Flota Gułagu. Stalinowskie statki śmierci: transporty na Kołymę
Martin J. Bollinger
Przekład: Jacek Lang
Tytuł oryginału: Stalin's Slave Ships: Kolyma, the Gulag Fleet, and the Role of the West
Data wydania: 2011
Data premiery: 14 marca 2011
ISBN: 978-83-7674-078-2
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 348
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Do kołymskich obozów pracy, w jednej z największych w historii operacji transportowych drogą morską, przerzucono około miliona więźniów. Podczas rejsów trwających wiele dni skazani na łagier nie mogli wyjść na pokład z ładowni, gdzie byli przetrzymywani w nieludzkich warunkach. Więźniów politycznych przewożono z kryminalistami, więc wielokrotnie dochodziło do rabunków, mordów i zbiorowych gwałtów. Bunty były brutalnie tłumione.
Analizując archiwalia, wspomnienia i inne publikacje oraz dokumentację techniczną statków floty GUŁagu, Martin Bollinger weryfikuje m.in. pojawiające się do tej pory informacje o domniemanej liczbie „kołymian”. Ustala, ilu więźniów transportowano podczas typowego rejsu.
Autor stawia też istotne pytanie: co o Kołymie wiedziano na Zachodzie? W czasie II wojny światowej wiele statków GUŁagu remontowano w stoczniach amerykańskich i kanadyjskich. W grudniu 1945 roku „Feliks Dzierżyński” — statek flagowy floty NKWD — wypłynął z Portland w USA, przewożąc kilkuset radzieckich jeńców uwolnionych z niemieckich obozów. Ta „repatriacja” niemal na pewno była rejsem prosto w czeluść Kołymy, gdyż tych, którzy trafili do niewoli, Stalin uważał za zdrajców..
Lęk przed tym, czego należy się spodziewać w łagrach kołymskich, tłumiła groza transportu na statku. Gdy byli na morzu, z powodu nieznośnych warunków więźniowie chcieli się jak najprędzej znaleźć w obozie: „Życie więźnia transportowanego do Magadanu pogarszała jedna z najdłuższych podróży w Związku Radzieckim przed dostaniem się w łapy Siewwostłagu. Podróż do każdej innej części GUŁagu mniej przerażała niż rejs do tej zamarzniętej cytadeli. Budził grozę wśród byłych więźniów, którzy mówili, że to jedna z najgorszych rzeczy z okresu obozowego”.
Transport do łagru kołymskiego na ogół zaczynał się w jednym z trzech miejsc. W pierwszych latach więźniowie najpierw trafiali do głównego obozu przejściowego we Władywostoku, gdzie kończyła się kolej transsyberyjska. W szczytowym okresie wielkiego terroru i w czasie II wojny światowej drugi obóz tranzytowy działał w Nachodce, do której z Władywostoku jechało się kilka godzin. Od początku lat czterdziestych działał także port GUŁagu w Waninie w pobliżu miasta Sowieckaja Gawań leżącego na wybrzeżu na północ od Władywostoku. Tam dojechać było łatwiej, gdyż w mieście Sowieckaja Gawań kończyła się druga, młodsza odnoga kolei transsyberyjskiej.
Więźniowie trafiali do obozu przejściowego po miesięcznym transporcie pociągami i ciężarówkami z odległych miejsc, niejednokrotnie po miesiącach lub latach pobytu w radzieckim więzieniu. Stłoczeni w wagonach i ciężarówkach więźniowie często umierali z głodu lub na skutek odwodnienia. Gdy już się znaleźli w obozie przejściowym, pojawiały się kolejne zagrożenia, gdyż często wybuchały epidemie tyfusu i innych chorób. Po pewnym okresie — od kilku dni do wielu miesięcy — formowano grupy więźniów i wysyłano statkami GUŁagu w ostatni odcinek podróży, do Magadanu. Ci, którzy mieli najwięcej szczęścia, trafiali do obozu przejściowego pod koniec roku, kiedy nie można już było płynąć do Magadanu. Dawało to kilka miesięcy pozwalających odzyskać nieco sił przed rejsem do Magadanu po wyczerpującym transporcie drogą lądową do Władywostoku, Nachodki lub Wanina.
