Efekty uboczne
Przekład: Paweł Wieczorek
Tytuł oryginału: Side Effects
Data wydania: 2017
Data premiery: 26 września 2017
ISBN: 978-83-7674-633-3
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 384
Kategoria:
36.90 zł 25.83 zł
Kate Bennet to doświadczona patolog. Ma kochającego męża i świetlaną przyszłość. Do pewnego momentu… W mgnieniu oka i całkowicie niespodziewanie jej życie zamienia się w koszmar. Dwie jej pacjentki umierają z powodu tajemniczej choroby. Zapada na nią również przyjaciółka Kate.
Lekarka odkrywa straszliwą tajemnicę, związaną z testami nielegalnych leków, przeprowadzanych przez gigantyczny koncern farmaceutyczny. Od tej chwili zagrożone staje się jej małżeństwu, zdrowie psychiczne, a także życie…
Willi Becker opierał się o pokrytą nieheblowanymi deskami ścianę klubu oficerskiego i mrużąc oczy, wpatrywał się w popołudniowe słońce – bladą tarczę niemal niewidoczną w tumanach pyłu unoszącego się po setkach alianckich bombardowań, wymierzonych w obiekty przemysłowe otaczające obóz koncentracyjny dla kobiet w Ravensbrück. Zamknął oczy i przez chwilę zdawało mu się, że słyszy na południu dudnienie maszyn wroga.
– Ani o sekundę za wcześnie, doktorze Becker… – mruknął. – Opuścisz ten zakątek piekła akurat na czas. – Spojrzał na luksusowy zegarek, który jego brat Edwin „dostał” w obozie w Dachau od „wdzięcznego pacjenta”. Prawie wpół do czwartej Po wielu miesiącach skrupulatnych przygotowań zbliżał się do celu – do finału pozostało kilka godzin. Podniecenie sprawiało że czuł się tak, jakby przez ciało przepływał elektryczny prąd.
Po drugiej stronie placu grupy więźniarek, których ogolone na łyso głowy świeciły w słońcu, kopały schrony przeciwlotnicze, a pilnujący ich esesmani chowali się w każdym kawałku cienia rzucanego przez okapy dachów baraków. Becker rozpoznał dwie kobiety: Ewę, wysoką nastolatkę o zbyt długich kończynach, oraz nieodpowiedzialną Rosjankę, która namawiała go, by nazywał ją Królikiem. Były to dwa z prawie czterdziestu „obiektów”, z których badania musiał zrezygnować w imię przygotowań do ucieczki.
Przez chwilę walczył z chęcią przywołania tych dwu kobiet, wyglądających jak strachy na wróble, i powiedzenia, że los odebrał im szansę wniesienia wkładu we wspaniałe dzieło, które przyszli uczeni i pokolenia będą określać mianem metody kontroli urodzeń, opracowanej przez Beckera. METODA BECKERA. Nazwa ta, choć powtarzał ją co dzień, ciągle brzmiała podniecająco. Fizyka newtonowska, teatr szekspirowski, filozofia maltuzjańska – niewiele jednostek w historii ludzkości zostało obdarzonych tak wielkim wyróżnieniem. Becker był stuprocentowo przekonany, że w swoim czasie stanie się „nieśmiertelny”. Dopiero za sześć tygodni miał trzydzieste urodziny, a już uznawano jego błyskotliwość w dziedzinie fizjologii rozrodu.
Wysoki lekarz o klasycznie nordyckim wyglądzie poprawił kołnierzyk szarozielonego munduru SS, który miał dziś na sobie po raz ostatni, przeciął plac i skierował się ku budynkom sekcji badawczej, mieszczącej się na północnym skraju obozu.
Personel medyczny obozu w Ravensbrück, liczący kiedyś pięćdziesiąt osób, zmalał do niecałego tuzina. Himmler, uginając się pod wpływem żądań o kierowanie lekarzy do pracy w szpitalach frontowych, kazał zawiesić eksperymenty dotyczące zgorzeli gazowej i przeszczepów kości oraz przyżegania ran na polu walki za pomocą węgla i kwasów. Lekarzy, którzy prowadzili te eksperymenty, przeniesiono. Na miejscu pozostały jedynie wydziały zajmujące się sterylizacją – w sumie trzy, a każdy pracował nad metodami, które pozwoliłyby zlikwidować zdolność rozmnażania się bez osłabiania zdolności wykonywania niewolniczej pracy. Becker minął puste laboratoria – kolejny znak tego, co nieuniknione – i skręcił w Grünestrasse, asfaltową uliczkę, przy której mieściły się biura i laboratoria Wydziału Zielonego, jego wydziału. Na wschodzie widać było pomalowane w kamuflujące wzory kominy krematorium. Lekki zachodni wiatr zwiewał cuchnący dym i popiół poza obóz. Becker lekko się uśmiechnął i kiwnął głową. Zatoka Meklemburska, obejmująca pięćdziesiąt kilometrów kapryśnego Bałtyku między Rostockiem a duńską wioską rybacką Gedser, będzie spokojna. Jedna zmienna, którą należy się martwić, mniej.
