wpadającym przez brudną szybę okna majaczył stół zawalony brudnymi kubkami, gazetami poplamionymi kawą i pełnymi niedopałków puszkami po konserwach. Na ścianach wisiały fotosy dziewczyn. Jedna, z olbrzymim biustem, miała dorysowane flamastrem wąsy, jakie nosi Wałęsa. Podpis pod zdjęciem głosił: „Miss Polonia”.
W odległym kącie, obok pokiereszowanych kasków Marek odkrył wielką brezentową torbę z narzędziami. Zaczął przebierać w młotkach, wiertłach, żabkach i śrubokrętach, aż w końcu natrafił na latarkę. Zapalił ją, kierując snop światła sobie na twarz. Przez chwilę wyglądał jak chudy, szczerzący zęby
wampir.
Wrócili do krawędzi wykopu i skierowali strumień światła w ciemność. Ujrzeli zwały gruzu i przewrócone krzesło, ale żadnej żywej istoty tam nie było.
– Nic – stwierdził Marek. – To pewnie tylko wiatr.
Ale gdy mieli już odejść, ponownie usłyszeli płacz, tym razem wyraźniejszy.
– Stary, jesteś pewien, że to kot? – zapytał Kamiński. – Może powinniśmy zadzwonić na policję?
– Najpierw sami się rozejrzymy. O, tutaj… po tych połupanych cegłach możemy zejść.
– Dobra, idę pierwszy – zgodził się Jan. – Ty świeć latarką tak, żebym widział, gdzie stawiam nogi.
Uklęknął na betonowej krawędzi i spuściwszy stopę, zaczął nią ostrożnie macać w poszukiwaniu jakiegoś stopnia. Znalazł jeden, później następny. Mur sprawiał wrażenie solidnego. W pewnej chwili jednak noga trochę mu się ześlizgnęła, ale cały czas mocno się trzymał sterczącego z muru kawału cegły.
W poszukiwaniu kolejnego stopnia pomacał lewą stopą. Podeszwa buta natrafiła na kawał drewna owiniętego drucianą siatką. Powoli przeniósł na nie ciężar ciała. Belka trzymała. Obniżył się o metr. Przez chwilę, przylepiony do pionowego gruzu, odpoczywał, ciężko oddychając.
– Ej, wszystko w porządku?! – zawołał Marek.
– Jasne. Trochę brakuje mi kondycji, to wszystko.
Odniósł wrażenie, że słyszy kwilenie, później następne. Po chwili jednak docierał już do niego wyłącznie jego własny chrapliwy oddech i – gdzieś z góry, spoza drewnianego płotu – monotonny szum ulicznego ruchu. Pomyślał, że chyba pomieszało mu się w głowie, skoro złazi do wyburzonych piwnic w poszukiwaniu dziecka, które zapewne okaże się zwykłym kotem. Nad sobą widział postać Marka. Chłopak, zapaliwszy kolejnego papierosa, wypuścił nosem dym w wieczorne powietrze.
– No to do roboty – mruknął pod nosem radiowiec.
Zaczął macać prawą stopą, ale nie mógł znaleźć dla niej żadnego oparcia. Chyba będę musiał po prostu spróbować się ześlizgnąć po gruzie i mieć nadzieję, że trafię w końcu nogą na jakiś pewny występ – pomyślał.
Serce waliło mu jak młotem, w uszach narastał łoskot pulsującej krwi. Ześlizgnął się o pół metra. Później jeszcze trochę. Wbijał paznokcie w piasek i pokruszony cement, żeby uchronić się przed utratą równowagi i upadkiem. Zaczął właśnie gratulować sobie sprawności, z jaką schodzi po olbrzymiej, stromej hałdzie gruzu, kiedy spod prawej stopy osunął mu się olbrzymi kawał betonu i Jan zaczął bezwładnie spadać, próbując rozpaczliwie złapać się czegoś rękami.
W podłogę piwnicy wyrżnął z taką siłą, iż przez chwilę myślał, że złamał sobie kark.
– Umarłeś czy co?! – wrzasnął Marek i zaświecił Janowi latarką prosto w oczy.