Transport statkiem do Magadanu w skrajnie ciężkich warunkach był pełen niebezpieczeństw. Życie więźniów stłoczonych w ładowniach było zagrożone, gdyż już byli wyczerpani długimi transportami i więzieniem. Ponadto więźniów politycznych często terroryzowali pospolici przestępcy przewożeni do tych samych obozów. Władze GUŁagu przymykały oczy na takie sytuacje, a prawdopodobnie nawet zachęcały do pastwienia się nad politycznymi. Niekiedy dochodziło do zbiorowych gwałtów. Bunty więźniów politycznych, a częściej kryminalistów, na ogół powodowały surowe represje ze strony załogi statku albo nadzorców. Niebezpieczeństwo groziło wtedy wszystkim zekom na statku, nawet tym, którzy nie brali udziału w buncie. Trzeba jeszcze wspomnieć, że niekiedy statki wykorzystywano do celowych i sadystycznych aktów okrucieństwa.
Więźniów do gułagów nie transportowano statkami pasażerskimi, lecz frachtowcami. Nie przebywali więc w kabinach, lecz w odpowiednio przygotowanych dużych ładowniach. Typowy parowiec wykorzystywany w pierwszej połowie lat trzydziestych miał stosunkowo prostą konstrukcję. Kadłub był wykonany z połączonych nitami płyt stalowych przymocowanych do elementów szkieletu statku. W typowej, „trzywyspowej” konstrukcji powyżej linii pokładu były dziobówka, sterówka i rufówka, w której znajdowały się kajuty członków załogi i nadzorców. Około jednej piątej przestrzeni pod pokładem zajmowały przedziały siłowni wokół napędzającej jedną śrubę maszyny parowej potrójnego rozprężania na olej opałowy (niekiedy na węgiel). Przy takim napędzie statek mógł osiągać prędkość dziesięciu węzłów (podobną uzyskujemy przy dość szybkim biegu). Kilka nowocześniejszych statków, na przykład „Sowietskaja Łatwija”, miało silniki wysokoprężne.
Przetransportowany na Kołymę na „Dżurmie” w pierwszej połowie lat czterdziestych Stanisław Kowalski opisał, jak przygotowano ładownie, aby można w nich umieścić więźniów: „»Dżurma była typowym statkiem niewolniczym. Na jej przykładzie można pokazać, jak transportowano ludzki ładunek na północ. Do grodzi w ładowniach zamocowano drewnianą konstrukcję tworzącą cztery poziomy prycz. Dno ładowni służyło za piąty poziom. Każdy poziom był podzielony na segmenty. W każdej takiej części leżało pięć osób. Aby zająć swoje miejsce, więzień musiał się wśliznąć nogami naprzód, z głową skierowaną ku przejściu, żeby się nie udusić. Gdy brakowało miejsc, wykorzystywano przejścia, mimo że rejs trwał od sześciu do jedenastu dni. Sanitariatami były dwie dwustulitrowe beczki zwane paraszami, od czasu do czasu opróżniane do morza. Z tych beczek często się przelewało, przez co w ładowniach cuchnęło. Była oprócz nich latryna na zewnątrz, ale tylko kilku więźniów wypuszczano na raz, aby mogli z niej skorzystać. Kolejki były przez to zawsze długie i wolno się posuwały. To miejsce na pokładzie było ogrodzone drutem kolczastym, aby więźniowie nie skakali do morza, szczególnie gdy statek znajdował się na japońskich wodach terytorialnych”.
