Guwernantka
Joanna Pypłacz
Data wydania: 2022
Data premiery: 8 marca 2022
ISBN: 978-83-66989-77-1
Format: 130/200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 336
Kategoria: Fantastyka i groza
39.90 zł 27.93 zł
Najnowsza, pełna mroku i tajemnic, powieść autorki Dworu na Martwym Polu.
Uroczyska, rok 1841. Gdy umiera stary Hippolyte Dumont, jego jedyna córka, Marie, zdobywa posadę guwernantki we dworze Domańskich. Dość szybko pomiędzy nią a najstarszym spośród rodzeństwa, Narcyzem, nawiązuje się silna więź. Dziewczyna skrywa jednak mroczne tajemnice, których z biegiem czasu zacznie przybywać. Upiory z przeszłości Marie, kłopoty finansowe jej chlebodawcy oraz zakazana miłość staną się zarzewiem nieobliczalnej w skutkach, tragicznej historii.,
Rozdział 1
We dworze Domańskich
– Dosyć na dziś, Basiu.
– Jeszcze tylko okruszek.
Narcyz Domański pogładził po główce swą ośmioletnią siostrę.
– No dobrze, ale tylko jeden. Musisz podzielić się z Józiem.
– Jeden, popatrz: taki mały! – powiedziała ściszonym głosem dziewczynka, wystawiając otwartą dłoń, na której znajdował się niewielki kawałeczek ciasta.
Następnie spojrzała wymownie na siedzącego obok niej przy stole rok młodszego chłopca. Ten uśmiechnął się szeroko, a następnie sięgnął po należną sobie porcję, uratowaną przez starszego brata.
– Uważaj tylko, żeby się nie zakrztusić – przestrzegł go Narcyz.
– Ja go przypilnuję – odezwała się Basia.
Narcyz pochylił się nad nią i pocałował w czoło.
– Przestań, bo mnie kłujesz brodą – zaprotestowała dziewczynka.
W odpowiedzi Narcyz ucałował ją jeszcze w oba policzki.
– Jeszcze cię trochę pokłuję, za karę – zażartował.
– Przestań! – Mała zanosiła się srebrzystym śmiechem.
Józio który właśnie z apetytem kosztował swej porcji, również zaczął się głośno śmiać, aż po chwili zakrztusił się zbyt dużym kawałkiem.
– Jedz wolniej, bo się udławisz – upomniała go Basia, poważniejąc.
Narcyz pozostawił młodsze rodzeństwo przy stole, sam natomiast podszedł do okna, skąd rozciągał się widok na zamarznięty ogród. Ukryte pod chochołami róże, podobne do przygarbionych karłów unieruchomionych przez czarodziejskie zaklęcie w tych samych pozach, w których zostały zaskoczone, chyliły głowy, obciążone nadmiarem śniegu, w stronę horyzontu, i w milczącym porozumieniu składały pokłon pochłaniającej świat ciemności.
Wtem drzwi do pokoju otwarły się, a w nich ukazał się równie wysoki jak Domański, lecz o wiele odeń starszy mężczyzna w sięgającej do kolan, czarnej pelerynie oraz angielskim cylindrze na głowie.
– Wuju Anatolu! – zwrócił się do niego Narcyz. – Chodź prędko do środka, bo zimno. Pomogę ci się rozebrać.
– Poradzę sobie.
– A co z twoim barkiem?
– Już lepiej, synu.
– Grzane wino dobrze ci zrobi.
– Nie pogardzę.
Anatol Kamieniecki samodzielnie zdjął swoje okrycie i wręczył je Narcyzowi.
– Starość nie radość, ale, jak to mówią, złego diabli nie biorą – zażartował.
Domański uśmiechnął się na tę uwagę.
– A jak już wezmą, to po to, żeby zasilił ich szeregi – dodał. – Proszę, wuju, chodźmy do jadalni.
– Rozmawiałem dziś z ojcem Klaudiuszem – wyznał starzec, kierując się we wskazanym przez gospodarza kierunku.
– O czym? – Mówiąc te słowa, Narcyz jednocześnie sięgnął pośpiesznie do kieszeni, skąd wydobył białą chustkę, którą następnie przyłożył sobie do ust i zakasłał.
– Twoi rodzice nie żyją, a dzieci wymagają czasu i uwagi – odparł sędziwy mężczyzna. – Ja, z racji wieku, nie dałbym rady się nimi zajmować, zresztą muszę mieć pod okiem Krzewiny. Jestem tam przecież sam ze służbą, a wiadomo, gdy kota nie ma…
– Dzieciom dodatkowa opieka niepotrzebna, mają przecież mnie! – zawołał Narcyz, śmiejąc się jednocześnie ze zdziwieniem i z oburzeniem. – Czyżbyś sugerował, że nie sprawdzam się w roli starszego brata?
