Hemoroidy Napoleona.
Czyli jak drobne fakty zmieniały bieg historii
Phil Mason
Przekład: Dagny Kurdwanowska
Tytuł oryginału: Napoleon’s Haemorrhoids and other small events that changed history
Data wydania: 2010
Data premiery: 15 marca 2010
ISBN: 978-83-7674-044-7
Format: 145 x 205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 336
Kategoria: Historia
34.90 zł 24.43 zł
Ta książka rozprawia się z przekonaniem, że historia to logiczny proces złożony z przyczyn i konsekwencji, w którym nic nie dzieje się bez powodu, a pierwszoplanowe zdarzenia muszą mieć bardzo ważne przyczyny. Warto uświadomić sobie, że na bieg historii wpływ miały nie tylko doniosłe wydarzenia i oficjalne decyzje. Równie często o losach świata zdecydował przypadek, absurdalna pomyłka czy zwyczajny łut szczęścia.
„Hemoroidy Napoleona” to książka pełna niezwykłych anegdot, które przedstawiają doniosłe wydarzenia i historyczne fakty z zupełnie innej perspektywy. Czytelnicy dowiedzą się, jaki wpływ na losy świata miała przykra dolegliwość Napoleona, jak można było uniknąć katastrofy Titanica, co przyczyniło się do odkrycia penicyliny oraz o wielu innych doniosłych faktach w całkiem nowym świetle. Nie brak w tej książce również wielu opowieści ze świata nauki, sportu, sztuki i biznesu, gdyż nie raz bywało, iż największe osiągnięcia powstały dzięki zbiegowi okoliczności, a wielu odkryć dokonano na skutek przypadku.
„Hemoroidy Napoleona” to książka, która z pewnością wyleczy każdego, kto uważa, że historia jest śmiertelnie nudna.
HISTORIA
Nigdy nie zgadniecie, jakie były prawdziwe przyczyny Reformacji – religijnego wstrząsu, który podzielił Chrześcijaństwo na dwa odłamy: Protestantów i Katolików. Okazuje się, że wszystko przez chroniczne zaparcia na jakie cierpiał jej pomysłodawca. Marcin Luter, autor słynnych 95 tez, przybitych w 1517 roku do drzwi w przedsionku kościoła w Wittenberdze (atakował w nich nadużycia Kościoła i papiestwa), nie raz narzekał w swoich pismach na przykre dolegliwości. To one zmuszały go do wielogodzinnych kontemplacji za drzwiami wychodka. Wielu historyków zauważyło niewybredne aluzje, których pełno w pracach szacownego reformatora. W jednej z nich przyznaje, że oświecenia doznał, siedząc „nad szambem”. Używał także stosownych metafor, nawiązujących do zaparć i wyrażających jego religijną frustrację. Do jego ulubionych należało „Sram na diabła” lub „Pierdzę na szatana”. O wartość teologiczną tych stwierdzeń można by się długo spierać.
Luter wyznał, że najważniejsze olśnienie, które stało się podłożem Reformacji zostało mu dane „przez Ducha Świętego, gdy zażywał odosobnienia w wygódce”. Słynne tezy mogły tam właśnie zostać spisane, podczas długich, pełnych skupienia godzin, które Luter spędzał na klozecie. Łatwiej też teraz zrozumieć dlaczego było ich aż 95.
Podczas prac archeologicznych w 2004 roku, naukowcy badając fragment domu, w którym mieszkał Luter, odkryli ceglaną dobudówkę, w której prawdopodobnie znajdowała się nowoczesna, jak na owe czasy toaleta. Pomieszczenie było przestronne, bardzo wygodne i wyposażone w niezwykle zaawansowany system kanalizacyjny.
Kilkuset Paryżan zginęło w masakrze dokonanej podczas przewrotu wojskowego Ludwika Napoleona Bonaparte w 1851 roku tylko dlatego, że dowódca żandarmów cierpiał na straszliwe przeziębienie. Rzeź zapewniła Ludwikowi zwycięstwo i rok później Francuzi mieli znów cesarza.
Karol Ludwik Napoleon, siostrzeniec Napoleona Bonaparte został wybrany na prezydenta Francji w 1848 roku, wkrótce po obaleniu monarchii. Ale jego geny były silniejsze i ambicją dorównywał wujowi. Gdy jego kadencja dobiegała końca, w grudniu 1851 roku zmajstrował zamach stanu, który miał mu zapewnić władzę dyktatorską. Specjalnie w tym celu ściągnął z Afryki swojego ulubionego dowódcę, generała Jacquesa Leroya de Saint Arnaud, który miał stanąć na czele oddziałów zabezpieczających Paryż.
Ale nagłą zmianę klimatu (upał Algierii zastąpiła europejska zima) wojskowy przypłacił fatalnym w skutkach przeziębieniem. Podobno, gdy stanął oko w oko z paryskim tłumem, dostał nagłego ataku kaszlu. Przeklął go gromkim głosem „Ma sacree toux!” („Ten cholerny kaszel!”), ale żołnierze usłyszeli coś zupełnie innego: „Massacrez tous!” („Wykończyć wszystkich!”). Nie czekając ani chwili ruszyli z bagnetami na zebranych ludzi. Mówi się, że zginęło wówczas 800 osób. Ludwik jednak tylko na tym zyskał, bo rzeź utorowała mu drogę do władzy i wkrótce został koronowany na cesarza Napoleona III. Gdyby tylko żołnierze mniej przeklinali, historia mogła potoczyć się inaczej.
