Gobelin
Data wydania: 2015
Data premiery: 31 marca 2015
ISBN: 978-83-7674-438-4
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 464
Kategoria: Literatura dla kobiet
34.90 zł 24.43 zł
Mocna i trudna. Życiowa i prawdziwa. Opowieść o słabości i sile.
Anna jest artystką tkającą gobeliny na strychu swojego wielkiego domu, który dzieli z mężem, poważnym prawnikiem, oraz wiecznie krzątającą się ciotką. Ta ostatnia wciąż, mimo upływu lat, nie może zaakceptować żony swojego siostrzeńca. Annie doskwiera samotność w otoczeniu bliskich. Piękne gobeliny nie wypełnią pustki, jaka zamieszkuje wraz z nią na poddaszu. Wszystko wydaje się łatwiejsze dopiero za sprawą butelki starannie oplecionej zdolną ręką bohaterki. Świat nabiera sensu, a życie rozmachu. Tak myśli Anna. Jej przyjaciółki są innego zdania. To od nich, od Konstancji i Zuzanny, usłyszy pewnego dnia, że ma poważny problem…
Anna stała przed dużym lustrem otoczonym masywną koronką mahoniowej ramy. Próbowała zerkać w głąb, nie opuszczając głowy. Lustro cierpliwie odbijało jej chłopięcą smukłość ukrytą pod zbyt dużym swetrem. Patrzyło na nią krytycznie przezroczystym okiem i Anna znowu poczuła tak dobrze znane nieprzyjemne zimno, emanujące z wypolerowanej tafli. Wyprostowała plecy, odrzuciła opadające na twarz rude loki i spojrzała wyzywająco, wkładając w to spojrzenie całą odwagę. Ale wciąż za odpowiedź musiała jej wystarczyć własna, dobrze udawana pewność siebie. Tylko zielone oczy Anny pozostawały wciąż spłoszone i przygaszone. Spoczęły na starej lampie – ostatnim bastionie salonowego biedermeieru. Lampa, podobnie jak lustro, była jej wieloletnim osobistym wrogiem. Irracjonalnym dla kogoś, kto nie wyczuwał przytłaczającego towarzystwa tej przedwojennej pamiątki, ukrytej pod wysokim sufitem. Jednak Anna każdego wieczoru zderzała się z jej słabym światłem, sprawiającym, że w starym salonie panował ponury półmrok. Lampa wisiała w miejscu, do którego Anna z trudnością docierała nienawistnym wzrokiem. Mimo to codziennie zatrzymywała spojrzenie na tarczy udającej świecznik i wyobrażała sobie nagły, bolesny upadek ciężkiej, mosiężnej bryły. Słyszała wyraźnie szmer rozpryskujących się kryształowych paciorków, po którym nastąpić miała przyjazna ciemność i cisza. Był to jedyny wypadek, kiedy ciemność kojarzyła się Annie z wyzwoleniem. Lampa jednak, z uporem przedwojennego antyku, wciąż wisiała i nachalnie podglądała każde jej wyjście i każdy powrót.
Od dawna nie miała złudzeń, że wnętrze, które tak bezlitośnie osaczyło ją swym drażniącym przepychem, istnieje wyłącznie po to, by codziennie toczyć z nią zwycięskie boje. Zła na siebie, że ulega niezrozumiałej potrzebie wojowania z przedmiotami, wiecznie obiecywała sobie zmianę strategii. Chciała osiągnąć całkowitą, pogardliwą obojętność wobec tych sprzętów. Na taką jednak nigdy nie mogła się zdobyć. Wystarczył promień mdłego światła opadający z wysoka i ślizgający się refleksem po lustrzanej szybie, aby odżywała tłumiona chęć niszczenia złośliwych rzeczy, czujących się tu lepiej niż ona. I to był jeden z dwóch powodów, które tłumaczyły wstydliwe stosunki, łączące Annę z wyposażeniem mężowskiej willi.
Drugi miał związek z poprzednimi właścicielami. Anna żyła bowiem w przeświadczeniu, że jej teściowie, nazbyt długo broniący się przed śmiertelnością i wreszcie sprawiedliwie przeniesieni do wieczności, tak naprawdę wcale się stąd nie wynieśli. Tylko sobie wiadomym sposobem przeobrazili stary dom w mauzoleum, w którym każdy kąt, każdą cząstkę przestrzeni wypełniła ich namacalna obecność. Anna wszystkimi zmysłami odczuwała to niemiłe, długotrwałe istnienie dawnych gospodarzy. Sądziła, że ukryli się w politurze dziwacznych mebli, w tapicerce foteli, że ciągle oddychają ciężkim powietrzem, niczym dwa dżiny, szczelnie zamknięte w pojemnej butelce tego posępnego domostwa.