Kamiński, zbyt oszołomiony upadkiem, by choćby jęknąć, leżał jeszcze jakiś czas bez ruchu.
– Ej… wszystko w porządku?! – zawołał ponownie Marek. Jan zdołał jakoś podeprzeć się na łokciu, a następnie ostrym skrętem ciała podniósł się na kolana.
– Chyba niczego sobie nie złamałem! – odkrzyknął. – Trochę mnie zatkało! – Wstał i strzepnął kurz z rękawów kurtki. – Nic mi nie jest! Zaraz się tu rozejrzę.
Zaczął posuwać się wzdłuż ściany piwnicy, zaglądał do wszystkich szczelin i pęknięć w murze, do wnęk i wypełnionych kurzem przewodów wentylacyjnych. Na jednej ze ścian lekko drżała oddarta tapeta. Na innej widniał wyblakły czerwony gryzmoł: „Basi”. Na górze Marek szedł powoli po betonowej krawędzi fundamentów i błądził światłem latarki po pomieszczeniu.
– Znalazłeś coś? – zapytał.
– Jeszcze nie. Ale wszystkie pomieszczenia są ze sobą połączone. Sprawdzę w następnym.
Drzwi między poszczególnymi segmentami zostały dawno wyrwane i w sąsiedniej piwnicy Kamiński zobaczył stos połamanych skrzynek oraz zwalony stojak na butelki z winem.
Pod stopami chrzęściła mu gruba warstwa pokruszonych cegieł i pokruszonego szkła, a Marek z góry obmacywał to wszystko światłem latarki. Nie natrafili na ślad niczego, co by się ruszało.
Jan zerknął na piętrzące się obok zwały gruzu i chwilę się zastanawiał, w jaki sposób wróci na powierzchnię. Może w którejś z sąsiednich piwnic trafi na drabinę, może natknie się na mniej stromą stertę cegieł? Wszedł do kolejnego pomieszczenia, po czym skręcił w prawo do następnego. I wtedy do jego uszu znów dotarł ów płacz, teraz już dużo, dużo wyraźniejszy. Wydawało się, że dochodzi z przeciwnej strony wykopu, w którym się znalazł. Gwizdnął zatem na Marka i zawołał:
– Jestem tutaj! Znów to słyszę!
Piwnicę przeciął snop światła z latarki i zatrzymał się na przeciwległej ścianie. Wisiały na niej półki. Na niektórych stały jeszcze pokryte grubą warstwą kurzu dzbanki, słoiki po marynatach oraz zardzewiałe cedzaki. Po prawej stronie, w samym rogu pomieszczenia, czerniała w podłodze trójkątna dwumetrowa dziura. Stamtąd właśnie dobiegał odbijający się echem płacz.
Jan ruszył w stronę otworu i zerknął do środka. Było zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć. Z dziury wydobywał się cuchnący ściekami wyziew i dochodził bulgot płynącej wody.
– To tu! – krzyknął. – To na pewno tu!
– Widzisz jakieś dziecko?
– Nie wiem, nic nie widzę. Posłuchaj… może byś zrzucił mi latarkę?
– Czy mam zadzwonić po gliniarzy?
– Pozwól, że się najpierw rozejrzę.
Marek zbliżył się do skraju dziury i rzucił latarkę prosto w ręce Kamińskiego.
– Tylko uważaj – ostrzegł.
Jan wrócił do wybitego w podłodze otworu i skierował do środka strumień światła. Ujrzał zakrzywiony betonowy przewód kanalizacyjny pełen białawego szlamu. Na dnie rury leżało kilka potrzaskanych brył betonu, które wpadły do kanału, gdy wdarła się do niego łyżka koparki. Dostrzegł też małą szmacianą lalkę o poważnej, nachmurzonej twarzy. Lalka ubrana była w kasztanowej niegdyś barwy sukienkę, teraz brudną i szarą.
– Halo! – zawołał Kamiński. – Czy mnie słyszysz? Jeśli zostałeś tam uwięziony, pójdę po pomoc! Bez paniki! Przyprowadzę kogoś i razem cię stamtąd wyciągniemy!
