Gotowe na zmiany
Data wydania: 2011
Data premiery: 5 grudnia 2011
ISBN: 978-83-7674-534-3
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 288
Kategoria: Literatura dla kobiet
29.90 zł 20.93 zł
Czy jesteś w stanie sobie wyobrazić, jak Twój ukochany zachowałby się w przypadku Twojego zniknięcia? Załamałby się czy chwycił byka za rogi?
Kiedy pewnego zwykłego dnia kochająca żona mecenasa Konstantego Szukalskiego, Lucyna i jej towarzyszka, atrakcyjna narzeczona Stana Łaskiego, Kasia, niespodziewanie znikają, wiadomo, że będzie się działo…
Kobiety odeszły bez ostrzeżenia, bez uprzedzenia, bez żadnych wcześniejszych symptomów niezadowolenia, zniechęcenia, zdrady.
Podążając ich tropem, panowie wyruszają w Polskę po przygodę i w celu wyjaśnienia tajemniczego zachowania wybranek. A tymczasem Lucyna i Kasia najwyraźniej bawią się z mężczyznami w kotka i myszkę…
W tej historii zabawne wydarzenia i poważne problemy zmieniają się jak w kalejdoskopie, tworząc coraz to nową układankę ludzkich trosk i zabawnych zbiegów okoliczności.
Konstanty Szukalski, mężczyzna w średnim wieku, czterdziestka stuknęła mu w zeszłym roku, nie był lekkoduchem w dzieciństwie, nie był nim za czasów swej młodości, a tym bardziej obecnie. Od najwcześniejszych lat swojego życia zmagał się z przeciwnościami losu i z nienawiścią do własnego imienia. Uważał je za niedzisiejsze, ekscentryczne, żeby nie powiedzieć – dziwaczne. Obdarowała go nim, zakochana w poezji, matka. Swoją drogą nie było ono najgorsze. Strach pomyśleć o innych możliwościach, a wybór mamusia miała spory, bowiem jeżeli Konstanty, to wiadomo… do kompletu – Ildefons. A dajmy na to, taki Cyprian Kamil… lub też Kamil, na domiar złego – Krzysztof! Chociaż jeżeli chodzi o świętego Krzysztofa, akurat jego Kostek powinien darzyć wielkim szacunkiem. Kiedy nosi się nazwisko Szukalski i poważnie traktuje płynące z niego proroctwo, nie należy w żaden sposób uchybiać świętemu Krzysztofowi, bo kto wie, jaka kara za takie zuchwalstwo może zostać nam wymierzona. Jeżeli chodzi o etymologię tego popularnego skądinąd nazwiska, nasz bohater twierdził z uporem, że dotyczy poszukiwania prawdy, sensu życia i tym podobnych bzdur. Nie oznacza człowieka wędrującego, ale dociekliwego. Nie szperającego, a poszukującego…
Życiowa droga Konstantego do złudzenia przypominała pełną zakrętów i ostrych zwrotów serpentynę. Przeważnie wiodła pod górkę, a kiedy nareszcie osiągała upragniony cel, było jeszcze gorzej, ponieważ z każdego szczytu trzeba kiedyś zejść.
Kostek nie potrafi ł sobie przyswoić prawideł rządzących „górską wspinaczką” i w żaden sposób nie udało mu się opanować różnych sposobów schodzenia, co powodowało, że przeważnie zlatywał na łeb na szyję, spadał na pysk lub w najlepszym razie obtłukiwał pośladki. Metoda zejścia łagodnym stokiem oraz upadek na cztery łapy – nie były mu znane. Dlatego też z każdym rokiem stawał się odporniejszy na codzienne, małe porażki. Z anemicznego, nieśmiałego, pełnego kompleksów młodzieńca wyrósł w końcu na całkiem skutecznego, specjalizującego się w sprawach rozwodowych, adwokata. Chcąc zyskać poważanie w środowisku i nie narażać się na przykre docinki ze strony kolegów, ożenił się z młodą prawniczką.