Rozważał w myślach listę możliwych nieprzewidzianych wypadków i w którymś momencie zajrzał przez okno do swego gabinetu. W jego bibliotece był doktor Franz Müller! Stał odwrócony plecami do Beckera i przeglądał stojące na półkach książki. Becker spiął się. Wizyta Müllera, komendanta Wydziału Niebieskiego i dyrektora programu badań nad procesem rozrodu, nie stanowiła niczego niezwykłego, ale był to człowiek do przesady liczący się z otoczeniem i zawsze zapowiadał swą wizytę telefonicznie.
Czy ta obecność była przypadkowa? Becker stanął w drzwiach swego gabinetu i przygotował się do słownej potyczki, w której jego starszy kolega był mistrzem. Pogratulował sobie, że zachował dokumentację – choć nie do końca jednoznaczną – oszustwa Wydziału Niebieskiego. „Klinga” Müllera może i była tak szybka jak jego własna, ale on zaopatrzył swoją w truciznę. Pomijając dokumenty, był pewien, że Müller to pozorant.
Praca Wydziału Niebieskiego, dotycząca badań wpływu napromieniania jajników na płodność, wyglądała na papierze obiecująco, tyle że Becker miał podstawy sądzić, iż ani jednej więźniarki nie poddano działaniu promieniowania. Dane zostały sfałszowane przez Müllera i jego kompana Josefa Rendla. Becker nie był pewien, czy posunęli się tak daleko, by pomagać więźniarkom w ucieczce, ale podejrzewał ich o to. Jego dowody – choć skąpe – powinny doprowadzić do zdyskredytowania, jeśli nie zniszczenia obu kolegów po fachu. Nie o zniszczenie mu jednak chodziło – wolał nad nimi panować.
Aby zachować przewagę, Becker cicho otworzył zewnętrzne drzwi i wszedł na palcach po trzech schodkach prowadzących do gabinetu. Nie rozległ się najmniejszy szmer. Nie skrzypnęła podłoga.
Błyskawicznie otworzył drzwi. Müller przysiadł na rogu biurka i patrzył wprost na przybysza.
– Ach, Willi, przyjacielu… Wybacz mi bezczelne wtargnięcie, ale właśnie przechodziłem i przypomniałem sobie, że masz w swoich zbiorach „Fizjologię rozrodu” Fruhopfa.
Pierwsze skrzyżowanie kling; punkt dla mistrza.
– Miło cię widzieć, Franz. Jak nieraz ci mówiłem, moja biblioteka i moje laboratorium zawsze stoją dla ciebie otworem. – Nastąpiło niedbałe podanie sobie rąk i Becker usiadł w fotelu za biurkiem. – Znalazłeś?
– Przepraszam?
– Fruhopfa. Znalazłeś podręcznik?
– O! Tak. Oczywiście, mam go w ręku.
– To świetnie. Zatrzymaj, jak długo ci będzie potrzebny.
– Dziękuję. – Müller nie zdradzał jednak chęci pójścia sobie. Zamiast tego opadł na krzesło naprzeciwko Beckera i zaczął nabijać fajkę tytoniem, który wyjmował z kapciucha noszącego ślady częstego używania.
Nawet nie uznał za stosowne spytać, czy może zostać. Czujność Beckera coraz bardziej rosła. Jego schowane za biurkiem długie wymanikiurowane palce falowały nerwowo.
– Cukierka? – spytał, przesuwając po blacie miseczkę z miętówkami. Było to przedstawienie Müllera i jedynie Müller mógł zrobić pierwszy ruch.
– Nie, dziękuję. – Müller poklepał się po brzuchu. – Słyszałeś o Paryżu?
Becker skinął głową.
– Należało się tego spodziewać. Może z wyjątkiem tempa, w jakim Patton załatwił sprawę.
– Zgadzam się. Szatan, nie generał. – Müller przeciągnął palcami po gęstych, szarawych blond włosach. Był podobnego wzrostu jak Becker, może dwa centymetry wyższy, ale budową przypominał niedźwiedzia z wyspy Kodiak. – A na wschodzie coraz bliżej i bliżej nadchodzą Rosjanie. Likwidujemy dywizję… jej miejsce zajmują dwie. Słyszałem, że zbliżają się do pól naftowych wokół Ploesti.
– To barbarzyńcy. Przez dziesięciolecia nie robili nic poza parzeniem się i rozmnażaniem. Czego nie są w stanie wyrządzić im nasze armie, tego dokona przeludnienie.
– No tak… – stwierdził Müller. – Teorie twego świętego Thomasa Malthusa. Zatrzymajmy czołgi i pozwólmy wrogom rozmnażać się, aż staną się nam posłuszni.