Zamilknął i chwilę nadsłuchiwał. Płacz nie ustawał, choć teraz już dochodził z większej odległości. Bijący z kanału smród był przerażający, lecz Jan nie zważając na to, opadł na kolana na krawędzi dziury i wychylił się najdalej jak potrafił.
– Hej! – krzyknął. – Hej, tam na dole! Czy mnie słyszysz?
Kolejny wrzask – przenikliwy i przeciągły. Rura kanalizacyjna zniekształcała dźwięk i hałas brzmiał tak, jakby ktoś gwizdał glissando.
– Jezu Chryste – dobiegł z góry głos Marka. – Co się tam, do cholery ciężkiej, wyprawia?
– To właśnie chcę sprawdzić – odparł Jan. – A ty dzwoń po policję i pogotowie.
– Chyba nie masz zamiaru włazić dalej?
– Przecież mam latarkę.
– Tak, ale jeśli…
– Jeśli co?
– Nie wiem. A jeśli ktoś tam jest?
– Na przykład kto? To tylko dzieciak. Prawdopodobnie ugrzązł w kanałach, to wszystko.
Marek przez chwilę się wahał.
– W porządku – powiedział w końcu. – Zadzwonię po gliniarzy.
Kamiński wziął głęboki wdech, ponieważ od bijącego z przewodu kanalizacyjnego smrodu zaczęło go mdlić. Dzielnie jednak zacisnął palce na latarce i zbliżył się do krawędzi strzaskanego kanału. Uklęknął i spuścił nogi do środka. Kiedy znalazł się już na dnie szerokiej rury, poczuł, że buty ma pełne zimnej, ściekowej wody; nie przypuszczał, iż może być aż tak głęboka.
– Psiakrew! – zaklął pod nosem.
Przewód miał niecałe dwa metry średnicy, ale to wystarczało, żeby w mocno pochylonej pozycji móc się nim posuwać. Kamiński wyciągnął z kieszeni chustkę, po czym zakrył nią usta i nos tak, że wyglądał jak bandyta. Marzył o tym, żeby mieć przy sobie butelkę z płynem po goleniu. Już wszystko było lepsze od smrodu mazistych, ludzkich ekskrementów. Nie wyobrażał sobie, jak powstańcy potrafili tyle czasu spędzać w kanałach.
– Halo! Czy mnie słyszysz? Idą z pomocą! Zostań tam, gdzie jesteś! Nie ruszaj się i cały czas do mnie wołaj!
Chwilę nasłuchiwał, ale z ciemności nie dobiegła żadna odpowiedź. A przecież… sądząc po nasileniu dźwięku, dziecko znajdowało się bardzo blisko. Poza tym kanały nie mogły być zbyt kręte. Biegły wzdłuż ulic, a zatem były proste. Ponadto po drodze, gdyby musiał w jakimś miejscu wydostać się na powierzchnię, natknie się na dziesiątki włazów inspekcyjnych. Z pochyloną nisko głową posuwał się szeroką rurą, butami rozchlapywał ścieki. Światło latarki tworzyło na nierównym betonie zawiłe wzory, a przy każdym kolejnym kroku na ścianach skakał i tańczył jego pokraczny, przypominający gremlina cień.
– Halo! – zawołał ponownie i po chwili jego własny, odbity echem głos wrócił, wypełniając Kamińskiemu uszy przerażającym dudnieniem.
Przekręcił się niezdarnie w ciasnej rurze kanalizacyjnej, chcąc sprawdzić, ile już przeszedł. Do wnętrza rozerwanego przewodu wpadał delikatny poblask lampy łukowej i Kamiński, który odnosił wrażenie, iż przesuwa się już co najmniej przez pięć minut, skonstatował, że zaszedł zapewne nie dalej niż na drugą stronę ciągnącej się nad nim Królewskiej. Oczy mu łzawiły, ciekło z nosa, ale stopniowo oswajał się z panującym w kanale smrodem. A fetor był gorszy niż w ubikacji, gdzie każdego ranka rozsiadał się na sedesie na dobrych dwadzieścia minut jego wuj Henryk i czytając od deski do deski „Gazetę Wyborczą”, wypełniał niewielkie pomieszczenie zapachem piwska i przetrawionej kwaszonej kapusty, którą jadł poprzedniego dnia.