Śmiało można byłoby nazwać go szczęściarzem, gdyby nie maleńki minus, drobny szczegół… Jego piękna żona nie mogła urodzić mu potomka i tę jej przypadłość Kostek traktował jak swój własny dopust boży, uważając za największe w życiu upokorzenie. Zaszył się w domowym zaciszu i najchętniej siedziałby tam do końca życia. Ze wstydu unikał towarzyskich spotkań, wakacyjnych wyjazdów w gronie kolegów, a nawet rodzinnych imprez. Po pracy chyłkiem przemykał bocznymi, wąskimi uliczkami miasta, zmierzając wprost do domu. I ani się nie domyślał, że z dnia na dzień staje się osowiałym odludkiem.
Nie łowił ryb, nie grał w golfa, czy w bilard. Jak na osobę stroniącą od ludzi przystało, chętnie spacerował w pobliskim lasku, a grupę wiecznie politykujących, przekrzykujących się kolegów, zastępowała mu starannie ważąca słowa żona.
Ta jej rozwaga i małomówność z pewnością przyczyniały się do wyjątkowo zgodnego współżycia małżonków. Nie mogąc opiekować się potomkiem, pani Lucyna przelewała buzujące w niej macierzyńskie uczucia na ukochanego męża oraz małego psiego mieszańca, a ostatnio nawet na młodą dziewczynę – Katarzynę, która trzy razy w tygodniu pełniła zaszczytną funkcję damy do towarzystwa i pomagała pani mecenasowej w domowych pracach. Mimo różnicy wieku, między kobietami bardzo szybko pojawiła się nić porozumienia i przyjaźni.
Wspólnie omawiały istotne dla nich życiowe problemy, skupiając się głównie nad zamążpójściem Katarzyny.
Rozdział I
Rozpoczęty wielkanocnym poniedziałkiem tydzień zakończyć miał długi, majowy weekend. Takie nagromadzenie wolnych od pracy dni bez najmniejszej przesady można było nazwać Wielką Kumulacją, zdarza się przecież raz na wiele lat. Nic więc dziwnego, że zmuszonym do aktywności ludziom łatwiej było poświęcić każdą myśl sposobom wykorzystania pełnego swobody i odpoczynku czasu, niż skoncentrować się nad wykonywaniem zawodowych obowiązków. Mecenas Konstanty Szukalski był szczególnie obojętny na dziejące się wokół niego wydarzenia. Ponurą sądową salę, ciemną jak omawiane w niej ludzkie grzeszki, rozświetlały wiosenne promienie słońca. Udając zasłuchanego w monotonny głos sędziego, mecenas z kamiennym wyrazem twarzy obserwował maleńkie drobinki kurzu, wznoszące się i opadające, nikomu niepotrzebne, a jednak z niespożytą siłą walczące o przetrwanie.
Zazdrościł im werwy i energii. Normalnie niewidoczne dla ludzkiego oka, w świetle potrafi ły zaprezentować się z wdziękiem, z zadziwiającą wręcz gracją.
Proces dobiegał końca. Sędzia, najwyraźniej odurzony świeżym powietrzem, wpadającym do pomieszczenia wprost z szeroko otwartego okna, anemicznie czytał uzasadnienie wydanego przed chwilą wyroku. Jego głos nie był w stanie przedrzeć się przez kłębowisko myśli mecenasa Szukalskiego.
Sprawa potoczyła się tak, jak przewidywał. Klient wywalczył o prawo do widywania się z dziećmi, co dla adwokata oznaczało spory przypływ gotówki. Teraz tylko te pieniądze były dla niego ważne. Kruczki, prawnicze niuanse przestały go już interesować.
Szybko wymazywał z pamięci szczegóły procesu.
Wpatrywał się w soczystą zieleń młodych liści drzewa, tego, które rosło pod gmachem sądu, a swoimi wiotkimi gałązkami wdzierało się przez otwarte okno do sali rozpraw Wydziału Spraw Cywilnych. Jazgot kłócących się w konarach wróbli zagłuszał odgłosy pobliskich ulic, stwarzając mylne wrażenie harmonijnego współistnienia ludzkiej cywilizacji i natury.
Punkt widzenia – pomyślał. Z drugiej strony wszystko wygląda inaczej – odruchowo spojrzał na stojący na boku sędziowskiego stołu mały, miedziany posążek Temidy.
Konstanty, starannie ogolony, z leciutkimi oznakami pierwszej siwizny na ciemnych, wciąż bujnych włosach, z powagą w lekko przymrużonych, chronionych przez długie, gęste rzęsy oczach, wyprostowany, sprężysty, w adwokackiej todze prezentował się niczym dawny dostojnik lub współczesny polityk.
