Historia Edith.
Poruszające wspomnienia dziewczyny, która przetrwała II wojnę światową
Edith Velmans
Przekład: Ewa Ratajczyk
Tytuł oryginału: Het verhaal van Edith
Data wydania: 2021
Data premiery: 4 maja 2021
ISBN: 978-83-66790-22-3
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 320
Kategoria: Literatura faktu biografie i dzienniki
22.00 zł
Dla czytelników, których poruszył Dziennik Anne Frank oraz Tatuażysta z Auschwitz.
Gdy w 1940 roku Hitler zaatakował Holandię, Edith van Hessen była uczennicą znanego holenderskiego gimnazjum. Była także Żydówką. W tym samym miesiącu, w którym zaczęła ukrywać się Anne Frank, Edith wysłano do odważnej protestanckiej rodziny, gdzie zamieszkała pod przybranym nazwiskiem i przeżyła, udając nie-Żydówkę. Jedną trzecią ukrywających się holenderskich Żydów Niemcy odkryli i zamordowali; w ten sposób zginęła większość członków rodziny Edith.
Jej pamiętnik powstał w oparciu o zapiski z dzienników, które prowadziła jako nastolatka w okupowanej Holandii, listów z okresu wojny i wspomnień dorosłej ocalałej. Historia Edith, w której autorka relacjonuje wydarzenia z czasów wojny i opowiada o tym, co wtedy czuła, jest afirmacją życia, miłości i wyjątkowej odwagi.
Trzyma w napięciu jak Dziennik Anne Frank, wstrząsający, pouczający, zdumiewa potęgą odwagi.
„The Guardian”
Historia Edith, wspomnienia dziewczynki podobnej do Anne Frank, której – w odróżnieniu od Anne – udało się przeżyć, jeszcze dobitniej przedstawia minione czasy grozy, choć nie jest opowieścią grozy. Zła i smutku w niej nie brak, lecz przyćmiewa je dobroć, śmiałość i hart ducha.
Roy Blount Jr.
Jest lipiec 1950 roku. Leżę na szpitalnym łóżku w Amsterdamie, z dwojgiem moich dzieci w ramionach. Lekarz informuje mnie, że szansa na urodzenie bliźniaków jest jedna na siedemdziesiąt osiem. Mówi to tak, jakby było to spore osiągnięcie. Błyskawiczna rodzina! „Jasne”, myślę sobie. Jeżeli będę rodzić po dwoje naraz, ani się obejrzymy i zaludnimy świat na nowo.
Gdy słyszę takie liczby, na myśl przychodzą mi ponure statystyki. Spośród 140 000 Żydów mieszkających w Holandii zanim dziesięć lat temu wybuchła wojna, przeżyło niecałe 30 000 – mniej więcej jeden z pięciu. Z sześciorga osób w mojej najbliższej rodzinie pozostały dwie.
Kilka chwil po tym, jak na świat przyszło pierwsze dziecko, a ja leżałam wyczerpana, doktor Herzberger pochylił się nade mną i oznajmił z nadzieją:
– W środku jest jeszcze co najmniej jedno.
Po długim, trudnym porodzie, nie byłam w nastroju, żeby znosić dowcipy lekarza.
– Ach, laat maar zitten – jęknęłam. Co znaczy: „Och, więc proszę je tam zostawić”.
Ale to nie był żart. Dwadzieścia minut później na świecie pojawiło się kolejne donoszone, ważące trzy kilogramy niemowlę.
Kiedy Loet, szczęśliwy ojciec, pojechał do domu przespać się kilka godzin, przy moim łóżku nagle pojawiła się ciocia Tine. Była pierwszą osobą, której pozwolono wejść – na długo przed porą odwiedzin. Powiedziała pielęgniarkom, że jest babcią. Uściskała mnie ze łzami w oczach. Sama też byłam bardzo wzruszona.