Becker czuł rosnącą złość. Cynizm był tym ciosem Müllera, który najlepiej przenikał obronę przeciwnika. Zirytowany, rozzłoszczony oponent otwierał zasłonę, robił błędy. Uspokój się, nakazywał sobie. Uspokój się i zaczekaj, aż Müller się zdeklaruje. Czy możliwe, by wiedział o ucieczce? Sama myśl o tym sprawiała, że komendantowi Wydziału Zielonego zrobiło się nieswojo.
– Cóż, Franz – rzekł obojętnym tonem – wiesz, jak wielką przyjemność sprawia mi dyskutowanie z tobą o filozofii, zwłaszcza maltuzjańskiej, ale teraz chyba w pierwszym rzędzie stoi wygranie wojny?
Oczy Müllera się zwęziły.
– Quatsch – rzucił krótko.
– Słucham?
– Powiedziałem Quatsch, Willi. Bzdura, kompletny nonsens. Po pierwsze, nie wygramy wojny. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Po drugie, nie wierzę w to, by miało to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. Tak czy owak.
Becker zesztywniał. Drań się dowiedział. Jakimś sposobem się dowiedział. Przesunął nieco prawą dłoń po kolanie i oszacował odległość dzielącą ją od walthera leżącego w lewej górnej szufladzie.
– Jak możesz podawać w wątpliwość moje zaufanie do führera?
Müller uśmiechnął się i opadł plecami na oparcie.
– Źle mnie rozumiesz, Willi. To, co mówię, to komplement dla ciebie jako naukowca i filozofa. Surtout le travaille. Wznieść się ponad pracę. Nie czujesz tego? A może jednak poproszę cukierka, jeśli wolno.
Becker podsunął miseczkę gościowi. Był zdziwiony, pełen obaw, całkowicie wytrącony z równowagi i w dalszym ciągu nie miał pojęcia, jaki jest powód wizyty Müllera. W duchu, aczkolwiek niechętnie, uśmiechnął się. Müller był śliski jak węgorz. Kompletny drań, ale śliski.
– Wierzę w sens moich badań… jeśli to masz na myśli.
– W istocie.
– A twoje badania, Franz? Jak się posuwają? – Nadszedł czas na kontratak.
– Posuwają się, potem stają w miejscu, po jakimś czasie znów się posuwają do przodu. Wiesz, jak to jest.
Becker miał ochotę powiedzieć: „Oczywiście, właściwie wcale nie istnieją”. Zamiast tego kiwnął potakująco głową.
– Willi, przyjacielu, obawiam się, że wojna w każdej chwili się skończy. W ciągu kilku tygodni, dni, godzin… nikt tego dokładnie nie wie. Nie mam pojęcia, co się po niej stanie z nami, z ludźmi z naszego laboratorium. Może dojdzie do publikacji wyników naszych prac, a może nie. Uważam, że dla każdego wydziału… Niebieskiego, Zielonego i Brązowego… sprawą zasadniczej wagi jest dokładne poznanie rodzaju i stanu prac prowadzonych przez pozostałe. Dzięki temu będziemy w miarę najlepiej przygotowani na to, co przyniesie przyszłość. – Oczy Beckera się rozszerzyły. – Postanowiłem rozpocząć od Wydziału Zielonego – ciągnął Müller. – Na dwudziestą pierwszą dziś wieczór zostało wyznaczone spotkanie w sali konferencyjnej Wydziału Niebieskiego. Przygotuj się, proszę, do szczegółowego przedstawienia swych badań.
– Słucham?
– I chciałbym mieć nieco czasu na zapoznanie się z twoimi danymi przed konferencją. Zostaw je na moim biurku o dziewiętnastej. – Oczy Müllera były twarde jak krzemienie.
Becker poczuł, jak jego ciało drętwieje. Dane, w tym dotyczące syntezy oraz biologicznych właściwości estronatu 250, były zapisane w kilkunastu notesach, schowanych obecnie w kadłubie pewnego kutra rybackiego w Rostocku. Jego myśli rozpoczęły szaleńczą gonitwę.
– Moja… moja praca jest bardzo pokawałkowana, Franz. Potrzebowałbym… przynajmniej dnia, może nawet dwóch, by poskładać dane w całość. – To, co się działo, nie mogło być prawdą. Dziewiętnasta to za wcześnie. Nawet dwudziesta pierwsza była zbyt wczesną godziną. – Pozwól, że pokażę ci, co mam. – Becker sięgnął do szuflady z waltherem.