Jedynym mankamentem jego postury były stopy. Źle dopasowane, jakby należące do osoby znacznie niższej i cięższej.
Szerokie, ale krótkie, przez co mecenas często tracił równowagę, chwiejąc się jak wańka-wstańka to w prawo, to w lewo lub jakby był na lekkim rauszu – do przodu i do tyłu.
Okres młodzieńczego buntu, ustawicznych poszukiwań właściwej drogi miał już za sobą. Sumiennie przykładał się do wykonywanych przez siebie obowiązków, a zarobione w ten sposób pieniądze chętnie wydawał na małe przyjemności, nazywając je drobnymi erzacami szczęścia. Dociekanie prawdy pozostawiał młodszym, wcale nie żałując, że to nie on krzyknie: EUREKA! Ciągle jednak na dnie jestestwa tkwiła w nim gotowość najemnika, aby w razie konieczności zdjąć z oczu przepaskę ukochanej boginki i nie bacząc na konsekwencje własnych czynów, rzucić się w wir poszukiwań, dociekań i analiz. Ale to potem… Nie teraz… Dopiero kiedy będzie miał pewność, że na każdym swoim małym poletku osiągnął cel najważniejszy, łącząc wszystkie marzenia w jeden wielki sukces, w Wielką Kumulację, po której nastąpi całkowite oczyszczenie, zmycie brudów życia i upragniony wypoczynek.
Póki co, cieszył się z wielu aspektów otaczającej go rzeczywistości, ze spraw i rzeczy, z ich ogromnej różnorodności.
Wdzierające się w sądowe korytarze słońce oświetlało zakurzone togi, powodując wypieki na twarzach ich właścicieli.
Na dworze zrobiło się gorąco, a i w środku też jakoś cieplej.
Romantyczny nastrój ogarniał wszystkie żyjące stworzenia, nie omijając Konstantego. Wiosna szumiała w głowach, rozpierała piersi nawet malkontentów, nastrajając ciut optymistyczniej, bo gorzej już było… Ciepły wiatr przyniósł z sobą siłę i chęć do intensywniejszego odczuwania istnienia.
Kostek przyjął gratulacje od klienta i aby uzgodnić dalszą strategię działania umówił się z nim w swojej kancelarii.
Nie przewidywali kłopotów, ale… nigdy nie można ufać byłym żonom. Należy być przygotowanym na wszystko. Chcąc zamknąć sprawę, musieli jeszcze szczegółowo omówić kwestie finansowe, dokonać końcowych rozliczeń. Ten etap swojej pracy mecenas Szukalski lubił najbardziej.
Budynek sądu opuszczał z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku i lekko uśmiechając się do siebie, skierował kroki do kwiaciarni, w której obstalował bukieciki konwalii. Zamówienie złożył jeszcze w marcu, chcąc przez cały kwiecień, dzień w dzień, odbierać pachnące wiosną kwiaty. Dla niej, dla Lucynki kupował (sztucznie pędzone) małe, leśne dzwoneczki – dowody swojej dozgonnej miłości. Dumny był z tego oryginalnego pomysłu. Mężczyzna w średnim wieku rzadko bywa romantyczny. Żona doceniała jego starania. Wąchając konwalie, lekko muskała wargami drobne kwiatki, kokieteryjnie gładziła palcami cienkie łodyżki, jakby chciała na nich zagrać. Przyglądając się temu tańcowi z konwaliowym bukiecikiem, nieomal czuł ciepło jej ust. Dotyk dłoni na swoim ciele.
– Jesteś perwersyjna – szeptał. – To boli…
– Uwielbiam zapach… Kocham miękkość… – Lucyna mruczała jak kotka, prężąc się i wyginając.