Rozwód, który wzięła w 1152 roku Eleonora Akwitańska, królowa Francji i jedna z najpotężniejszych kobiet tamtych czasów z Ludwikiem VII, doprowadził do wybuchu wojny francusko – angielskiej, trwającej przez 301 lat. Zaraz po rozstaniu, Eleonora wyszła za mąż za króla Francji Henryka II, wnosząc w posagu swoje ziemie w centralnej Francji. Ludwika najbardziej rozzłościło to, że w tej sytuacji musiał uznać rywala księciem Akwitanii, która zajmowała aż ćwierć powierzchni jego kraju.
Ciekawy jest powód rozstania Ludwika i jego małżonki. Gdy król powrócił z wyprawy krzyżowej Eleonora wściekła się, że zgolił brodę i twardo odmawiał, gdy prosiła, by znów ją zapuścił. W tej sytuacji postanowiła się z nim rozstać. W konsekwencji doprowadziła do konfliktu, który ciągnął się przez kolejne trzy stulecia, a jednym z jego epizodów była wojna stuletnia. Pokój przywrócono dopiero w 1453 roku, po bitwie pod Rouen, w której Anglicy zostali wyparci ze wszystkich francuskich miast, z wyjątkiem Calais.
Napoleon przegrał bitwę pod Waterloo, bo przed rozstrzygającym starciem dostał gwałtownego ataku hemoroidów. Był tak dotkliwy, że Napoleon nie mógł dosiąść konia i z grzbietu rumaka dowodzić swoim wojskiem, jak to zawsze czynił. Był to jedyny przypadek w całej jego karierze, gdy nie mógł przemieszczać się wokół pola bitwy i podejmować na gorąco strategicznych decyzji.
Na przypadłość cierpiał już od jakiegoś czasu. Jak na złość, dwa dni przed starciem jego lekarze zgubili pijawki, które nieco łagodziły przykre objawy. Potem przypadkowo przedawkowali laudanum i Napoleon w dniu bitwy wciąż był pod silnym wpływem tego leku. Zgodnie z niektórymi analizami, musiało mieć to wpływ na najważniejszą z decyzji – ciągłe przesuwanie godziny rozpoczęcia ataku. Zaplanowany na szóstą rano, został przeniesiony na dziewiątą, a w końcu starcie zaczęło się dopiero w południe.
POLITYKA
Pewien polityk, którego nazwisko przemilczę, prawie został ministrem, ale zaprzepaścił swoją karierę po jednym nieudanym spotkaniu z premierem Clementem Attlee, który oferował mu ważne stanowisko w rządzie. Attlee słynął ze swojej małomówności. Gdy aspirant zaczął powtarzać z grzeczności, jak mniemał, że nie jest godzien tak wspaniałej posady, Attlee stwierdził krótko: „No trudno” i wycofał swoją propozycję, posyłając biedaka do wszystkich diabłów.
„Kapitał” Karola Marksa, który stał się biblią komunistów, był tak zawile napisany, że cenzor uznał, iż można książkę wydać po rosyjsku. W uzasadnieniu napisał, że rozprawa jest tak skomplikowana i trudna, że prawdopodobnie i tak nikt jej nie zrozumie, jeśli w ogóle ktokolwiek zdoła ją przeczytać.
Ekranizacja słynnej powieści Johna Steinbecka „Grona gniewu”, która opowiada o czasach wielkiego kryzysu w Stanach Zjednoczonych, przeszła przez sito sowieckich cenzorów, bo pokazywała jak ciężkie jest życie amerykańskich robotników. Swój błąd szybko naprawili, gdy zauważyli, że radzieccy kinomani wychodzą z kina zachwyceni tym, iż nawet uboga rodzina farmerska z USA ma własny samochód.
Na życie Charlesa de Gaulle’a dybał niejeden wkurzony obywatel. Prezydent Francji nagrabił sobie u Algierczyków, którzy nienawidzili go za to, że walczył przeciwko ruchowi oporu w algierskiej wojnie domowej w latach 1954 – 1962 i jako głowa państwa przyjął radykalną politykę wobec francuskiej kolonii. Nie lubili go także Francuzi algierskiego pochodzenia za to, że w końcu jednak przyznał Algierii niepodległość. Organizacja OAS, zrzeszająca weteranów wojny, przygotowała co najmniej kilkanaście planów zabicia generała.
Jedno ze źródeł twierdzi, że udokumentowano co najmniej 31 prób zamachów. Większość skrytobójców próbowała zastrzelić prezydenta, ale że podróżował w kuloodpornym samochodzie, ataki nie były aż tak groźne, jak mogło się wydawać. Najsłynniejszy z nich miał miejsce w sierpniu 1962 roku na przedmieściach Paryża i skończył się 14 dziurami po kulach w karoserii i dwiema przebitymi oponami.