Jest już następny dzień, a ja prowadzę miłą pogawędkę ze świeżo upieczoną matką leżącą naprzeciw mnie. Nazywa się Miep Gies i promienieje. Tuli synka – Paula. Opowiada mi, jak razem z mężem marzyli o tej chwili. Jest ode mnie o piętnaście lat starsza i długo czekała na dziecko.
– Pobraliśmy się, a później przeszkodziła nam wojna, wie pani – mówi.
– Wiem – przytakuję.
Do naszego pokoju wchodzą pielęgniarki i zaczynają pokazywać nam, jak przystawiać dzieci do piersi. Rozglądam się i pytam:
– Ale co ja mam robić?
– To samo, co pozostałe! – odpowiada spokojnie pielęgniarka.
– Ja? Ale… przecież ja mam dwójkę!
– Chyba ma pani dwie piersi, prawda? – zauważa rozsądnie. – Więc w czym problem?
Ku mojemu zaskoczeniu, udaje się. Karmię dwoje moich dzieci, po kolei. Kiedy inne matki kończą i mogą się położyć, by odpocząć, ja muszę zaczynać od nowa z drugim noworodkiem. Ale robimy to uczciwie, sprawiedliwie, zmieniając piersi tak, żeby jedno nie dostawało więcej niż drugie.
Dni na oddziale położniczym upływają szybko. Wraz z Miep Gies porównujemy i podziwiamy nawzajem swoje dzieci, wykonujemy wspólnie ćwiczenia mięśni brzucha, śmiejemy się jak uczennice za plecami surowych pielęgniarek i zwierzamy się sobie. Po tym jak moja nowa przyjaciółka Miep zostaje przedstawiona cioci Tine i słyszy ode mnie, jaka właściwie więź mnie z nią łączy (Tine zur Kleinsmiede ukrywała mnie przed nazistami w czasie wojny), opowiada mi, że ona również pomagała ukrywać żydowską rodzinę, tutaj, w Amsterdamie. Milknie i zagryza wargę, wyglądając przez okno.
– Co się stało? – pytam cicho. Choć się domyślam.
– W końcu zostali wydani. W 1944 roku. Nie wiemy, przez kogo. Z obozu powrócił tylko pan Frank. Mieli dwie córki: Margot i Anne. – Wyciera oczy.
Wzdycham. To częsta historia. Każdy znany mi człowiek stracił kogoś w trakcie wojny.
Następnego dnia Miep widzi, jak robię notatki w pamiętniku niemowlaka, który z takim entuzjazmem zaczęłam prowadzić dla bliźniaków.
– Och, Anne też ciągle pisała – komentuje. – No wiesz, córka pana Franka. Zawsze powtarzała, że jak dorośnie, chce zostać pisarką. Prowadziła dziennik. Kiedy przyszli po nich naziści, wzięłam go na przechowanie. Pan Frank niedawno go opublikował.
– Naprawdę? – pytam z uprzejmości. – Chciałabym go kiedyś przeczytać.
Nie mówię tego Miep, ale nie sądzę, żeby wielu ludzi miało ochotę zapoznać się z zapiskami tej biednej dziewczynki. Z pewnością dużo osób prowadziło w czasie wojny dziennik – wiem, bo nawet ja go pisałam. Mam całą walizkę dzienników z lat wojny. Historia Anne Frank jest, na pewno, smutniejsza od mojej, bo ona zginęła. A była tylko jedną z tysięcy – nie, milionów, ofiar.
Wzdycham. W powojennej Holandii nikt już zbytnio nie lubi rozmawiać o wojnie. My, którzy ocaleliśmy, jesteśmy zbyt zajęci odbudowywaniem naszego świata, żeby roztrząsać przeszłość. Po prostu staramy się żyć dalej, najlepiej jak umiemy.