W tym momencie w drzwiach gabinetu stanął doktor Josef Rendl. Jego asystent, olbrzym, którego Becker znał jedynie jako „Stossela”, został na korytarzu. Cały czas musieli kręcić się w pobliżu – nie było co do tego najmniejszej wątpliwości. Rendl, z wykształcenia pediatra, był niski i kluchowaty, jego cera przypominała ciasto, które zapomniano upiec, więc zaczynało powoli pleśnieć, a śmiech miał piskliwy jak dziecko. Wszystkie te cechy Becker uważał za paskudne. Udało mu się zdobyć informację, że matka Rendla była Żydówką – fakt ten głęboko skrywano. Przez wydające się wiecznością sekundy Becker oceniał sytuację. Müller siedział dwa metry od niego, Rendl stał w odległości trzech, to zwierzę – Stossel – może pięć. Nie było szansy na trzy zabójstwa, uwzględniając nawet element zaskoczenia – choć i to było wątpliwe. Bitwa będzie musiała ograniczyć się do broni słownej… przynajmniej na razie.
Becker skinął głową przybyszowi.
– Witam, Josef. Proszę, proszę… cały bank mózgów Wydziału Niebieskiego. Cóż za zaszczyt.
– Cześć, Willi. – Rendl uśmiechnął się i odkłonił. – Przechodziliśmy właśnie z porucznikiem Stosselem i zauważyliśmy was. Co sądzisz o spotkaniach? Zaprezentowanie wszystkim swej pracy to dobry pomysł, mam rację?
Ty wazeliniarski synu żydowskiej kurwy, pomyślał Becker.
– Oczywiście. Jak najbardziej. Znakomity pomysł – odparł.
– I zaszczycisz nas dziś wieczór prezentacją wyników badań biochemicznych Wydziału Zielonego? Rendl, choć w randze SS-Oberführera, czyli takiej samej jak Becker, często rozmawiał z ludźmi tak, jakby przez fakt bezpośredniej współpracy z szefem spłynęło nań trochę jego autorytetu.
Becker, który walczył o zachowanie spokoju, wciągnął dodatkową porcję powietrza.
– Dzisiejszy wieczór jest do przyjęcia. – Obaj goście skinęli głowami. – Ale… – dodał – dzień jutrzejszy byłby znacznie lepszym terminem. – Ponieważ zamierzam wtedy być tysiąc kilometrów stąd, dodał w myślach.
– Czyżby? – Franz Müller oparł podbródek o dłoń.
– Naprawdę. Muszę przeprowadzić kilka końcowych testów estronatu dwieście pięćdziesiąt. Uzupełnić kilka drobiazgów, które nie zostały wyjaśnione podczas pierwszej serii eksperymentów. – Becker mozolnie układał słowa, szukając jakiejś wymówki. Wreszcie zakiełkował mu pewien pomysł. – Nie udało mi się dokończyć ekstrakcji eterowej, gdyż wyczerpał mi się zapas. Dopiero wczoraj wieczór przywieziono kilka dwudziestolitrowych puszek. Sam podpisywałeś ich przyjęcie.
Müller skinął potakująco. Słowa Beckera popłynęły z większą pewnością.
– Cóż, jeśli pozwolicie mi dziś wieczór dokończyć ten etap, jutro z przyjemnością przedstawię wszystko. Nie wolno zapominać, że nie mam zbyt wielu danych, estronat dwieście pięćdziesiąt to bardziej teoria niż fakt. Obiecująca koncepcja, ale na ludziach przeprowadzone zostały jedynie wstępne testy.
Müller poprawił się na krześle i opuścił nieco wzrok, by patrzeć prosto na Beckera.
– Jeśli mam być szczery, Willi, nie wierzę, że to, co mówisz, jest prawdą. – Słowa o sile uderzenia młota parowego popłynęły z lekkością jedwabiu.
– Ccco… co masz na myśli? – Becker nie zastanawiał się już nad tym, CZY Müller wie, lecz ILE wie. Będzie musiał wyłożyć swego asa atutowego, którym był argument o sfałszowaniu danych w Wydziale Niebieskim. Pozostawało jedynie zadecydować, kiedy przyjdzie najodpowiedniejszy moment.
– Mam na myśli to, że według moich informacji twoja praca nad estronatem dwieście pięćdziesiąt jest dość zaawansowana.
– To niedorzeczność! – odparował Becker.
– Podobno brakuje ci już tylko badań nad stabilnością preparatu i wyeliminowaniem niepożądanych efektów ubocznych… zwłaszcza krwawień, tak? Wtedy będzie można przystąpić do szerszych badań klinicznych. Willi, dlaczego zachowujesz tę wiedzę dla siebie? Jesteś w posiadaniu być może najwspanialszego odkrycia… może nawet najwspanialszej broni… naszych czasów, a twierdzisz, że nic nie wiesz.
– Bzdura.
– Nie, Willi. To nie jest bzdura. To wiadomość ze źródła w twoim laboratorium. Albo otrzymamy pełną informację o stanie twojej pracy, albo będę musiał zadbać o to, by Mengele… może nawet Himmler… zostali poinformowani.
– Twoje oskarżenia są niedorzeczne.
– Ocenimy to po przedstawieniu przez ciebie wyników prac. Więc wieczorem, tak?