Zrobiło się dużo groźniej, gdy zamachowcy zaczęli używać bomb. Najbliżej celu znaleźli się w lipcu 1966 roku, gdy de Gaulle jechał na lotnisko Orly. Jego limuzyna jechała przez Montparnasse i w pewnym momencie minęła ciężarówkę wyładowaną po brzegi materiałami wybuchowymi. Nie wybuchła tylko dlatego, że nie było komu uruchomić detonatora. Grupa studentów przeciwna niepodległej Algierii, która przygotowała zamach, musiała jeszcze skoczyć i obrobić bank – potrzebowali bowiem funduszy, by prysnąć za granicę. W trakcie napadu zostali aresztowani. Nigdy więcej nie próbowano już zabić de Gaulle’a.
Lew Trocki, prawa ręka Lenina i twórca Armii Czerwonej, został zamordowany w sierpniu 1940 roku w Meksyku, gdzie mieszkał na wygnaniu. 13 lat wcześniej poróżnił się ze Stalinem i musiał uciekać ze Związku Radzieckiego. Była to druga, tym razem udana próba pozbycia się Trockiego. W maju 1939 roku zamachowcy wysłani przez Stalina naszpikowali sypialnię rewolucjonisty 72 trzema kulami. Trocki wyszedł z tego bez szwanku.
Wykończył go samotny zabójca, z którym Trocki zaprzyjaźnił się kilka miesięcy wcześniej. Gdy wchodził zabić swoją ofiarę, ochroniarze nie przeszukali go, bo byli bardzo zajęci montowaniem w drzwiach najnowszego systemu zabezpieczeń. Morderca, przez nikogo nie niepokojony, wszedł do przyjaciela i przebił jego mózg szpikulcem do lodu.
Gdy Winston Churchill służył w randze majora na froncie zachodnim w czasie I wojny światowej, minął się ze śmiercią o kwadrans.
26 listopada 1915 roku wojak Churchill dostał rozkaz, by wyjść na spotkanie samochodu, który wysłał po niego dowódca oddziału, generał Haking. To oznaczało ponad sześciokilometrowy spacer po grząskim i błotnistym terenie. Wyruszył w samą porę, nim jeszcze artyleria zasypała jego sektor gradem kul. Gdy dotarł na miejsce, okazało się, że z powodu ostrzału auto zdążyło odjechać. Oficer stwierdził, że i tak nic się nie stało, bo spotkanie może odbyć się równie dobrze następnego dnia. Generał nie miał żadnych pilnych spraw do majora.
Zdenerwowany Churchill powlókł się z powrotem do swoich zasieków. Gdy dotarł na miejsce, okazało się, że 15 minut po tym jak wyruszył, kilka metrów od jego okopu uderzył pocisk, zabijając ordynansa, który tam został. W swoich wspomnieniach napisał: „Gdy zobaczyłem ruiny, nie byłem już tak poirytowany na generała”.
Wraz z Churchillem życie ocalił jego służący, którego przyszły premier zabrał ze sobą na wycieczkę, żeby „nosił za nim płaszcz”.
Churchill wielokrotnie jeszcze powracał do tego doświadczenia i snuł refleksje na temat nieprzewidywalności losu. „Możesz skręcić w lewo, albo w prawo na rozstaju dróg i od tej jednej decyzji będzie zależało, czy zostaniesz dowódcą oddziału, czy wrócisz do domu w worku lub jako kaleka” podsumował.
WYNALAZKI
Heroina została stworzona w 1897 roku jako lek na kaszel. Jej wynalazca, niemiecki farmaceuta Heinrich Dreser, pracujący dla firmy Bayer, w tym samym roku stworzył także Aspirynę, ale uznał, że lek nie jest tak skuteczny jak heroina.
Z jego notatek wynika nawet, że Aspiryna może mieć niepożądane działanie na chorego, który dochodzi do siebie po ciężkiej chorobie, ponieważ osłabia serce. Z kolei druga z substancji, pochodna morfiny, którą testował wraz z kolegami, miała na niego wpływ, jak to określił „heroiczny”.
Bez zbędnych dodatkowych testów lek wypuszczono na rynek w 1898 roku pod firmową nazwą Heroina. Reklamy głosiły, że jest dziesięć razy bardziej skuteczna od kodeiny i ma dziesięć razy mniej efektów ubocznych, a przy okazji bije na głowę morfinę przy uśmierzaniu bólu. Heroina miała być cudownym lekiem XX wieku. W ciągu roku pojawiło się mnóstwo mutacji leku: pastylki, syropy, sole. Największą popularność zdobywała w USA. W 1900 roku prestiżowy magazyn medyczny „Boston Journal” zamieścił tekst, w którym zwracano uwagę na zalety heroiny, a przede wszystkim na fakt, że nie powoduje, ani halucynacji, ani uzależnienia. W ciągu sześciu lat opublikowano ponad 180 analiz Heroiny i większość była jak najbardziej pozytywna.
Wkrótce jednak zaczęły pojawiać się niepokojące raporty na temat pacjentów, którzy „uodpornili” się na lek i potrzebowali dużo większych dawek, ale Bayer zaprzestał produkcji medykamentu dopiero w 1913 roku. Do tego czasu szpitale zostały zalane tłumami uzależnionych rekonwalescentów.
