Dziewczyna Rubensa
Paulina Grych
Data wydania: 2021
Data premiery: 31 sierpnia 2021
ISBN: 978-83-66790-87-2
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 352
Kategoria: Erotyka/, Literatura współczesna
16.00 zł
Wymyślił ją, chociaż była zupełnie realna: miała imię, nazwisko i brązowe włosy spięte w kucyk.
Monika – córka stolarza z małego miasteczka, nieśmiała wielbicielka romansów. Wysoka i tęga, skrywająca się za oficjalnym strojem urzędniczki.
Iwo – przystojny, mądry, miły i zamożny. Od lat szukał takiej dziewczyny jak ona. Wcześniej miewał przelotne romanse, ale to nie było to.
Kiedy Monika poznaje Iwo, nie może uwierzyć, że los się do niej uśmiechnął. Broni się przed uczuciem, jednak mężczyzna jest cierpliwy, oswaja ją niczym dziką kotkę. Dopnie swego i zamieni życie Moniki w bajkę.
Niestety bajka okaże się zbyt mocno inspirowana twórczością braci Grimm…
Autorka w swej odważnej, drastycznej i wstrząsającej powieści o człowieku uzależnionym od seksu wdziera się w dusze ludzi i wyciąga z nich najpilniej strzeżone tajemnice. Nie ocenia. Pokazuje.
Wymyśliła go.
Wymyśliła mężczyznę. Poskładała zdjęcia, dodała zapachy i słowa. Ubarwiła muzyką. Towarzyszył jej podczas spacerów, siedział obok w kościelnej ławce, a przed snem czule szeptał. Tapczanik stawał się małżeńskim łożem z baldachimem, pościel miała haft i otulała wonią lawendy.
To była bajka z codziennie dopowiadanym początkiem i środkiem. Opowieść pełna zachodów słońca, ciepła tropikalnych nocy lub dotyku chłodnej rosy o świcie. Zaczynała się zwykle wiosną bukiecikiem przebiśniegów w wazoniku. Potem fiołki spod muru starego cmentarza. Nic to, że zrywała je sama. Latem jedli razem truskawki. Jesień wyłącznie złota, zima z kuligiem i rżeniem koni ciągnących sanie.
Kap, kap, kap. Krople spadają do pojemniczka, a potem dalej rurką zakończoną igłą sączy się do żyły przezroczysty płyn.
Sikorki są szybkie. Gołębie siadają na parapecie, spokojnie patrząc na świat i nawet gruchają dostojnie, a te małe ptaszki o żółtych brzuszkach nie mają czasu na odpoczynek. Przylatują kilka razy dziennie, zawsze w porach posiłków, i uczepione muru dokładnie sprawdzają okna. Niewiele znajdują, więc po chwili już ich nie ma.
Promienie zimowego słońca padają na morelową ścianę, oświetlając dolną część ramy. Za kilka dni będą wyżej a kwiaty krzykną żółtością. Może i nie, bo to tylko drukowana reprodukcja, ale obraz z ich salonu, kupiony na dobroczynnej aukcji, malowany stopą czy ustami: tam naprawdę wołał.
– Pomylony słonecznik na niebieskim tle – powiedział.
Znowu przyleciały. Kiedy patrzy na sikorki, widzi też igłę wbitą w posiniaczone przedramię, rurkę i powoli spływającą ciecz. Podobno wystarczy wpuścić do żyły trochę powietrza. Podobno to wcale nie boli. Kilka chwil. Koniec.
Kap, kap, kap. Pół godziny, płynu jest jeszcze na pół godziny. Ręką z igłą nie da rady. Próbuje drugą, ale ona nie jest posłuszna myślom i bezwładnie leży na poduszce. Umarła? Ona cała czy tylko ręka? Nie, jednak podnosi się. Wyżej. No, jeszcze trochę. Chwyć rurkę i skończ.
Ból. Ręka, niedoszła morderczyni, opada na dawne miejsce, tuż przy białym dzwonku z czerwonym guzikiem. Nie udało się; zresztą to głupie, przecież tak się nie da wpuścić powietrza do żyły.
Sikorki są szybkie. Mają żółte brzuszki i zawsze się spieszą. Trzeba im coś dać. W domu zawsze wieszali przy oknach i na drzewach słoninę albo smalec z zatopionymi ziarenkami.
Smalec? Tutaj? Niemożliwe, chociaż… Dyżur ma dzisiaj Krystyna, więc może ona.