– Nie. Nie dziś. – Nadszedł czas na cios. – Moje wyniki nie są gotowe do prezentacji. – Becker zrobił teatralną przerwę, zabębnił palcami w blat biurka, po czym splótł dłonie i dramatycznie je wygiął. – Twoje są gotowe?
– Słucham?
Becker bardziej wyczuł, niż dostrzegł, że Müller zesztywniał.
– Twoje wyniki. Wyniki badań Wydziału Niebieskiego nad wpływem promieniowania. Nie jesteście jedynymi, którzy mają… jak to nazwałeś…? „Źródła”? No właśnie, źródła.
Rendl i Müller wymienili ukradkowe spojrzenia. Ich zachowanie było dla Beckera wystarczającym potwierdzeniem prawidłowości informacji, które zdobył.
– Willi, Willi… – Müller pokręcił głową. – Wystawiasz moją cierpliwość na próbę. Zaczekaj do wieczora. Do tego czasu poukładamy nasze dane i przedstawimy je zaraz po tobie na dzisiejszym spotkaniu.
– To świetnie – stwierdził Becker, ciesząc się, że przynajmniej pod koniec przeszedł do ofensywy. – Miałbym tylko prośbę, byście udostępnili do zbadania któryś z wykorzystywanych przez was „obiektów” eksperymentalnych. Bardzo by to pomogło lepiej zrozumieć naturę waszej pracy.
Tym razem Müller i Rendl popatrzyli po sobie w znacznie mniej skrywany sposób.
– Tak naprawdę wcale cię to nie obchodzi, prawda, Willi? – nieoczekiwanie spytał Müller.
– Obawiam… obawiam się, że nie rozumiem, Franz.
– Myślisz tylko o sobie. O swoim miejscu w historii. To, co się dzieje tu i teraz, wcale cię nie obchodzi. Niemcy, Rzesza, Żydzi, Amerykanie, więźniarki, koledzy… to dla ciebie jedno i to samo. Nikt się nie liczy.
– Ty masz swoje kochanki, ja mam moje – odparł Becker. – Czy nieśmiertelność jest tak tuzinkowa, że powinienem wyrzucić ją z łóżka? Masz rację, Franz, nie dbam o sprawy codzienne. Stworzyłem szkic teorii i programu badawczego, o którym niewielu ludzi nawet marzyło. Naprawdę uważasz, że powinienem zamiast tego martwić się ceną jajek, zapaleniem hemoroidów führera albo tym, czy tutejsze więźniarki są bardziej żałosne za drutami, czy poza nimi, na ziemi lub pod nią?
– Willi, Willi, Willi… – W oczach Müllera kryła się raczej litość niż wyrzut.
Becker popatrzył na Rendla i także w jego minie dostrzegł protekcjonalność, a nie złość. Miał ochot wykrzyczeć: Jak śmiecie czuć wobec mnie litość! Macie mnie czcić! Dzieci waszych dzieci będą prosperować dzięki mnie. Lebensraum, o który tylu walczyło i w imię czego zginęło, nie zostanie zdobyty za pomocą kul, ale dzięki moim formułom, moim rozwiązaniom! Moim!
Müller przerwał ciszę.
– Pracujemy w tym samym laboratorium i jeśli popadniemy w niełaskę, wszyscy mamy wiele do stracenia. Dotyczy to obecnie Rzeszy, a wkrótce aliantów. Oczekuję pełnego ujawnienia wyników pańskiej pracy nad estronatem dwieście pięćdziesiąt, doktorze Becker.
Becker kiwnął głową, że przyjmuje polecenie do wiadomości, i modlił się w milczeniu, by jego mina człowieka pokonanego była przekonująca.
Kilka minut później trójka mężczyzn z Wydziału Niebieskiego opuściła gabinet. Becker zamknął oczy i zaczął masować twarde miejsca u nasady karku. Potem, z butelki, którą przysłał mu Edwin, nalał sobie na grubość trzech palców polskiej wódki i wypił ją jednym haustem. Starcie z Müllerem i Rendlem, choć zakończone triumfem, wycieńczyło go. Wymacał w kieszonce zegarek. Spojrzał na niego, by sprawdzić, czy wystarczy czasu na krótką drzemkę. Niestety miał go za mało. Będzie musiał zapomnieć o śnie aż do chwili, gdy ten śmierdzący obóz i obsługujący go nieważni ludzie oraz wyglądające jak szkielety więźniarki staną się przeszłością.
Wyszedł z gabinetu i udał się szybkim krokiem do niskiego, przypominającego barak budynku, w którym mieściła się sekcja biochemiczna Wydziału Niebieskiego. Uważnie rozglądając się na boki, sprawdził teren, po czym wszedł tylnym wejściem do środka i zaryglował drzwi od wewnątrz. Drewniane okiennice były zamknięte i zaryglowane, przez co w pomieszczeniu panowała niemal fizycznie namacalna ciemność.