Sylvan Goldman, właściciel sklepu w Oklahoma City poczynił obserwację, dzięki której w 1936 roku wymyślił wózek sklepowy. Zauważył bowiem, że klienci kończą robić zakupy nie wtedy, gdy kupili już wszystko, czego potrzebują, ale gdy ich koszyk robi się za ciężki.
Na pomysł wpadł, gdy siedział w swoim biurze i gapił się na składane metalowe krzesło. Wkrótce opatentował dwupoziomowy, przypominający wózek dla niemowląt, koszyk na kółkach. Gdy wprowadził go w swoim sklepie, napotkał opór ze strony klientów. Mężczyźni uważali, że jest zbyt kobiecy, zaś kobiety, że jest za brzydki. Wtedy Goldman wpadł na jeszcze lepszy pomysł i zatrudnił modelki i modeli w różnym wieku, żeby przez cały dzień paradowali z wózkiem po sklepie. Podstęp zadziałał, a wynalazca dorobił się fortuny wartej 400 milionów dolarów.
Jeździlibyśmy dziś samochodami marki Horsch, gdyby nie to, że właściciel firmy, Niemiec August Horsch nie potrafił załagodzić sporu ze swoimi udziałowcami.
Horsch miał trudny i wybuchowy charakter. Wolał unieść się dumą i odejść z korporacji niż pogodzić się z adwersarzami. Ale gdy otworzył kolejny biznes okazało się, że nie może nazwać go swoim nazwiskiem, bo ta marka była zastrzeżona dla firmy, którą opuścił. Nie z Horschem jednak takie numery. Użył łacińskiego odpowiednika swojego nazwiska, które znaczyło „słuch” i w 1909 roku wyprodukował pierwsze Audi.
Jeden z najsłynniejszych samolotów z czasów II wojny światowej, myśliwiec Spitfire, zyskał nazwę także dzięki sprzeczce.
Konstruktor samolotu usłyszał pewnego dnia, jak prezes firmy, która budowała samoloty, gwałtownie kłóci się ze swoją córką. Sir Robert McLean, prezes Vickers, gdy latorośl wybiegła z biura trzaskając drzwiami, rzucił za nią „Oto moja mała sekutnica (spitfire)”. Mimowolnemu świadkowi kłótni bardzo spodobało się brzmienie tego słowa i postanowił tak właśnie nazwać swój nowy model. Reginald Mitchell wymyślił to w samą porę, bo cały zespół głowił się nad odpowiednią nazwą. Niewiele brakowało, by myśliwiec skończył jako Shrike (dzierzba) lub Shrew (ryjówka), jak sugerowało ministerstwo lotnictwa.
SZTUKA
Evelyn Waugh próbował popełnić samobójstwo, gdy miał 21 lat, trzy lata przed opublikowaniem swojej debiutanckiej powieści „Zmierzch i upadek”, która rozpoczęła jego błyskotliwą karierę pisarską. W ciągu następnych 40 lat stworzył tak wybitne dzieła, jak humorystyczną powieść wojenną „Scoop” oraz genialny „Powrót do Brideshead”.
Waugh postanowił się utopić. Wypłynął w morze z opuszczonej plaży, lecz niedaleko od brzegu natrafił na ławicę meduz. Jedna z nich go oparzyła i jak wyznał swojemu biografowi „od razu wrócił mu od tego rozum.”
Pochodzący z Dorset pisarz, Thomas Hardy cudem przeżył moment swoich narodzin w 1840 roku. Nikt nie interesował się niemowlakiem, bo akuszerka stwierdziła, że jest martwy. Wydawało się jej, że maluch nie oddycha, więc położyła go na stole dla dzieci zmarłych przy porodzie. Chwilę później jedna z pielęgniarek zauważyła, że klatka piersiowa dziecka delikatnie się unosi i dopiero wówczas zorientowano się, że Thomas żyje. W rzeczy samej dożył sędziwego wieku 87 lat i napisał 18 powieści, z których większość stanowi kanon brytyjskiej literatury.
Jego śmierć także wzbudziła niemałe kontrowersje. Powstał bowiem spór o to, gdzie ma zostać pochowany. Opinia publiczna uważała, że tak wielki artysta powinien spocząć w alei zasłużonych zwanej Poet’s Corner w opactwie Westminster. Hardy pozostawił jednak klarowną instrukcję, że chce by jego prochy zostały złożone na małym cmentarzu w Stinsford, niedaleko miejsca, w którym przyszedł na świat. Na tym samym cmentarzu leżeli już jego rodzice, dziadkowie, pierwsza żona i siostra. Wybrano więc kompromisowe rozwiązanie. Ciało spoczęło w opactwie, a serce w ukochanym Stinsford.
Strony uzgodniły szczegóły i serce zostało przetransportowane do domu siostry Hardy’ego. Krótko przed ceremonią szczątki Hardy’ego, położono na stole w kuchni. Okazało się, że dla domowego kota to zbyt wielka pokusa – chwycił serce i umknął z nim do lasu. Jednak ten drobny wypadek nie zakłócił uroczystości pogrzebowych, które miały odbyć się jednocześnie z ceremonią państwową 16 stycznia 1928 roku. Do dziś jednak nie wiadomo, co spoczęło w grobie pisarza – pusta trumna, czy kot, który pożarł serce Hardy’ego.