Pan Kamieniecki podszedł do niego, a następnie położył mu na ramieniu swą wielką, kościstą dłoń.
– Wręcz przeciwnie – zapewnił. – Ale widzę po mojej własnej córce, że dzieci pozbawione kobiecej troski, że tak dosadnie powiem, dziczeją.
– Nie zauważyłem, żeby kuzynka Eugenia zdziczała – odrzekł Domański.
– To miłe, co mówisz. Wiem, że się lubicie. Ja za to pamiętam, jaka była za życia twojej ciotki Zofii, a jaka się stała, gdy matki zabrakło. Niedługo zresztą przyjdzie tu Eliza.
Oczy młodzieńca zwęziły się tak jak zawsze, gdy głęboko, w czeluściach jego serca wzbierał gniew i, stopniowo wynurzając się z ukrycia, przebierał się za sarkazm, a nawet czasami za pozornie zwyczajny, w rzeczywistości zaś przepojony goryczą żart.
– To co innego – upierał się wuj Anatol.
– Czyżby? – zapytał Narcyz z ironicznym półuśmiechem. – Przecież Eliza to też kobieta. Ocali moje rodzeństwo od zdziczenia, a dwór od zagłady.
Wuj Anatol w zamyśleniu podkręcił wąs.
– Wiem, że nie podoba ci się ten pomysł – powiedział. – Ale chyba nie zamierzasz obarczać przyszłej żony edukacją swojego młodszego rodzeństwa? Potrzebny ci będzie ktoś do pomocy, kiedy na świat przyjdą wasze własne dzieci.
Narcyz wciągnął w nozdrza powietrze, a następnie, powoli je wydychając, rzucił krewnemu spojrzenie pełne stłumionego zniecierpliwienia.
Pan Kamieniecki tymczasem odwrócił od niego wzrok i skierował go w stronę okna.
– Ojciec Klaudiusz zasugerował… – zaczął.
– Zastanawiam się, co ma do tego wszystkiego ojciec Klaudiusz? – przerwał mu Narcyz, teraz już nie ukrywając zdegustowania. – Czyżby brakowało mu trosk?
– Ano, ma – potwierdził wuj Anatol, nie kryjąc satysfakcji. – I to sporo.
Narcyz nieznacznie uniósł brwi, które, dotychczas, pochmurnie ściągnięte, spotykały się u nasady nosa.
– Hippolyte nie żyje – rzekł wuj Anatol.
– Kto? – Brwi Narcyza powędrowały jeszcze wyżej. – Kto to taki?
– To ten Francuz, którego chowaliśmy w piątek.
– Jaki Francuz?
– Ten oficer, stary Dumont.
– Nie znam żadnego Dumonta.
Wuj Anatol nostalgicznie zapatrzył się w przestrzeń.
– Kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, a ja byłem nadal młody i zdrowy, Hippolyte Dumont przyszedł tu z Napoleonem… – zdradził wuj Anatol. – N potem sprzątnął mi sprzed nosa najpiękniejszą pannę, jaką kiedykolwiek widziały moje oczy… To dla niego Krystyna Nagórska zerwała nasze zaręczyny i przez niego popadła w ruinę. Być może, gdyby dokonała innego wyboru, nie zostałaby wydziedziczona, nie podupadłaby na zdrowiu i jeszcze by żyła…
Narcyz głęboko wciągnął w nozdrza powietrze.
– Tego nie wiemy – skomentował. – Śmierć nie wybiera.
– Oj, mylisz się, synu – zaprzeczył pan Kamieniecki. – Są miejsca, w których chętniej bywa… Często chadza wespół ze swoją towarzyszką, Biedą. Gdzie Bieda zostanie na dłużej, tam zaraz Śmierć zajrzy, stęskniona.
Narcyz, początkowo zniecierpliwiony, pogrążył się teraz w melancholijnej zadumie.
– Tak – zgodził się. – Bieda i Śmierć, dwie przyjaciółki…
– A może nawet i siostry, rzekłbym.
Częściowo ukryty w kącie zegar ścienny właśnie wybił południe, wypełniając całe pomieszczenie ponurym echem bicia swego mosiężnego serca.
Dopiero gdy zamilkł, starzec i młodzieniec wybudzili się ze swego smutnego letargu i zaczęli chodzić po jadalni.
– Wracając do sprawy, z którą przyszedłem – odezwał się wuj Anatol. – Krystyna i Hippolyte mieli jedyną córkę, Marie. Ojciec Klaudiusz…
– Wiem, do czego zmierzasz – westchnął Narcyz.
– Pozwólże mi skończyć! – upomniał go starzec.
– Przepraszam.