Michaela Solomona, lekarza, transportowano na kilku statkach GUŁagu. Opisywał podobne warunki panujące w żeńskiej ładowni na statku „Sowietskaja Łatwija”: „Gdy zacząłem coś dostrzegać, ujrzałem scenę, której nie wyobraziliby sobie Goya ani Gustave Doré. W ogromnej mrocznej ładowni upchnięto ponad dwa tysiące kobiet. Od dna po sufit były stłoczone w otwartych klatkach, niczym w gigantycznej fermie drobiu. Na narach o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych było ich pięć. Kobiety leżały także na dnie ładowni. Przez zaduch i wilgoć większość była ubrana skąpo, a niektóre zdjęły z siebie wszystko. Przez brak sanitariatów i bezlitosny ukrop ich ciała pokrywały straszne wrzody i pęcherze. Oprócz dolegliwości żołądkowych i dyzenterii większość więźniarek cierpiała na schorzenia skórne”. […]
Jeden z najbardziej wstrząsających opisów masowego gwałtu i zabójstw przedstawiła Elena Glinka transportowana na Kołymę „Minskiem” w maju 1951 roku, pod koniec ery gułagów kołymskich. Widziała wtedy „wielki tramwaj kołymski”: „Przez otwór o ostrych krawędziach w zniszczonej grodzi wdarli się półnadzy kryminaliści. Ich wytatuowane ciała lśniły od potu. Z przerażającymi kwikami i wyciem, z którym pewnie średniowieczna horda rzucała się na szczególnie groźnego wroga, mężczyźni łapali więźniarki znajdujące się najbliżej i ciągnęli na prycze. W zatłoczonej ładowni rozlegały się żałosne krzyki kobiet i błagania zmieszane ze skowytem i jękami mężczyzn. […] Widziałyśmy pierwsze sceny nieskończonych zbiorowych gwałtów, które więźniowie nazywali »tramwajem kołymskim«. […] Gdy kobieta stawiała opór, natychmiast ją zabijano. Wielu skazanych miało noże, brzytwy lub szpikulce. Niekiedy wybuchały walki. Co jakiś czas przy akompaniamencie odrażających obscenów i radosnych krzyków zrzucali z górnych prycz ciała zamęczonych na śmierć więźniarek. […] Jeśli piekło istnieje, tramwaj kołymski z pewnością był jego manifestacją na ziemi. […] W dzieciństwie czytałam książkę o handlu niewolnikami w Ameryce i o okrutnym traktowaniu biednych czarnych niewolników przez białych handlarzy podczas transportów do Nowego Świata. Jednakże okrucieństwa opisane w tej książce bledną w porównaniu z męczarniami tych kobiet.
[…]
W dostępnych archiwaliach dotyczących działalności GUŁagu nie ma informacji o tym, ile miejsca przydzielano więźniowi, jeśli taka norma w ogóle kiedykolwiek istniała. Pewne informacje można jednak uzyskać dzięki wspomnieniom. Na przykład skazany na łagier lekarz transportowany na statku „Sowietskaja Łatwija” pisał, że na pryczach pięciu więźniów gniotło się na kwadracie o boku dziewięciu stóp. Daje to 7,5 metra kwadratowego, czyli 1,5 metra kwadratowego na więźnia. Taką powierzchnię ma prostokąt o długości dwóch metrów i szerokości 0,75 metra — to mniej więcej wielkość trumny — co oznacza, że więźniowie byli bardzo stłoczeni, o czym wspominało wielu byłych zeków. […]
Półtora metra kwadratowego powierzchni i dwumetrowy odstęp między pryczami oznaczają, że na każdego więźnia (i elementy konstrukcji) przypadały trzy metry sześcienne, a więc sześcian o boku długości około 1,4 metra. Gdy uwzględni się elementy konstrukcji statku i nar, można zakładać, że przestrzeń przydzielona więźniowi była mniej więcej wielkości typowej budki telefonicznej. Trwający od jednego do wielu tygodni rejs w takich warunkach musiał powodować ogromne cierpienia.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.