Scena z pierwszej odsłony przygód Indiany Jonesa „Poszukiwacze zaginionej Arki”, która w głosowaniu magazynu Empire w 1999 roku została wybrana najbardziej „wystrzałową” sceną filmową, powstała, bo Harrison Ford, odtwórca archeologa – awanturnika miał rozwolnienie.
Pojedynek Indiany z rosłym arabskim mistrzem miecza rozpoczyna się od mrożącego krew w żyłach pokazu umiejętności olbrzyma. Wymachuje on wprawnie potężnym mieczem, a ostrze złowrogo błyska w słońcu. Jednak starcie zostaje gwałtownie przerwane, gdy Indiana Jones dobywa rewolweru i jednym strzałem kładzie trupem przeciwnika. Steven Spielberg planował, że obaj będą zażarcie walczyć w długim boju, ale Ford, który czymś się zatruł poprosił, by scenę skrócić do minimum.
Clark Gable nazywany „Królem Hollywoodu” na początku swojej kariery w latach 30-tych aż dwukrotnie zawalił próby z kamerą. Szef studia, Jeff Warner chciał nawet z niego zrezygnować, bo stwierdził, że Gable zachowuje się jak pawian. Poza tym uważał, że z takimi wielkimi uszami aktor nigdy nie zrobi kariery.
SPORT
Podczas Olimpiady w Atenach w 2004 roku, koreański pływak, Park Tae – Hwan poślizgnął się wchodząc na słupek startowy i wpadł do wody. Niefortunne zdarzenie zostało uznane za falstart i zawodnika zdyskwalifikowano. Pływanie stylem dowolnym było jedyną dyscypliną, w której startował, więc Igrzyska zakończyły się dla niego dosłownie w ułamku sekundy.
Holenderska dwójka ze sternikiem zdobyła w Paryżu w 1900 roku złoto, gdy pozbyła się… sternika. Koledzy uznali, że jest on za ciężki po tym jak przegrali w pierwszym starciu. Wymienili go więc na drobnego chłopca, którego znaleźli w tłumie gapiów. W finale pokonali trzy załogi francuskie, wyprzedzając je o pięć setnych sekundy w wyścigu, który trwał siedem i pół minuty.
Uczeń, który mógł mieć około siedmiu, może dziesięciu lat i był najmłodszym złotym medalistą w historii, ulotnił się zaraz po wyścigu i nigdy nie poznano jego imienia.
Golfista Jack Ackerman, grając w 1934 roku na torze Bay of Quinte w Belleville w Ontario, zaliczył dołek jednym uderzeniem dzięki niespodziewanej pomocy. Gdy przyłożył w piłeczkę, ta poleciała i zatrzymała się na krawędzi dołka. Wydawało się, że nie wpadnie, ale usiadł na niej motyl i to wystarczyło, by wtoczyła się do środka.
ZBRODNIA
Zdemaskowanie holenderskiego fałszerza Hansa Van Meegerena, który latami malował obrazy, udające dzieła Vermeera (były tak doskonałe, że nabierali się najwięksi znawcy sztuki) było możliwe dzięki zbiegowi okoliczności. Pod koniec II wojny światowej, gdy alianci schwytali Hermana Göringa, jeden obrazów Meegerena został znaleziony w przepastnej kolekcji dzieł należących do ministra lotnictwa Rzeszy.
Zbieg okoliczności polegał na tym, że fałszerza przyskrzyniono nie dlatego, że odkryto podróbkę, ale dlatego, że sprzedał skarb narodowy wrogom. Goering prowadził bardzo dokładną dokumentację swoich zakupów. Notował ceny, nazwiska, adresy. Tak policja trafiła na Van Meegerena. Trafił do więzienia i stanął przed wyborem – albo ukryje fałszerstwo i zostanie osądzony za haniebną transakcję z Nazistami, za co groził mu stryczek, albo przyzna się do oszustwa. Wybrał to drugie rozwiązanie, ale jego obrazy były tak perfekcyjne, że sąd mu… nie uwierzył. Zdecydowano, że w tej sytuacji malarz ma publicznie wykonać kolejny obraz, co Van Meegeren uczynił w ciągu sześciu tygodni. Dzięki temu wywinął się w 1947 roku z dość łagodnym wyrokiem – jednego roku pozbawienia wolności. Zmarł kilka tygodni po zakończeniu procesu. Zakrawa na ironię fakt, że przez tyle lat pozostawał bezkarny, a przed wymiar sprawiedliwości trafił dzięki pedantycznej biurokracji znacznie gorszych zbrodniarzy.
Gdyby nie przeterminowany paszport agenta brytyjskich tajnych służb, udałoby się przynajmniej o 10 lat wcześniej zdemaskować jedną z najniebezpieczniejszych siatek szpiegowskich, działających w brytyjskim rządzie.