Nic więc dziwnego, że widok białych, mocno pachnących kwiatków kojarzył się mecenasowi z rozpasaną orgią z jego własną żoną w jego własnym łóżku. Szybkim krokiem zmierzał do kwiaciarni, by dziś również poczuć rozkoszne podniecenie, kiedy cienką łodyżkę konwalii będzie przesuwał po leciutko falujących piersiach Lucyny. Wygrany proces stanowił dobry pretekst, aby do bukieciku dołączyć nieduży prezencik. Coś gustownego, skromnego, ale w dobrym tonie i cenie. Pomysł tyle udany, co trywialny. Porozstawiane po całym domu szkatułki z biżuterią świadczyły o sporej liczbie wygranych przez Konstantego sądowych spraw. Kosztowne drobiazgi były miłymi niespodziankami, ale już nie robiły na jego żonie oczekiwanego wrażenia. Brakowało spontanicznego zachwytu, jakże pożądanej ekscytacji. Chłodna w okazywaniu emocji Lucyna, kwitowała nowe cacuszko krótkim uśmiechem, zdawkowym całusem w policzek, co zdaniem Kostka było stanowczo nieadekwatnym podziękowaniem do poniesionych przez niego kosztów, a już na pewno z takich zachowań nie można było domyślić się, jaką rangę miał jego kolejny, zawodowy sukces.
Właśnie z tego powodu tym razem zrezygnował z zakupu.
Skwitowawszy swoje rozmyślania machnięciem ręki i cichym westchnieniem – trudno! – wszedł do kwiaciarni.
– O, jest pan – młoda dziewczyna powitała go uśmiechem.
– Dziś zrobiłam coś wyjątkowego. Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony. Próbowałam, czy taki bukiecik konwalii nadawałyby się na ślubną wiązankę. Co pan o tym sądzi? – pytała, demonstrując efekt swojej pracy.
– Wybaczy pani, ale nie znam się na ślubnych wiązankach – mecenas poczuł się urażony.
Pomyślał, że sprzedająca kwiaty smarkula stanowczo za bardzo się z nim spoufala. Widocznie opacznie zrozumiała jego codzienne odwiedziny w małym sklepiku. W stosunkach międzyludzkich zawsze należy trzymać odpowiedni dystans, w przeciwnym razie inni mają cię za nic i bez najmniejszego skrępowania zadają pytania z dziedziny, o której ty nie masz zielonego pojęcia, podczas gdy oni są w niej ekspertami. Co za blamaż. Dać się zapędzić w kozi róg uśmiechniętej, chudej kwiaciarce.
Mecenas Szukalski stracił dobry humor. Bukiet przestał mu się podobać i z niechęcią, żeby nie powiedzieć z odrazą, wepchnął go do zapakowanej aktami teczki. Nie był pewien, jak tę wiązankę przyjmie żona, czy przypadkiem nie nasunie jej na myśl niepotrzebnych podejrzeń, bo chociaż on nie miał o tym bladego pojęcia, kwiaty kojarzyły się z wiankiem i ślubną suknią jak dwa i dwa to cztery. Aby uniknąć niepotrzebnych spięć, podjął szybką decyzję. Zrezygnuje z kosztownego drobiazgu, zrezygnuje z konwalii. Kupi nieduży, pyszny, przekładany śmietankowym kremem torcik i butelkę francuskiego szampana. Przewidywał, że słodka, gastronomiczna rozpusta przy świecach wprowadzi go znów w dobry nastrój i będzie mógł delektować się zwycięstwem, Lucyną oraz spokojem, na który sobie zapracował. Zadowolony z postanowień szedł szybkim krokiem w stronę cukierni i bez obaw sięgnął po komórkę.
Chciał uprzedzić żonę o swoich planach. Nie zdążył, telefon sam zadzwonił. Na wyświetlaczu pojawił się obcy numer.
Kostek odebrał połączenie.
– Słucham.
– Dzień dobry. Czy mam zaszczyt z mecenasem Szukalskim?
– Tak, słucham.
– Pana żona odeszła.
– Proszę powtórzyć! – stanowczo, podniesionym głosem zażądał Konstanty.
– Pana żona odeszła – jego rozmówca najwyraźniej był pewny siebie i krzyk adwokata nie zrobił na nim wrażenia.
– Głupi żart… Jeżeli jeszcze raz zadzwoni pan do mnie, zgłoszę to na policję. Jak się pan nazywa? – zapytał naiwnie.
– Stan Łaski.
Rozmowa została przerwana. Kostek przystanął. Wpatrując się w telefon, starał się zrozumieć treść dziwacznego dialogu, w którym właśnie wziął udział. Odruchowo wpisał na listę kontaktów numer nieznajomego pod hasłem „Stan Łaski”. Będzie miał już namiary na tego żartownisia. Nie wierzył mu, to oczywiste, ale ziarenko zwątpienia zostało zasiane i kiełkowało, powodując wewnętrzne rozterki, dręczący niepokój.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.