Nie usłyszała kroków. W tamtym szpitalu wszyscy chodzili w klapkach na drewnianych podeszwach, dniami i nocami na korytarzu rozlegał się stukot jak w obozie koncentracyjnym, mniej miarowy niż ten zapamiętany z filmów, jednak zawsze dokuczliwy. Tutaj jest inaczej, nikt nie wali chodakami w podłogę, a drzwi zamykają się niemal bezgłośnie.
– Sprawdzę kroplóweczkę – mówi młoda pielęgniarka, wchodząc do pokoju. – Słoneczko dzisiaj pięknie świeci. No, jest zimno, więc w drodze do pracy bardzo mi uszka zmarzły. Powinnam nosić czapeczkę, ale źle wyglądam w nakryciu głowy i fryzurkę bym zepsuła.
Ta pielęgniarka przemawia do pacjentów jak do dzieci. Zdrabnia. Pieści słowa. A może tylko ją traktuje niczym słodkie maleństwo?
Teraz sprawdza kroplóweczkę, poprawia poduszeczki i pyta o komóreczkę. Nie czeka na odpowiedź, bo widzi telefon w lekko wysuniętej szufladzie nocnej szafki.
– Wyłączona – mówi. – Masz ci los! Pani mąż dzwonił na dyżurkę i prosił, by sprawdzić, co się dzieje. Esemesiki wysyła i nic! Koleżanka powiedziała, że pani jest bardzo słaba. Zmartwił się, biedulek. Przyjedzie w sobotę. Cieszy się pani?
Niewyraźny pomruk bierze za potwierdzenie radości.
– Cieszy się pani. – Pielęgniarka poprawia maskotki stojące na szafce z telewizorem. – Przystojny mężczyzna i taki miły. Zawsze z kwiatami. Kawę nam przywozi. Bombonierki… – przerywa wyliczanie, patrząc ze strachem na łóżko. Wzdycha i wychodzi.
Kap, kap, kap. Sikorek już nie ma, a gołąb jeszcze nie przyleciał. Zimowe słońce oświetla ramę reprodukcji. Taki miły mężczyzna.
– A ty co? Znowu płaczesz? – pyta siostra przełożona, bezgłośnie wchodząc do pokoju.
Krystyna. W dwuczęściowym różowym uniformie nieprzypominającym niegdysiejszych smętnych ubiorów pielęgniarek z państwowej służby zdrowia. Jest niewysoka, pulchna, jasnowłosa, spod lakierowanej grzywki bystro patrzą niebieskie oczy. Siostra przełożona nakłada zbyt wiele tuszu, dlatego jej rzęsy wyglądają jak łapki chrabąszcza.
– Moniczko, znowu płaczesz – już nie pyta, lecz stwierdza i gładzi ją delikatną, ciepłą dłonią po mokrej twarzy.
– Nie – zaprzecza.
***
Często płakała. Nie, nie przy ludziach, bo zwykle chodziła ubrana w miłą, uśmiechniętą twarz, ale w samotności swojego pokoju nie wytrzymywała. Na publiczne łzy pozwalała sobie tylko wtedy, gdy szloch był wytłumaczalny: przy smutnych filmach, na pogrzebach lub ślubach. Z prawdziwym płaczem czekała do nocy, do snu rodziny, która nie powinna słyszeć pochlipywania. Niekiedy łzy lały się strumieniami, poduszka była mokra, zatkany nos utrudniał oddychanie, a z gardła wydobywał się dźwięk przypominający indyczy głos.
One nigdy nie płakały tak bardzo, by gulgotać i nie smarkały, tylko ocierały łzy. A chusteczki były ozdobione koronką i haftem. Łzy lśniły w oczach, drżały na rzęsach lub niczym krople deszczu spływały po policzkach. Przeżywały straszne chwile: śmierć bliskich, wojnę, utratę majątku, zdradę ukochanego, lecz nigdy nie wyły z bezsilności.
One. Z cienkich książeczek kupowanych w kiosku.
Teraz nie ma siły czytać, a już dawno przestała szukać miłości w harlequinach, bo sama w rzeczywistości przeżyła historię jak z romansu. Własną bajkę z księciem całującym ją na plaży. I miało być tak, jak w tych książeczkach z kiosku, jednak życie napisało inne zakończenie niż te zapamiętane z różowej serii.
Przyjedzie w sobotę. Monika straciła rachubę i nie wie, jaki dzisiaj jest dzień. Środa? Czwartek? Może zbierze siły, by nareszcie to powiedzieć. Próbowała wcześniej, ale zawsze ją zaskakiwał uśmiechem, pocałunkiem i delikatnym gładzeniem dłoni. Pluszowym pingwinkiem, misiem, pieskiem czy kaczuszką, które budziły wspomnienia.