Synek Miep Gies, Paul, jest ciągle głodny. Miep ma problemy z karmieniem piersią, bo brakuje jej mleka. Ze mnie natomiast mleko cieknie jak z zepsutego kranu. Ponieważ na karmieniu spędzam dwa razy tyle czasu, co inne świeżo upieczone matki, moje gruczoły mleczne są nadmiernie pobudzone i wytwarzają tyle pokarmu, że muszę wkładać do stanika małe szklane pojemniki, do których ścieka nadmiar.
Pielęgniarki wpadły na praktyczniejsze rozwiązanie. Kiedy synek Miep płacze z głodu, zabierają ode mnie nadmiar mleka i karmią go nim z butelki. Miep może opuścić szpital po dziesięciu dniach, a ja, jako matka bliźniąt, muszę zostać jeszcze tydzień. Rozstajemy się z Miep jako przyjaciółki na całe życie. Jan Gies, jej mąż, przychodzi do szpitala codziennie po moje mleko dla syna. Kiedy w końcu mogę wrócić do domu, utrzymujemy tę rutynę jeszcze przez dwa tygodnie. W końcu apetyt małego Paula się stabilizuje, a wizyty Jana uzbrojonego w butelkę na mleko ustają.
Dziennik Anne Frank udaje mi się przeczytać dopiero wiele lat później, kiedy Anne stała się legendą na świecie.
W moim życiu jest jeszcze jedna Miep – Miep Fernandes, przyjaciółka ze szkoły. To tej Miep dałam swoje dzienniki na przechowanie dzień przed przejściem do ukrycia. Były starannie spakowane w małej czarnej walizce z lakierowanej skóry. Ta walizka nie była właściwie moja, ale Omi. Mieściła kiedyś poskładaną, białą, obszytą koronką bieliznę (koszulę, szlafrok, skarpety i czepek), w których moja babcia zamierzała zostać pochowana. Kiedy Niemcy zaatakowali Holandię i ojciec przykazał nam spakować najcenniejsze rzeczy na wypadek, gdybyśmy musieli uciekać do schronu, tylko walizka Omi miała odpowiedni rozmiar do tego przedsięwzięcia. Przywłaszczyłam ją sobie na moje pamiętniki, a pogrzebowy strój Omi bezceremonialnie wrzuciłam do szuflady.
Po wojnie Miep Fernandes oddała mi małą czarną walizkę z nienaruszoną cenną zawartością: moimi dziennikami w radosnych okładkach w paski i w kratkę. Zachowałam je przez te wszystkie lata, wśród niezliczonych przeprowadzek i życiowych zmian. Najpoważniej ze wszystkich wygląda mój pierwszy pamiętnik, z brązowej skóry wykończonej złotem.
Oto, co widnieje na pierwszej stronie:
19 września 1938
Ten zeszyt dostałam od babci, Omi, kiedy przeprowadziła się do nas z Niemiec ze wszystkimi kuframi i kartonami. Więc można powiedzieć, że w pewnym sensie to mój spadek! Zrobię z niego album z wycinkami, żebym później, jak dorosnę i będę żyć w innej epoce, mogła sobie przypomnieć te „współczesne czasy”, w których teraz żyjemy, i śmiać się z zabawnych, staroświeckich rzeczy, które w 1938 roku wydawały nam się nowinkami.
Czasami wyciągam te pierwsze pamiętniki i je przeglądam. Daje mi to taką pociechę, jaką musi czuć biedak, przeliczając swoje monety. Pamiętam nagłą potrzebę, jaka czasami mnie ogarniała, żeby coś zapisać, potrzebę, którą kiedyś opisałam w ten sposób:
Czasami jestem taka szczęśliwa, że mam wrażenie, że mnie rozsadzi. Chcę zatrzymać te chwile – chcę uchwycić, zatrzymać i zamrozić je na zawsze. Jak promienie słońca w małym pudełeczku, które mogę otworzyć, kiedy na zewnątrz jest ciemno.
To są moje promienie i moje pudełeczko. Jak udało mi się przewidzieć, że kiedyś tak bardzo będę ich potrzebowała?