„Tu potrzeba egzorcysty!” – myślała, rozpaczliwie likwidując kurz i plamy, ukrywające jej zdaniem ziemskie resztki obojga państwa Moltych. Kiedyś próbowała porozmawiać o swych podejrzeniach z Jerzym, ale on tylko spojrzał na nią wrogo, zimnym nieprzeniknionym wzrokiem, i milczał. Przeraziła się, bo uświadomiła sobie, że jej mąż w tym momencie niczym nie różnił się od znienawidzonego lustra.
Ile to już lat mieszka w tej zarozumiałej graciarni? Dziewiętnaście? Dwadzieścia? W każdym razie wystarczająco długo, aby raz na zawsze pozbyć się męczącego odczucia, że trafiła tu przypadkiem. Z trudem znosiła uciążliwe dziedzictwo, nad którym ubolewała nawet jej pamięć, zajęta wiecznym filtrowaniem przeszłości.
Pamięć Anny była bezlitosna. Z maniackim uporem odtwarzała to, o czym należało dawno zapomnieć, co może nawet nie istniało naprawdę, a tylko zagnieździło się niepewnymi odczuciami w niezmierzonych rejonach Anny wrażliwości. Na przykład scena jej pierwszej wizyty w tym domu. Anna w bluzce, której biel fatalnie zlewała się z jej jasną cerą. Na domiar złego niemiłosierne oczko w tanich rajstopach. Gdy rozpoczęło swą podróż po łydce, było już za późno na odwrót. Więc Anna, przerażona złośliwością nylonów i stremowana, z trudem zdobyła się na uśmiech, gdy wyciągała dłoń w stronę obcej, kostycznej kobiety. Poczuła wtedy tylko chłodne palce, które nie zatrzymały się w serdecznym geście, zaledwie musnęły rękę Anny, aby zaraz potem wycofać się z urażoną dumą. To samo zrobiły oczy pani Molty. Annę nie tyle zdumiewała ich wrogość, co nagłe odkrycie, że dotąd nikt tak na nią nie patrzył. Znała różne spojrzenia, ale w tym jednym dokonywała się jakaś okrutna męka zawiedzionego macierzyństwa.
„Pieta” – pomyślała wówczas, dopisując postać pani Molty do dobrze sobie znanej kolekcji rzeźb i obrazów. I może właśnie w tamtej chwili, gdy opuściła głowę, zawstydzona bezpardonową niechęcią sędziny, przeoczyła inne fakty, rysujące jej przyszłość w dość konkretnym świetle. Nie dostrzegła, na przykład, doskonałej obojętności przyszłego teścia, który spoglądał na kogoś, kto był dwudziestoletnią Anną, z takim wyrazem twarzy, z jakim przedtem obserwował delikatną mgiełkę dymu, opuszczającą jego półprzymknięte usta. Zdumiałaby ją zapewne i twarz Jerzego, nosząca wszelkie znamiona antycznej maski. W tym jednym momencie ta niby dobrze znana twarz wyrażała dziwną pokorę. Mogła to być pokora więźnia, którego droga na wolność prowadzi przez zawarcie małżeństwa z najbardziej nieodpowiednią kobietą. I taką właśnie kobietę Jerzy przyprowadził do domu.
Ślub był szybki i cichy. Anna wystąpiła w tej samej białej bluzce, ale tego dnia była bledsza niż jej wątpliwej jakości batystowa kreacja. Na domiar złego obawiała się torsji, które od dwóch miesięcy przypominały, że nie jest już sama. Tu, w ponurych murach gdańskiej kaplicy, wiedział o tym tylko przyszły mąż i Konstancja, przyjaciółka z wydziału malarstwa. Jedyna osoba w skromnym tłumie milczących gości, która kochała pannę młodą.
Konstancja… Anna zawsze uśmiecha się do tego wspomnienia… Wyglądała jak postać, którą złośliwy reżyser przeniósł w połowie aktu z komedii do tragedii. Patrzyła nierozumiejącym wzrokiem na galerię zgromadzonych wokół dziwolągów, przykrywała usta chusteczką i bezradnie pozwalała Annie wtapiać się w tło, które nie miało z Anną nic wspólnego.