Jan Kamiński sunął do przodu, postękując z wysiłku. Od czasu do czasu przystawał, żeby zaczerpnąć tchu i zawołać:
– Już idę! Słyszysz mnie? Już idę!
Jego głos odbijał się i odbijał donośnym echem, coraz bardziej zniekształcany, tak że w końcu wydawało się, że to ktoś inny woła do niego.
Dwieście metrów dalej szum płynącej wody stał się znacznie głośniejszy. Skulony Kamiński zrobił jeszcze kilkanaście kroków i nagle ciasna rura, którą się posuwał od miejsca, gdzie strzaskała ją koparka, skończyła się w olbrzymiej, pełnej ech betonowej komorze, głębokiej prawie na dwanaście metrów. Środkiem biegł zakrzywiający się kanał. Płynął tamtędy gęsty potok brudnej, mętnej wody. Tutaj zbierały się wszystkie odpadki i nieczystości z pobliskich ulic, żeby odpłynąć szybko na
południowy zachód, do głównego zbiornika asenizacyjnego
na Ochocie.
Jan stał nad komorą i oświetlał kolejno latarką ostrołukowe wloty czerniejące w ścianach komory. Gdyby chciał dalej badać kanały, musiałby brodzić w wodzie po kolana, a bez wysokich butów nie miał najmniejszego zamiaru tego robić.
– Jestem tutaj! – zawołał. – Dalej nie mogę iść! Jeśli mnie słyszysz, powiedz, gdzie jesteś!
Czekał, wytężał słuch, ale dochodził doń jedynie monotonny szum wody. Kamiński nie był z natury tchórzem, ale dobrnął już tak daleko i nic nie znalazł. Jedynie święty lub wariat prowadziłby dalsze poszukiwania.
Przyszło mu do głowy, że jeśli nawet znajdowało się tu gdzieś jakieś dziecko, to samo już znalazło drogę wyjścia.
Miał właśnie zawrócić, gdy w wypełnionym nieczystościami kanale, tuż pod nim, coś się zakotłowało, przez chwilę młóciło wodę, a następnie na powierzchnię wystrzeliła postać – mała, cała usmarowana na szaro sylwetka – która otworzyła usta i wydała okropny wrzask: Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaach!
Przerażony Jan szarpnął się do tyłu i przywarł plecami do ściany kanału. Postać pokryta była tak grubą warstwą szlamu i ściekowych nieczystości, że nie dawało się określić, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Ale jedną rzecz można było stwierdzić natychmiast: postać nie miała rąk. Uniosła się na kolanach z wody i kiwając się w przód i w tył, wypuszczając ustami bąble szarej mazi, wrzeszczała w niewyobrażalnym cierpieniu.
– Poczekaj! Poczekaj! – zawołał Kamiński. – Zaraz cię stamtąd wyciągnę! Poczekaj!
Od rury, w której stał Jan, do dna komory prowadził rząd bardzo mocno skorodowanych metalowych klamer wbitych w mur. Kamiński odwrócił się tyłem do rozległej niszy i zaczął schodzić po żelaznych stopniach. A postać krzyczała i krzyczała. Zanim jednak Jan zdążył przebyć połowę drogi, z bocznych odnóg kanału z ogłuszającym bulgotem wytrysnęły strugi ścieków i setki litrów nowych nieczystości wlały się do komory. Szalony prąd porwał postać, wrzucił ją w główny nurt i po chwili dziwna istota zniknęła w najbliższym zwieńczonym ostrołukiem otworze.
Jan przylgnął do metalowych stopni, a zimne ścieki zalewały mu stopy i kotłowały się wokół kolan. Widział strzępy rozmoczonego papieru toaletowego i smugi brązu we wszystkich możliwych odcieniach. Dostrzegł również utopionego szczura. Ale postaci, która wynurzyła się z krzykiem z nieczystości, nie było nigdzie.