– Ojciec Klaudiusz zaopiekował się Marie po śmierci ojca… Teraz szuka jej zajęcia, bo dziewczyna przymiera głodem. Nie weźmiesz jej ty, do dzieci, to weźmie ją ktoś inny, do sprzątania czy do prania. Pomyślałem, że jeśli trafiłaby do ciebie, korzyść byłaby z tego obopólna. Marie wystarczy schronienie i skromna pensja. Wychowana została po żołniersku, bez zbytku.
Nie kryjąc zdenerwowania, Domański podszedł do okna i wsparł się obiema dłońmi o parapet.
– Teraz rozumiem – powiedział z wyraźnie wyczuwalną nutą kpiny. – Chcesz zrobić dobry uczynek, ale cudzymi rękami.
– Niczyimi rękami. Zapłacę jej z własnej kieszeni. Zresztą, to małe sumy. Dzieci za to będą miały z tego pożytek, a ty, z twoimi płucami…
– Nie przesadzajmy.
– Wybacz… Niemniej jednak, dzieciom potrzebna jest kobieca ręka.
Narcyz odwrócił się plecami do okna i spojrzał wymownie na wuja Anatola. Ten stał w miejscu, przyglądając mu się wyczekująco.
– Przyjmę dziewczynę. Ale wynagrodzenie płacił będę ja. Zgoda? – To rzekłszy, Domański wyciągnął rękę do starca. Ten ochoczo ją uścisnął.
– Przekonasz się wkrótce, że to najlepsza z ostatnio podjętych przez ciebie decyzji – zapewnił nie bez entuzjazmu. – Co do wynagrodzenia, moja propozycja pozostaje otwarta.
– Zobaczymy – odrzekł Narcyz. W jego głosie wciąż pobrzmiewała ironia, teraz jednak łagodniejsza, prawie żartobliwa. – A widziałeś ty kiedyś tę twoją Marie? – zapytał po chwili milczenia.
– Tylko raz – przyznał wuj Anatol.
– Tylko raz?
– Czasem wystarczy raz na kogoś spojrzeć, żeby wiedzieć, kto zacz… Wierz mi, znam się na ludziach. Zresztą, ojciec Klaudiusz nie poleciłby mi byle kogo.
Narcyz się zaśmiał.
– Znając ojca Klaudiusza, poleciłby nawet psa młynarza, gdyby ten przymierał głodem.
– Pies młynarza nie nauczyłby dzieci francuskiego – odciął się wuj Anatol. – Ani arytmetyki, geografii czy muzyki.
– Muzyki uczę ich sam. Rysunku też.
– A francuskiego i całej reszty?
Narcyz pogładził go po ramieniu.
– Powiedziałem już przecież, że się zgadzam i przyjmę pannę Dumont.
– Los ci to wynagrodzi, mój synu – odrzekł z ukontentowaniem wuj Anatol.
Po milczącej wymianie spiętych nieco uśmiechów, obaj mężczyźni zasiedli przy owalnym, rzeźbionym stole nakrytym haftowaną serwetą – dziełem nieżyjącej już Małgorzaty, matki rodzeństwa Domańskich. Wuj Anatol zapatrzył się na misternie wykonane wzory, utrzymane jeszcze w stylistyce rokokowej, choć nie za słodkie ani też nadto pretensjonalne; pomimo lekkości i zwiewności motywów, nad wszystkim królowały elegancki umiar i powściągliwość.
– Małgosia miała złote ręce – westchnął. – Mam jeszcze w domu parę jej haftów, których strzegę jak oka w głowie.
Narcyz uśmiechnął się smutno. Matkę pamiętał bardzo dobrze, lecz do jednego jej wspomnienia powracał ze szczególną lubością. Zapamiętał ją właśnie siedzącą przy oknie z bębenkiem hafciarskim w lewej dłoni oraz igłą w prawej. Szczególnie ręce zmarłej widział jak żywe: jasne, świetliste i wiotkie niczym świeżo wyrzeźbione dłonie cmentarnego anioła, a przy tym niesamowicie zwinne. Dłonie Małgorzaty Domańskiej z Kamienieckich. Dłonie Matki.
Wuj Anatol, którego wzmianka o nieżyjącej od dawna młodszej siostrze również wprowadziła w melancholijny nastrój, otrząsnął się z niego jako pierwszy. Spojrzał na zegar, a następnie na Narcyza.
– Marie podobno jest mistrzynią haftu – napomknął.
Domański się uśmiechnął.
– Ty to potrafisz mnie podejść! – rzekł z podziwem. – Każda okazja jest dobra, by zachwalić mi tę dziewczynę! A jakiż argument wymowniej przemówi do sierocego serca niż wspomnienie o którymś z rodziców.