Tak. Konstancja aż nadto dobrze zdawała sobie sprawę z rozgrywającego się na jej oczach ślubnego happeningu. Ona jedna potrafiła ocenić miernotę obrazu, który znieruchomiał na moment przed dostojną sutanną księdza. Dużo było w tym widoku groteskowości, domalowanej ręką ironicznego losu.
– To nie jest pogrzeb, proszę pani – zwrócił uwagę pochlipującej Konstancji jakiś zapyziały adwokacina.
– Idę o zakład, że pan się myli – odpaliła Konstancja. – To jest, proszę pana, pogrzeb. Zbiorowy. – Wsunęła wyfraczonemu gościowi przeznaczony dla młodych bukiet słoneczników. Głośno wytarła nos i uciekła, jakby gnana potrzebą ujrzenia światła. Często potem przypominała Annie ten epizod.
– Przyznaj się! To dlatego wybrałaś staropanieństwo! – śmiała się Anna, a w jej śmiechu brzmiała zawsze nieznośna nutka zazdrości.
Dźwięk telefonu wyrwał Annę z przykrej wędrówki po wspomnieniach. Leniwie podeszła do aparatu.
– Mundek? – ucieszyła się szczerze. Jej twarz z każdą chwilą jaśniała. – To prawda! Oczywiście, że chodzi o mój gobelin! – rzuciła do słuchawki. – Sama jeszcze nie mogę uwierzyć… Tak, był najlepszy. Spotykamy się dziś w „Ulu” i wszystko wam opowiem. Mogę to zrobić nawet po szwedzku, z wdzięczności dla narodu, który poznał się na prawdziwej sztuce… Pamiętam, że ty pierwszy doceniłeś Olśnienie! Wiesz, co o nim napisali?… „Arcydzieło utkane na miarę Europy”. Nieźle, prawda? Bądź o dwudziestej. Jak to, jaki strój? Najbardziej paradny, idioto!
Gdy zamilkła, wsłuchując się w słowa biegnące z drugiego końca Gdańska, jej twarz nagle stężała.
– Nieee – rzuciła do telefonu po dłuższej chwili – nie musisz ściągać kolczyka. Jerzy nie przyjdzie. Ma jutro jakąś cholerną rozprawę – pośpieszyła z wyjaśnieniem. – Tym razem chciałby, ale nie może… – zrezygnowała z dalszych wyjaśnień. – Zatem pamiętaj: „Ul”, godzina dwudziesta, kolczyk w uchu i kwiatek dla mistrzyni. Domyj tylko swoje brudne pazury, bo już wszyscy wiedzą, że malujesz Bałtyk. Jak to, skąd? – Wyszczerzyła w uśmiechu zęby do słuchawki. – Od pani Zosi! Ponoć brudzisz niebieskim olejem jej najlepsze szkło!
Anna wiedziała, z jaką ulgą przyjmowano nieobecność Jerzego. Musiała przyznać, że rzadko zawodził jej przyjaciół. Po prostu rezygnował z ich towarzystwa, ilekroć było to możliwe. Odwdzięczali mu się pełnym wyrozumiałości lekceważeniem, traktując tę nieobecność jako zapowiedź udanej imprezy.
– Obowiązuje izonomia – blagowali. – Zgodnie z jurysprudencją! – mądrzyli się, poważnie kiwając głowami, jakby chodziło o uniewinnienie przestępcy stulecia. Anna zrezygnowała wreszcie z pouczającego wykładu o wyższości obowiązków sędziego nad balangą artystów. Kiedyś bolała ją niemożność połączenia obu tych światów, po których sama lawirowała z wprawą rajdowego kierowcy. Szybko jednak dostrzegła, że jeżeli istnieje jakiś problem, to jest on wyłącznie jej osobistym kłopotem. Zaakceptowała więc ten niezmienny porządek rzeczy i z biegiem lat doszła do perfekcji, ucinając wszelkie dyskusje zdaniem: „Jerzy nie przyjdzie”.