Najszybciej jak mógł wrócił po stopniach do rury odpływowej. Wprost nie mieściło mu się w głowie to, czego był świadkiem. Dziecko bez rąk albo pies bez nóg; a może sędziwy sum, który w jakiś sposób przedostał się z Wisły do kanałów.
Kaszląc i spazmatycznie łapiąc cuchnące powietrze, ruszył ciasną rurą w drogę powrotną. Pragnął już tylko jak najszybciej wydostać się na powierzchnię. Od wędrówki w skulonej pozycji bolały go plecy. W głowie łupało. Ogarniała go panika na myśl, że jakaś lśniąca, szara, żyjąca w kanałach postać, wijąc się niczym człowiek-gąsienica z filmu „Dziwolągi”, wspina się po zardzewiałych klamrach, a następnie rusza jego tropem. Posuwał się zgięty wpół na podkurczonych nogach, co chwila uderzał głową w sklepienie kanału i wmawiał sobie, że jest już blisko celu, że niebawem wydostanie się na powierzchnię. Ale rura kanalizacyjna w jakiś tajemniczy, niewytłumaczalny sposób najwyraźniej się rozciągała w miarę, jak przemierzał dystans. Nie widział nawet jeszcze mglistego poblasku światła lampy łukowej.
Po dwóch czy trzech minutach musiał przystanąć. Pochylony, wsparł dłonie na kolanach i ciężko oddychał. Żołądek odmówił posłuszeństwa. Zwymiotował śliną wymieszaną z kawałkami czekoladowych herbatników.
Znów wyciągnął chusteczkę do nosa i wytarł twarz. Z ogromnym wysiłkiem nakazał sobie spokój. W tamtej komorze nie mogło być żadnego dziecka. Najprawdopodobniej widział psa, który przypadkowo trafił na wylot któregoś z szybów wentylacyjnych. W jaki sposób dziecko mogłoby zawędrować tak głęboko do kanałów?
Ale cokolwiek by to było, z całą pewnością nie podążało jego śladem. Zostało okaleczone, utopiło się i zabrała je woda. A on musi jak najszybciej wyjść na powierzchnię, spłukać z siebie brud i doprowadzić się do porządku.
Zgięty wpół jak scyzoryk, oświetlając sobie drogę latarką, ruszył dalej. Bał się, czy w chwili paniki nie pomylił trasy, nie skręcił w niewłaściwy korytarz i teraz nie posuwa się drogą prowadzącą donikąd. Ogarnęła go zgroza na myśl, że tygodniami będzie krążył w labiryncie wąskich rur, przyłączy i kanałów. Wyobrażał sobie chwilę, gdy zostanie uwięziony w ciasnej przestrzeni dokładnie pod olbrzymią, ciężką bryłą Pałacu Kultury, w latarce wyczerpią się baterie, a wokół niego zapadnie nieprzenikniony mrok.
Po kilku kolejnych minutach marszu dostrzegł nikłe światło dochodzące z miejsca, w którym koparka przerwała rurę. Po raz pierwszy od chwili śmierci matki zaczął się modlić.
Matko Boska, dzięki Ci za to, żeś wybawiła mnie z opresji. Błagam, odsuń ode mnie wszelką rozpacz i chroń od złej przygody.
I wtedy znów rozległ się hałas. Przystanął i zaczął nadsłuchiwać. Początkowo dobiegał go jedynie szmer wody i cichy, melancholijny syk powietrza, stanowiący echo ciągnącego kolektorem potężnego przeciągu. Brzmiało to tak, jakby gdzieś w ciemnościach nawoływały się tajemnicze, wielkie potwory.
Ale znów to usłyszał. Stłumione szuranie – czyżby ktoś wlókł przez ciasną rurę miękki, lecz ciężki i masywny skórzany wór?