W maju 1951 roku do Związku Radzieckiego ucieka dwóch wysokich rangą dyplomatów, Guy Burgess i Donald Maclean. Wybucha jeden z największych skandali politycznych w Anglii. Od początku podejrzewano jednak, że to tylko wierzchołek góry lodowej i za dwójką komunistycznych szpiegów stoi ktoś jeszcze – osoba, która ich zwerbowała i nadal działa w brytyjskich elitach rządowych. Podejrzenia miały się w końcu potwierdzić, ale tego „trzeciego” szukano przez kolejnych 12 lat, podczas których sowiecki szpieg w najlepsze działał i przekazywał wrogowi tajne informacje. Dopiero w 1963 roku zdemaskowano i jego. Okazał się nim być dyplomata i pracownik operacyjny MI6 Kim Philby.
Autor książek o szpiegostwie Rupert Allason (aka Nigel West), wówczas był posłem z ramienia partii konserwatywnej. W 1989 roku ujawnił w przesłuchaniu przed parlamentem jak niewiele brakowało, by ująć Burgessa i Macleana tej nocy, gdy uciekali na drugą stronę żelaznej kurtyny. Burgess został rozpoznany, gdy wraz z kompanem wsiadał na prom do Francji. Oficer imigracyjny zawiadomił tajne służby i jeden z oficerów został oddelegowany do pojmania zbiegów. Agent popędził do domu po paszport, a potem na lotnisko, gdzie chciał złapać samolot do Francji. Zamierzał dotrzeć do portu w St Malo, gdy prom będzie przybijał do brzegu. Przy odprawie na lotnisku okazało się, że jego paszport jest już nieważny. Wrócił więc do domu jak niepyszny, a misję odwołano.
Burgess i Maclean dotarli bezpiecznie do Moskwy. 12 lat później dołączył do nich Philby. A co stało się z agentem – fajtłapą? Został w końcu szefem MI5 i dochrapał się tytułu szlacheckiego.
BIZNES
Fascynujący składnik brytyjskiej kuchni, sos Worcester ma stosownie intrygujące pochodzenie. Recepturę opracowało w 1835 roku dwóch chemików z Worcestershire – John Lea i William Perrins, gdy na zlecenie lokalnego notabla, lorda Marcusa Sandysa, próbowali odtworzyć sos, którym się zajadał, pełniąc funkcję gubernatora Bengalu. Naukowcy zmieszali składniki: ocet winny, melasę, anchois, cebulę i czosnek, ale okazało się, że mieszanka, zgodnie zresztą z przewidywaniami, jest niejadalna. Wyniki nieudanego eksperymentu porzucono w piwnicy i zapomniano o nim na dwa lata. Gdy obrzydliwa mikstura została przypadkiem odnaleziona, chemicy zamierzali do razu ją wyrzucić, ale jeden z nich, z naukowej ciekawości postanowił spróbować sosu. I stał się cud. Przez dwa lata składniki „przegryzły się”, sos dojrzał jak wino i nabrał niesamowitego smaku i aromatu. Lea i Perrins odkupili prawa od lorda Sandysa i w 1837 roku rozpoczęli produkcję sosu Worcester. Dwa lata później sporą dostawę zamówił importer z Ameryki. Produkt był takim sukcesem, że wkrótce postawiono fabrykę w USA i również tam rozpoczęła się produkcja. Dziś sos uważany jest za produkt kultowy. Jego receptura nie zmieniła się przez 165 lat. W 2007 roku, w głosowaniu zorganizowanym przez jeden z kanałów kulinarnych, został uznany za najważniejszy wkład Wielkiej Brytanii w światową kuchnię. Wyprzedził ser cheddar, pudding z Yorkshire i gęstą śmietanę.
Puma, sportowy potentat znany z produkcji korków dla piłkarzy, powstał z powodu nieporozumienia między braćmi Adolfem i Rudolfem Dasslerem, którzy założyli imperium szewskie w 1924 roku. Ich kłótnia doprowadziła do narodzin nie jednej, a dwóch światowych marek.
Rodzeństwo pracowało zgodnie, zaopatrując w sprzęt sportowców jeszcze podczas Olimpiady w Berlinie w 1936 roku, ale gdy wybuchła II wojna światowa, ich drogi się rozeszły. Poszło o ich stosunek do nazistów. Rudi był weteranem I wojny światowej i identyfikował się z narodowym socjalizmem. Do ostatecznej kłótni doszło w schronie w 1943 roku podczas alianckiego nalotu. Adolf i jego żona wczołgali się do niego, szukając Rudiego z rodziną, który już był w środku. Wówczas Adolf miał powiedzieć „Znów te przeklęte kanalie”. Miał na myśli bombowce wroga, ale Rudi uznał, że chodzi o niego i jego żonę. Bracia nigdy się nie pogodzili. W 1948 roku rozstali się ostatecznie. Rok później Adolf, którego zdrobniale nazywano „Adi”, stworzył markę Adidas. Rudi swoją firmę nazwał Puma. Obaj wybudowali fabryki w tym samym bawarskim miasteczku Herzogenaurach, 15 mil na północ od Norymbergii. Adidas jest dziś drugą największą firmą sportową na świecie. Puma jest druga w Europie, zaraz za Adidasem.