Wszystkie maskotki stoją na szafce pod słonecznikami, patrząc tępo w przestrzeń, zupełnie jak tamta zrezygnowana kobieta. Monika jest pewna, że i ona miała taki wyraz twarzy albo ma do tej pory, chociaż dawno siebie nie widziała. Unika luster. Zamyka oczy przy szybach. Nie rusza komórki, ponieważ w ekranie telefonu mogłaby zobaczyć swoje odbicie.
Powie. Za kilka dni. Teraz trzeba ułożyć zdania, aby nie zaskoczył pocałunkiem, głaskaniem, maskotką i całym sobą wypełniającym pokój. Miłosnym gruchaniem. Zdarzeniami z pracy lub podróży. Zapewnieniami, jak będzie, gdy wrócą do domu. Monika wie, że musi skupić się na słonecznikach, bez wspomnień tych z salonu, bo wtedy zacznie płakać z żalu nad przeszłością, a tego zrobić nie może. Musi spokojnie, na zimno.
Noc, dzień, noc. Czas odmierzany kroplówkami, myciem i przekręcaniem. Jeszcze lekarskie obchody z pytaniem o samopoczucie. Monika nie odpowiada. Milczy także przy psychologu, który chce wejść do jej głowy, zrozumieć i naprawić. Potem zapisuje, że pacjentka nie chce współpracować, więc na kolejnym spotkaniu opiera się na słowach męża. Spotkanie, dom, wycieczki. Monika milczy, dlatego psycholog zmienia taktykę i ciepłym, niskim głosem terapeuty mówi o swoich szkolnych latach: nosił okulary oraz aparat na zębach.
– Niech ktoś zabierze te maskotki – odzywa się Monika. – Nie chcę na nie patrzeć.
– Dlaczego? – dopytuje się psycholog.
– Nie chcę. Zwłaszcza na pingwinka.
– Dobrze. Schowam.
Psycholog wrzuca pluszaki do szafki. I ma już punkt zaczepienia. Drąży, jednak niczego się nie dowiaduje, ale Monika wie, że głupi nie jest, więc na pewno dojdzie do jakichś prostych wniosków: przystojny mężczyzna, przeciętna kobieta, może miłość, na pewno wypalenie, potem jego zdrady. Jej frustracja. Od okna do okna. Czekanie i dostępne pocieszki, ratujące, choć na chwilę, skołatane nerwy. Psycholog już wie, dlatego mówi o pierwszej fascynacji, która łatwo umiera, dając miejsce innym stadiom miłości. O błędach ludzkich gada, nieporozumieniach i zaraz przekonuje, że wszystko można naprawić.
– Dlaczego nie chce pani patrzeć na maskotki? – pyta. – Zwłaszcza na pingwinka?
Zapamiętał! Monika nie odpowiada. Odwraca głowę do okna i patrzy na sikorki. Też ptaszki, ale tylko pingwinka teraz nie lubi, bo pamięta ten charakterystyczny, kołyszący chód i ręce opuszczone wzdłuż ciała, z dłońmi lekko uniesionymi jak skrzydełka nielota. Śmiała się, gdy takim krokiem zbliżał się do łóżka: nagi i piękny. Frywolnie mówiący o dziobku. Czasami zakładał frak i muszkę, by jeszcze bardziej przypominać ptaka z drugiej półkuli. Chichotała, patrząc z napięciem na powolne kroki. Jej pingwinek. A ona, z kołdrą przytuloną do piersi, obserwowała miłosny marsz z wody na ląd, z łazienki do niej. Potem, gdy był blisko, zakrywała głowę. On rzucał się na łóżko, w pościel przypominającą zaspy, rozprostowywał skrzydełka i odnajdował Monikę.
– Dopadłem samicę – mówił. – Będziesz moja.
I teraz nie chce tego pamiętać. Ani misia, ani kaczuszki, ani pieska. Pieszczotliwych imion, przyrządów do masażu w kształcie zwierzątka, nakładek czy miłosnych pozycji. Kiedyś sama myśl o tym powodowała u niej drżenie, a przeglądanie nocnej szafki albo tajnego kuferka było zapowiedzią rozkoszy.
Tutaj, przy łóżku, są tylko kosmetyki i telefon. Wystarczy. Miłosnego dygotu już nie ma, pozostał jedynie wstyd oraz strach przed tym, co miało nastąpić. Trochę szkoda…