Kamiński odwrócił się i poświecił latarką w stronę, z której przyszedł, lecz w bezliku ruchliwych cieni i refleksów świetlnych trudno było cokolwiek zobaczyć. Najdziwniejsze jednak, że odbicia światła raptownie kończyły się w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, a powierzchnia płynącego dnem kanału i pomarszczonego w jodełkę ścieku przestawała lśnić. Najwyraźniej coś blokowało tunel; coś bardzo dużego i ciemnego, co pochłania blask i przez co światło nie może się przebić. Coś, co sunąc śladem człowieka, szurało i szeleściło.
Jan zaczął się cofać. Wszystko to bardzo mu się nie podobało. Owa mała postać w sklepionej olbrzymiej komorze kanałowej z pewnością nie mogła podążać jego śladem. Ale czym było to?
Cofał się i cofał, świecił latarką w kierunku mrocznego kształtu sunącego jego tropem. Raz czy dwa potknął się na nierównościach w miejscach, gdzie łączyły się poszczególne odcinki rury. Macając na oślep w poszukiwaniu drogi, wodził dłonią po ścianach betonowego przewodu, choć pokrywała je gruba warstwa tłustego szlamu i odrażających nieczystości.
Coś tak wielkiego, co wypełnia sobą całą rurę, nie może się poruszać szybko. Tym się pocieszał. Ale od wyjścia z kanału dzieliło go jeszcze około stu metrów i doznawał przykrego wrażenia, iż podążająca za nim istota może go jednak dopaść. Choć z całą pewnością sporo ważyła, przemieszczała się zadziwiająco sprawnie. Szuranie dochodziło z coraz mniejszej odległości, a sam stwór wydawał już takie odgłosy jak nadjeżdżający pociąg.
Jan przystanął, ręką oparł się o ścianę dla złapania równowagi i rzekł:
– Nie!
A po chwili powtórzył:
– Nie!
Zupełnie jakby niewiarą w to, co się naprawdę dzieje, oraz tym jednym prostym słowem był w stanie to wszystko zakończyć.
To nie mogła być prawda. Słyszał wiele historii o psach czy kotach spuszczanych z wodą w toaletach. Zwierzęta te później osiągały ogromne rozmiary, tucząc się na zdrowej, pożywnej diecie złożonej głównie z ludzkich ekskrementów; aligatory, żółwie, a nawet bożonarodzeniowy karp, którego nikt w rodzinie nie odważył się zabić. Ale to były tylko opowieści.
Klitybajdy.
Jeśli coś rzeczywiście go ścigało, mógł to być wyłącznie człowiek. A z człowiekiem Jan Kamiński sobie poradzi.
Szuranie, choć wyraźnie zwolniło, nieustannie się jednak przybliżało.
– Kim jesteś? – zawołał Kamiński. – Dlaczego za mną idziesz?
Szuranie spowolniało jeszcze bardziej, lecz dobiegało już z bardzo bliska.
– Nie umiesz mówić?! – wykrzyknął Jan. – Kim jesteś?! Posłuchaj… nie musisz się niczego bać.
Gdy mroczna istota znalazła się w odległości zaledwie kilku metrów, latarka Kamińskiego zaczęła przygasać. Żaróweczka żarzyła się nikłym pomarańczowym blaskiem, a stwór był tak ciemny, że wydawało się, iż raczej wchłania niż odbija światło.
– Czego chcesz? – zapytał Jan. – Wcale się ciebie nie boję.
Odnosił wrażenie, że słyszy oddech. Głuchy, niemiarowy oddech. I znów szuranie, a towarzyszył mu dźwięk przypominający szelest powoli opuszczanej, zbutwiałej, aksamitnej kurtyny. Napłynęła fala smrodu, który przebijał się nawet przez panujący w kanałach fetor.
Cuchnęło zepsutym mięsem; jak od zająca, który za długo wisiał za oknem.
– Wcale się ciebie nie boję – powiedział głośno Kamiński. – Jesteś tylko człowiekiem.
Jednocześnie zaczął się gwałtownie cofać, spoglądając co chwila za siebie, żeby sprawdzić, jaki odcinek rury pozostał jeszcze do przebycia. Był przekonany, że gdyby pochylił nisko głowę i zaczął biec najszybciej jak potrafi, dotarłby do końca przewodu, zanim mroczny stwór – człowiek czy cokolwiek to było – zdoła go dopaść. Poza tym to – lub on – nie było wcale groźne. Może szło za nim ze zwykłej ciekawości? Może to – lub on – było tylko gnieżdżącym się w kanałach włóczęgą? Może to ktoś głuchy, niedorozwinięty i dlatego nie
odpowiadał?