Ojciec Adolfa Hitlera urodził się jako Alois Schicklgruber. Alois był nieślubnym dzieckiem Marii Schicklgruber, prostej wieśniaczki ze Strones w Waldviertal, na dalekiej północy Austrii. Jego ojciec do dziś pozostaje nieznany. Gdy chłopiec skończył pięć lat, Maria wyszła za mąż dość niespodziewanie za niejakiego Johanna Georga Heidlera.
Wielu zastanawiało się, kim mógł być ojciec Aloisa. Fakt, że do 35. roku życia nosił nazwisko matki, sugeruje, że nie był to jednak Johann. Nawet gdy jego ojczym był na łożu śmierci, młody Schicklgruber nie zamierzał zmieniać nazwiska. Niewiele brakowało, a pozostałby przy nim do końca życia, a jego syn, zamiast Adolf Hitler, nazywałby się Adolf Schicklgruber. Ale pewnego dnia na scenę wkroczył wujek Adolfa wraz z pokaźną sumą pieniędzy.
Gdy Alois kończył 40 lat, jego urzędnicza kariera nabierała tempa. By otrzymywać kolejne awanse, musiał jednak coś zrobić z sytuacją rodzinną. „Ojciec nieznany” w papierach nie wyglądało zbyt dobrze. Aloisowi po raz pierwszy zaczęło zależeć, by ktoś go usynowił. Z kolei jego przyrodni brat, syn Heidlera, miał kłopot, bo rodowemu nazwisku groził niebyt. Był ostatnim mężczyzną, który je nosił, a sam miał tylko trzy córki. Spisał więc testament, w którym zapisywał spore pieniądze Aloisowi, jeśli ten przyjmie jego nazwisko. Schicklgrubera nie trzeba było długo namawiać. Wkrótce nazywał się już Alois Heidler, a po uproszczeniu pisowni – po prostu Hitler. Jakie znaczenie mógł mieć taki detal dla historii świata? A no, czy wyobrażacie sobie, że ktoś, kto nazywa się Adolf Schicklgruber, porywa tłumy? „Heil Schicklgruber!” nie brzmi zbyt dumnie.
Edmund Hillary i jego Szerpa Tenzing Norgay nie mieli być tymi, którzy jako pierwsi zdobędą w 1953 roku Mount Everest. Byli tylko parą zmienników właściwej grupy dowodzonej przez pułkownika Johna Hunta – Toma Bourdillona i Charlesa Evansa.
Bourdillon wydawał się oczywistym wyborem, bo to on skonstruował sprzęt, który pomagał alpinistom oddychać na dużych wysokościach. Cóż za ironia losu, że to właśnie jego wynalazek obrócił się przeciwko niemu. Gdy wspinacze mieli do szczytu ledwie 300 stóp (ok. 90 metrów), nawalił aparat, którym posługiwał się Evans. Usterka była na tyle poważna, że obaj postanowili zawrócić do obozu. Trzy dni później, 29 maja, na szczycie stał już ktoś inny – Hillary i Tenzing. O Bourdillonie i Evansie nikt nawet dziś nie pamięta.
Jednak z powodu drobnego przeoczenia nie istnieje zdjęcie Hillary’ego na szczycie góry. Swoją fotkę ma za to Tenzing Norgay. Wszystko dlatego, że tylko Hillary potrafił obsługiwać aparat fotograficzny. „Z tego, co wiem, mój pomocnik nigdy wcześniej nie miał aparatu w ręce, a szczyt ośmiotysięcznika nie jest najlepszym miejscem, by uczyć kogoś podstaw fotografii” – podsumował zdobywca.
Dziwaczna nazwa – Nome – którą obdarowano jedno z miast na Alasce, to wynik błędu kolejnego kartografa. Jedna z legend mówi, że około 1850 roku w okolicy pojawił się nawigator uzupełniający mapy. Wcześniej skopiował archiwalną mapę, na której ktoś zapisał „? Nazwa” („? Name”), ale marynarz błędnie odczytał to jako „C. Nome” czyli „Cape Nome” (Przylądek Nome) i tak też oznaczył cypel niedaleko miejsca, w którym powstało 40 lat później miasteczko.
Choć osadnicy, którzy przybyli tam na fali gorączki złota, chcieli nazwać swoje miasto Anvil, nie wyraził na to zgody amerykański urząd pocztowy. Wymusił on na poszukiwaczach, by nadali nazwę, jaką nosił cypel, argumentując, że miasteczko Anvil istnieje już nad rzeką Jukon.
Grenlandia zyskała swoją niezbyt fortunną nazwę (z ang. Greenland – Zielony Ląd), gdy wszystkie jej zalety zostały nieco przesadnie wyeksponowane przez propagatora osadnictwa na nieznanym lądzie.
Jako pierwszy postawił tam stopę norweski odkrywca, Eryk Czerwony. Było to w 982 roku. Gdy przybił do brzegu, okazało się, że wyspa, co nie było wielkim zaskoczeniem, jest bezludna. Choć faktycznie niektóre jej części były porośnięte bujną roślinnością, która wystarczała, by wykarmić niewielką osadę, Eryk postanowił nie wdawać się w szczegóły i nie rozprawiać za wiele na temat pozostałych mankamentów lądu, który był równie żyzny, co czaszka inspektora Kojaka owłosiona. Gdy wrócił do domu, zaczął zachęcać swoich ziomków, by wyruszyli na Grenlandię i skolonizowali puste terytoria.