Latarka wisiała przy samych drzwiach – tam gdzie powiesił ją rano. Przyświecając sobie osłoniętym światłem, zaczął liczyć płyty łupku, pokrywające stojący pośrodku długi stół roboczy. Sięgnął pod piątą i pociągnął. Podpierająca stół szafka wysunęła się z szeregu. Pod spodem, niewidoczny nawet przy uważnym oglądaniu stołu, pojawił się okrągły otwór – wejście do tunelu.
– And the rockets red glare, the bombs bursting in air… – Alfie Runstedt kopał i śpiewał, choć nie rozumiał słów. Wiedział, że to hymn amerykański, a tego dnia – przynajmniej – tylko to się liczyło. Jako dziecko, w Lipsku, spędził wiele godzin przy nowiutkim gramofonie, który kupił ojciec, ucząc się na pamięć wybranych hymnów różnych krajów świata. Już wtedy „Gwiaździsty sztandar” podobał mu się najbardziej. Teraz będzie miał okazję obejrzeć Amerykę z bliska i – co było jeszcze wspanialsze – zostać Amerykaninem. – Oh say does that spar spangled ba-a-ner-er ye-et wa-ave… – Wbijał szpadel w piaszczystą glebę i wyrzucał ziemię na brzeg grobu w rytm sylab. Metrowej głębokości dół był w połowie gotów. Na trawie, po lewej stronie Alfiego, dwa metry dalej, leżały zwłoki wieśniaczki i jej syna; miały one trafić do ziemi, zaraz po tym jak dół będzie wystarczająco głęboki. Alfie Runstedt nie zwracał na nie uwagi.
Był rozebrany do pasa, nad którym zwisał pokaźny brzuch. Zmieszany z potem brud zamienił jego ramiona i potężny jak u słonia morskiego tors w grzęzawisko. Gęste rude włosy na piersi były pokryte warstwą masy przypominającej kał. Spodnie od munduru SS miał przemoczone i brudne.
– …and the home of the brave. O-oh say can you see…
– Alfie, jeśli potrzebujesz, zrób przerwę. Już ci mówiłem. że do zmroku i tak mamy związane ręce. – Willi Becker patrzył w wykopany dół, opierając się o wielki głaz.
Alfie przerwał pracę i przeciągnął brudnym nadgarstkiem po spoconym czole.
– To drobiazg, Herr Oberführer. Proszę mi uwierzyć, naprawdę drobiazg. Za zaszczyt, jaki mi pan uczynił, i nagrodę, którą obiecał, mógłbym wykopać tysiąc takich dziur. Niech pan powie… wiele amerykańskich kobiet jest tak szczupłych jak Betty Grabie? Jeden z chłopaków w barakach pod Friedrichshafen ma przy łóżku jej zdjęcie.
– Nie wiem, Alfie. – Becker się roześmiał. – Wkrótce będziesz się mógł przekonać sam. Jeśli złapiemy kuter w Danii, a mój kuzyn wszystko zaaranżował, powinniśmy być w Ameryce Północnej, z ważnymi dokumentami, w ciągu kilku tygodni.
– Wiele w tym znaków zapytania, prawda?
– Wcale nie. Największym problemem wszędzie i zawsze są pieniądze, ale mam nadzieję, że nam ich wystarczy. Będziemy potrzebowali nieco szczęścia, lecz szansa na to, byśmy dotarli na miejsce niezauważeni, jest dość spora.
– I nie ma mnie pan za zdrajcę ani tchórza za to, że chcę wyjechać z panem?
– A ja jestem zdrajcą albo tchórzem?
– Pan to co innego, Oberführer. Pan musi dokończyć badania. Ważne eksperymenty. Ja jestem jedynie podoficerem armii, która przegrywa wojnę.
– Ale jesteś także moim asystentem. Nieocenionym asystentem. Jak sądzisz, co by było, gdybyś mi nie opowiedział o systemie rur kanalizacyjnych, biegnących pod Ravensbrück?
– Cóż, miałem szczęście, że pracowałem w młodości w oddziale sanitarnym i…
– A kto inny niż ty zechciał uczynić z tej informacji nasz wspólny sekret i pomógł mi kopać tunel łączący?
– Cóż, chyba…
– Więc nie mów, że nie zasługujesz, Unterscharführer Runstedt. Nigdy więcej tego nie mów.
– Dziękuję, Oberführer. Bardzo dziękuję. – W tym momencie Alfred Runstedt, człowiek, który uczestniczył w eksterminacji kilku tysięcy więźniarek Ravensbrück, człowiek, który niecałą godzinę wcześniej ze spokojem udusił kobietę, jej syna, męża i ojca, zapłakał z radości.