A może nie.
Jan zrobił kolejny krok. I następny. Posuwał się teraz energiczniej, ale ciągle bał się odwrócić do mrocznego intruza plecami i ruszyć biegiem. To, co szurało i ślizgało się za nim po lepkim betonie, robiło to coraz szybciej i naraz Kamiński odniósł wrażenie, że przez rurę wlecze się nie jeden, ale wiele ciężkich worów. Wiele ciężkich i przerażająco miękkich worków wypełnionych czymś, czego każdy człowiek brzydziłby się dotknąć; czymś, co było kompletnie rozmiękłe i rozmokłe.
Ta ciemna rzecz posuwała się już tak szybko, że radiowiec się potknął. Opadł na kolano, ale natychmiast powstał na równe nogi, odwrócił się plecami do nadciągającej zgrozy i jak szalony pognał przed siebie. Głowę trzymał nisko, rozkładał ramiona, macając dłońmi drogę w tej przytłaczającej rurze, spod brnących w wodzie stóp rozlegało się dźwięczne plusk, plusk, plusk.
Dotarł w końcu do miejsca, gdzie koparka roztrzaskała kanał. Oślepiło go bijące prosto w oczy światło lampy łukowej. Spazmatycznie łapiąc powietrze, chwycił się betonowej krawędzi, by przerzucić przez nią ciało. Choć napompowany adrenaliną, to ogarnięty nagłą paniką, puścił szorstką krawędź i ciężko zwalił się z powrotem do przewodu. Spadła na niego niewielka lawina ziemi i kawałków pokruszonego cementu; oślepiła, dostała się do ust.
Cokolwiek to było – człowiek czy bestia – mroczny stwór nie dał Kamińskiemu najmniejszych szans. Gdy Jan ponownie próbował chwycić się oślizgłej krawędzi betonu, to coś wyrżnęło w niego z impetem pędzącego samochodu. Siła uderzenia odrzuciła radiowca na trzy albo cztery metry w głąb kanału, oddalając go od zbawczej dziury.
Jan próbował dźwignąć się na nogi. Był jednak tak ogłuszony i oszołomiony uderzeniem, że znów się przewrócił. Jeszcze raz próbował wstać; ale ponownie upadł. Zakaszlał, zupełnie jakby zamierzał coś powiedzieć.
W jednej chwili jakaś siła uniosła go za szyję i cisnęła o betonową ścianę rury z taką mocą, że rozległ się cichy trzask pękającej czaszki. Na Kamińskiego zwaliło się coś wielkiego i nieprawdopodobnie ciężkiego, przyszpiliło go do porowatego dna rury. Płynące dnem ścieki zaczęły obmywać mu twarz. Wszczął się szybki ruch i nagle głowa Jana wciągnięta została w coś, co przypominało wilgotny, skórzany worek. Kamiński próbował zaczerpnąć tchu, chciał wrzasnąć, ale usta i nos wypełnił mu gęsty, kleisty śluz. Smród gnijącego mięsa stał się porażający. Jan nie był w stanie ani oddychać, ani wykrztusić słowa. Mógł tylko wić się i szarpać w daremnych próbach wyrwania się temu czemuś, co trzymało go w uścisku. Ale zupełnie jakby kopał luźno zwieszające się firanki. Stwór zdawał się wypełnionym pustką kawałkiem materiału.
Kamiński zakrztusił się. Chciał zawołać matkę, powiedzieć, co mu się przytrafiło, lecz nie był w stanie już tego uczynić. Mógł tylko bezskutecznie kopać napastnika.
Umieram umieram umieram nie pozwól mi umrzeć.
Wtedy poczuł ostre, bolesne uderzenie w bok szyi. Po nim następne i następne.
Ostatnią myślą Jana Kamińskiego było: Matko Boska! On odcina mi głowę!