Wróciła na sofę. „Jerzy nie przyjdzie” – powtórzyła bezbarwnie i przyszło jej do głowy, że w tym konsekwentnym uporze męża tkwi coś bardzo nieprzyzwoitego. Niemoralnego. Jakaś etycznie podejrzana postawa, wymierzona przeciwko niej. Anna od dawna nie nosi już białych bluzek. Ma rajstopy w najlepszym gatunku. Nikomu też nie przyszłoby do głowy spojrzeć na nią jak na smugę dymu… Dziś Anna to ogień. Rozgrzewa męskie spojrzenia, przyciąga zimne oczy obcych kobiet. I jest doskonale pewna siebie. Ale nie tu. Nie w otoczonej starymi klonami willi Moltych, gdzie wciąż z niepewnością prowincjuszki przemierza lśniące metry parkietu, zasłane wymyślnymi dywanami. Albo krąży wokół ścian, ozdobionych muzealną kolekcją przedwojennej sztuki. Inaczej niż ciotka Roma, stara rezydentka gdańskiej willi, daleka krewniaczka Jerzego, osiągająca z roku na rok coraz korzystniejszą pozycję na genealogicznym drzewie Moltych.
Ciotka Roma nie lubiła Anny, więc Anna nauczyła się żyć obok ciotki. Jak cień, który musi od czasu do czasu ujawnić swą cichą obecność. Błogosławiła długie okresy pobytu ciotki w sanatoriach. Teraz też westchnęła radośnie, gdy uświadomiła sobie, że nalane ciało ciotki Romy prawdopodobnie w tym właśnie momencie zanurza się w borowinowej kąpieli o dobre dwieście kilometrów stąd. I natychmiast dostrzegła, że pierwsza w tegorocznym marcu wiązka słonecznych promieni przyjaźnie puka do okien pokoju. Anna miała ten pokój dla siebie. Miała też czas, setki dobrych minut, na leniwe myślenie o Olśnieniu, o sobie, o Jerzym… Ostatnia myśl nie przypadła jej do gustu.
„Dlaczego o Jerzym?” – zastanowiła się przekornie. „W końcu to ja odniosłam sukces” – przypomniała sobie buńczucznie. Zerwała się z sofy i stanęła przed lustrem.
– To ja odniosłam sukces! – powtórzyła nazbyt głośno. – Słyszysz? Słyszysz, ty zimna, złośliwa szybo? – Lustro w swej niewzruszonej powadze perfekcyjnie naśladowało delikatną, wciąż dziewczęcą urodę Anny. Przez chwilę krytycznie spoglądała na swe odbicie. Wreszcie uśmiechnęła się chuligańsko, szczerząc drobne białe zęby.
– Spójrz na mnie i przyznaj, że jest nieźle… Dużo lepiej niż w czasach, gdy odbijały się w tobie łyse czaszki rejentów, notariuszy, napuszonych sędziów. Albo ich boginie: tłuste, szczudłowate, utrefione, sztuczne jak źle zrobiona proteza… To były czasy… Pani radczyni, pan starosta, pan porucznik… A gdy pani bywała u wód, zdarzały się i panienki… Czerwone szlafroczki, czerwony pan sędzia i wulgarny chichot… Tak, tak, lustereczko… Musisz być niezłym obyczajowym Pitavalem…
I jakby wciąż było Annie za mało tej jednostronnej walki prowadzonej w obliczu milczących mebli, doskonale obojętnych na jej ataki, jednym stanowczym ruchem pozbyła się swetra. Bezwstydnie naga, w przypływie niekontrolowanego buntu, przybliżyła twarz do lustra. Położyła dłonie na małych, dziewczęcych piersiach i spojrzała w zielone oczy. W tej chwili nie przypominały już one spłoszonych ptaków czy przygaszonych świec. Raczej zrywały się do lotu, ponad lustrzaną śliską taflę, ponad wrogą lampę i ponad wysoki sufit. Być może wzniosłyby się i wyżej, ale wciąż tkwił w nich jakiś dziwny, niepasujący do tej sceny wyzwolenia, niepokój. Anna odwróciła się. Wolno i majestatycznie. Tak jak czyniły to dojrzałe kobiety w amerykańskich filmach. Podeszła do starego kredensu. Pewną ręką wyciągnęła butelkę szkockiej. Ze szklanką whisky powróciła przed lustro. Usiadła na swetrze i zanurzyła ręce w rudych lokach. Słońce coraz brutalniej wdzierało się do pokoju, ale mimo to Anną wstrząsnęły dreszcze. Było jej zimno.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.