Hollywood, Nowy Jork, baseball, Chicago – teraz jedynie słowa – wkrótce staną się jego życiem. Od czerwcowej inwazji w Normandii, a jeszcze częściej od nieudanej lipcowej próby zamachu na führera w Wilczym Szańcu pod Kętrzynem, musiał znosić nawracające w czasie snu koszmary, w trakcie których aresztowano go i zabijano. W jednym śnie wieszano, w innym rozstrzeliwano. W jeszcze innym podobne do duchów kompletnie nagie więźniarki zatłukiwały go na śmierć pałkami.
Wkrótce koszmary się skończą.
Grób był już prawie wystarczająco głęboki. W porośniętym drzewami zagajniku, który służył jako zaimprowizowany cmentarz, ściemniało się szybciej niż na sąsiednim polu. Kiedy Becker odsunął się od głazu, było mroczno jak w nocy.
– To co, jeszcze tylko kilka łopat i koniec? – spytał.
– Tak sądzę – odparł Alfie. Włożył wiatrówkę, by ochronić się przed wieczornym chłodem. Jego koszula mundurowa wisiała na gałęzi – musiała pozostać czysta na ostatni etap.
– Cygaro?
– Dziękuję, Herr Oberführer. – Alfie zrobił przerwę, by zapalić cygaretkę, których zapas zdawał się Beckerowi nigdy nie kończyć.
– Chyba jest dostatecznie głęboki – stwierdził Becker po kilku kolejnych machnięciach szpadlem. – Pomogę ci.
Alfie wylazł z grobu. Obaj wspólnicy podeszli do zwłok; jeden chwycił za ręce, drugi za nogi i bezceremonialnie wrzucili do dołu najpierw ciało kobiety, potem jej syna. Alfie zasypał mogiłę ziemią, Becker zaś towarzyszył mu w pracy, spychając ziemię butem.
– Proszę wybaczyć, jeśli się narzucam, Herr Oberführer – odezwał się Alfie, kiedy skończyli – ale nie ma żadnej możliwości powiadomienia mojej siostry, która pracuje w fabryce amunicji w Schwartzheide, że wbrew oficjalnym wieściom żyję i dobrze mi się wiedzie?
Becker zachichotał i pokręcił głową.
– Alfie, Alfie… przecież wyjaśniałem ci, jak ważna jest dyskrecja. Dlaczego, twoim zdaniem, czekałem do dzisiejszego popołudnia, by powiedzieć ci o moim planie ucieczki? Sam od tygodni wyważam każde słowo, obawiając się, że mógłbym się zdradzić. Na razie… i tak samo będzie w najbliższej przyszłości… musimy pozostać w gronie nieszczęsnych ofiar wojny. Nawet mój brat Edwin, który stacjonuje w obozie w Dachau, o niczym nie wie.
– Rozumiem – odparł Alfie, w duchu przyznając, że nie rozumie, przynajmniej nie do końca.
– Rano powinniśmy być obaj wolni i martwi. – Becker zaczął ubijać nogami świeżo narzuconą ziemię i sypać na nią garście piaszczystego kurzu i sosnowych igieł.
Musiał przyznać, że pomysł wykorzystania ciał wieśniaka i jego zięcia był genialny. Początkowo planował, że ci dwaj mężczyźni zawiozą go do Rostocku, ale w końcu doszedł do wniosku, iż ciężarówka pojedzie tak samo dobrze z nim samym za kierownicą. Pozostałe udoskonalenia pierwotnego planu były nie mniej błyskotliwe. Kiedy wszystko zostanie powiedziane i zrobione, Muller i Rendl w życiu nie wpadną na to, by podejrzewać, że ich znakomity kolega żyje.
– …and the home of the brave. – Becker dołączył przy ostatnich słowach do zaskoczonego Runstedta.
Ciągnąc najpierw jedno, potem drugie ciało rurą kanalizacyjną do fałszywej szafki w budynku badań biochemicznych, obaj pojękiwali z wysiłku. Z odgłosami, jakie z siebie wydawali, mieszały się drapania i popiskiwania niezliczonych szczurów, biegających w kruczoczarnej ciemności.
Młody wieśniak był – jeśli chodzi o wzrost i budowę ciała –jak Becker. Jego teść miał budowę podobną do Runstedta, mógł być jedynie kilka centymetrów wyższy.
– Nie martw się różnicą wzrostu, Alfie – uspokoił podoficera Becker. – Po wybuchu i pożarze nikt nie będzie miał ochoty zajmować się ciałami dłużej, niż wynosi czas potrzebny do zdjęcia zegarków, obrączek, blaszek identyfikacyjnych i odszukania portfeli.
Przy pomocy Beckera, który pchał od dołu, Runstedt wciągnął ciała mężczyzn do laboratorium i położył oba na drewnianej podłodze.
– Idealnie… doskonale… – zachwycał się Becker, który, wlazłszy przez otwór, rozejrzał się wokół. – Wszystko idealnie na czas.
– Herr Oberführer… jeśli można, mam pytanie.