Na zachęty podróżnika dało się skusić aż 700 osób. Osadnicy wyruszyli w drogę trzy lata później. Ale warunki na morzu były tak trudne, że do celu dotarło tylko 14 z 23 statków. Ci zaś, którzy dopłynęli cało i zdrowo, nie mieli już odwagi wracać.
Przez ponad cztery lata, od listopada 1892 do początku 1897 roku, Winston Churchill pretendował do miana jedynego spadkobiercy tytułu księcia Marlborough, który miał dziedziczyć po swoim bezdzietnym kuzynie Charlesie. W końcu jednak krewniak stanął na wysokości zadania i wraz z żoną spłodził syna. Gdyby zmarł bez męskiego potomka, Winston musiałby przejąć honory i prawdopodobnie na tym zakończyłaby się jego błyskotliwa kariera polityczna, dzięki której zapisał się na kartach historii.
W czasach, gdy zrzekanie się tytułów szlacheckich nie wchodziło w grę, młody Churchill zostałby skazany na zasiadanie w Izbie Lordów, która wskutek przemian społecznych stawała się instytucją o marginalnym znaczeniu.
W 1892 roku Churchill miał 18 lat i zdobywał nauki w szkole dla kadetów. Nawet nie myślał, że kiedyś zostanie przywódcą Wielkiej Brytanii. Niewiele jednak brakowało , żeby wielka kariera polityczna się zakończyła, nim młody Winston zdążył o niej w ogóle pomyśleć.
Pewien polityk, którego nazwisko przemilczę, prawie został ministrem, ale zaprzepaścił swoją karierę po jednym nieudanym spotkaniu z premierem Clementem Attlee, który oferował mu ważne stanowisko w rządzie. Attlee słynął ze swojej małomówności. Gdy aspirant zaczął powtarzać z grzeczności, jak mniemał, że nie jest godzien tak wspaniałej posady, Attlee stwierdził krótko: „No trudno”, i wycofał swoją propozycję, posyłając biedaka do wszystkich diabłów.
Harold Wilson i Tony Blair, dwaj niezwykle wpływowi premierzy z ramienia Partii Pracy, zostali liderami politycznymi przez przypadek. Obu spotkał niespodziewany awans po nagłej śmierci przywódców partii, którzy mieli nią kierować przez kolejne lata. Wilson wskoczył na miejsce Hugh Gaitskella, który zmarł w styczniu 1963 roku na rzadką chorobę autoimmunologiczną. Miał zaledwie 56 lat. Blair powtórzył także awansował w lipcu 1994 roku, gdy John Smith zmarł na zawał serca (miał 55 lat) po zaledwie dwóch latach przewodzenia partii.
Wilson sprawował urząd premiera przez osiem lat, a Blair przez 10.
Zmiana godziny nadawania przez BBC bardzo popularnego sitcomu mogła mieć kluczowe znaczenie dla wyniku wyborów w 1964 roku. Badania opinii publicznej pokazywały, że obie partie – Konserwatywna i Pracy – idą łeb w łeb. Przywódca tej ostatniej, wspomniany Harold Wilson, obawiał się, że pokazanie o godz. 20 (na godzinę przed zamknięciem lokali wyborczych) serialu „Steptoe i syn” może zmniejszyć szanse labourzystów. A liczył na to, że wreszcie po 13 latach uda mu się pokonać konserwatystów. Widzowie programu w większości popierali bowiem Partię Pracy i było bardzo prawdopodobne, że mając do wyboru serial i głosowanie, wybiorą to pierwsze. Polityk złożył więc protest do szefa stacji, sir Hugh Greena, który ostatecznie zgodził się przełożyć program na godzinę 21. Wilson podziękował Greenowi, mówiąc, że ta decyzja warta będzie dla niego co najmniej 12 posłów. Okazało się, że labourzyści wyprzedzili rywali tylko czterema stołkami w parlamencie. Green wielokrotnie zastanawiał się później, czy powinien mieć z tego powodu wyrzuty sumienia.
„Kapitał” Karola Marksa, który stał się biblią komunistów, był tak zawile napisany, że cenzor uznał, iż można książkę wydać po rosyjsku. W uzasadnieniu napisał, że rozprawa jest tak skomplikowana i trudna, że prawdopodobnie i tak nikt jej nie zrozumie, jeśli w ogóle ktokolwiek zdoła ją przeczytać.
Ekranizacja słynnej powieści Johna Steinbecka „Grona gniewu”, która opowiada o czasach wielkiego kryzysu w Stanach Zjednoczonych, przeszła przez sito sowieckich cenzorów, bo pokazywała, jak ciężkie jest życie amerykańskich robotników. Swój błąd cenzorzy szybko naprawili, gdy zauważyli, że radzieccy kinomani wychodzą z kina zachwyceni tym, iż nawet uboga rodzina farmerska z USA ma własny samochód.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.