– Oczywiście.
– Jak zapobieżemy odkryciu tunelu po wybuchu i pożarze?
– Ha! Znakomite pytanie, choć muszę stwierdzić, że się go spodziewałem. Zachowałem stalową płytę, którą odkręciłeś, by zrobić wejście do rury. Pasuje idealnie i można ją umocować za pomocą haczyków, które przyspawałem. Kiedy spadnie na nią masa popiołu i szczątków, wątpię, by ktokolwiek odkrył wejście do tunelu.
– Znakomite! Herr Oberführer, jest pan naprawdę doskonały.
– Dziękuję, Unterscharführer. Teraz musimy sprawdzić ostatnie szczegóły. Czy powiedziałeś komukolwiek cokolwiek, co mogłoby sugerować, że zamierzasz dziś w nocy opuścić obóz?
– Nie, Herr Oberführer!
– To dobrze. Powiadomiłeś kolegów ze swojego baraku, że zamierzasz pracować ze mną do późna w nocy w laboratorium?
– Tak jest, Herr Oberführer.
– Wspaniale. Czas przygotować eter, umieścić ładunek i ustawić zegar oraz zamienić się ubraniami z naszymi przyjaciółmi.
– I ruszamy do hot dogów i Betty Grabie.
– Hot dogi i Betty Grabie… Najpierw jednak wznieśmy toast za dotychczasowy sukces. Amaretto?
– Jezu! Amaretto! Boże, Herr Oberführer, jak się panu udaje zdobywać takie rzeczy?
Alfie wziął do ręki kieliszek, wciągnął nosem wspaniały migdałowy aromat i połknął trunek jednym haustem. Śmiercionośny cyjanek, którego zapach i smak ginął w likierze, zadziałał po kilku sekundach.
Becker właśnie zdejmował mundur i biżuterię, kiedy Runstedt, wijąc się na podłodze i wymiotując, wydał ostatnie tchnienie.
Z pewnym wysiłkiem Becker ubrał młodego wieśniaka w swój mundur, nałożył mu na palec obrączkę, wsunął za pazuchę portfel, zawiesił na szyi blaszkę identyfikacyjną i na koniec zapiął na nadgarstku zegarek od Edwina – elegancki wyrób, natychmiast kojarzony przez wielu ludzi w obozie z jego osobą.
Cofnął się i – za pomocą latarki – dokonał inspekcji pomieszczenia. Wszystkie przedmioty i ciała muszą być umieszczone dokładnie według planu.
Rozebrał wieśniaka, który miał służyć za sobowtóra Alfiego, odrzucił jego ubranie na bok, po czym wsunął nagie ciało do otworu tunelu.
– Teraz, Alfie, mój najwierniejszy sługo, musimy znaleźć miejsce dla ciebie.
Poświecił latarką na wykrzywioną, fioletową twarz u swych stóp.
Po kilku minutach scenografia była gotowa. Ciało młodego wieśniaka leżało na środku laboratorium, przy samej głowie znajdował się laboratoryjny czasomierz, a obok niego stała dwudziestolitrowa puszka eteru. W budynku, którego drewniana konstrukcja była dobrze przesuszona, Becker porozstawiał kilka puszek eteru. Alfiego ułożył przy drzwiach, najdalej od miejsca spodziewanego wybuchu. Niespalona twarz Runstedta będzie najlepszą gwarancją, uwiarygodniającą śmierć Beckera.
Stworzenie tak prostego i eleganckiego planu dawało przyjemność nie mniejszą niż odniesienie wielkiego sukcesu badawczego i kiedy Becker po raz ostatni spoglądał na swe dzieło, rozpierała go duma.
Sprawdził niewielki ładunek zapalający i ustawił czasomierz na dziesięć minut.
Spuszczając się do tunelu, Willi Becker był uśmiechnięty od ucha do ucha. Zasunął szafkę na miejsce, zamknął płytą otwór w rurze kanalizacyjnej i nie spoglądając na ciało wieśniaka, popełzł w kierunku wyjścia na powierzchnię. Znajdowało się ono za będącym pod napięciem płotem obozu.
Siedział przykucnięty za kołem ciężarówki, pięćset metrów od obozu, kiedy spokojne niebo zrobiło się czerwonozłote. Kilka sekund później rozległa się seria stłumionych wybuchów.
– Żegnaj, Josefie Rendlu. Z przyjemnością przeczytam w „New York Timesie” o twoim procesie i wykonaniu wyroku. Jeśli chodzi o nas, doktorze Müller, to gem, set i mecz, prawda? Wielka szkoda, że nigdy się nie dowiesz, kto naprawdę wygrał. Może któregoś dnia, jeśli przeżyjesz, przyślę ci widokówkę.
Żona i syn będą czekali na niego w Rostocku. Za pierwszym zakrętem Becker zaczął nucić „Gwiaździsty sztandar”.
Graham Masterton, 2016
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.