Kobiety kresowe
Data wydania: 2015
Data premiery: 29 września 2015
ISBN: 978-83-7674-468-1
Format: 160x235
Oprawa: Twarda
Liczba stron: 280
Kategoria:
44.90 zł 31.43 zł
Matki, patriotki, bohaterki.
Portrety kobiet nierozerwalnie związane z burzliwą historią Polski.
Oto wspomnienia siedmiu niezwykłych pań zamieszkujących Kresy dawnej II Rzeczpospolitej, a obecnie tereny Litwy, Białorusi i Ukrainy. Ich dramatycznie losy wpisane w gwałtowne dzieje Kresów. Obrazują wielki hart ducha i głęboko wpojony patriotyzm.
Szanując ojczyznę, kobiety kresowe starały się one zawsze pielęgnować pamięć i łączność z ojczyzną. Za to, że nigdy nie wyparły się polskości i wiary, wielokrotnie spotykały je szykany i prześladowania. Wytrwały jednak na przekór wszelkim przeciwnościom.
Marek Koprowski jest jednym z najciekawszych polskich popularyzatorów historii.
„Do Rzeczy”
Po przyjeździe do zatłoczonego Lwowa Irena Sandecka zostawiła walizkę pod opieką harcerzy na dworcu i zaczęła rozglądać się za jakąś kwaterą. Na szczęście miała w mieście koleżankę, która zgodziła się udzielić jej gościny. Wróciła na stację po bagaż, ale w domu okazało się, że walizka, owszem, jest identyczna, lecz zawartość jest całkowicie inna.
— W środku były rzeczy, jak się domyśliłam, jakiegoś Turka — śmieje się. — Na wierzchu leżał Koran, jakieś czekoladki ze Stambułu, wino, przybory do golenia itp.
Pobiegłam z powrotem na dworzec, aby oddać rzeczy temu człowiekowi, ale nie spotkałam nikogo, kto miałby walizkę podobną do mojej. Następnego dnia na skutek niemieckiego bombardowania dworzec we Lwowie został zniszczony. Ja poszłam zameldować się w siedzibie PW, czyli Przysposobienia Wojskowego, by zgłosić swój udział w obronie Lwowa. Takich amatorek jak ja stało pod drzwiami z pięćdziesiąt. Po pewnym czasie wyszła do nas instruktorka i powiedziała, że obrońcom Lwowa nie potrzeba kobiet do strzelania i walki na pierwszej linii, ale do obierania ziemniaków. Jak tylko to powiedziała, niemal wszystkie odwróciły się na pięcie i odeszły. One chciały być bohaterkami i przelewać krew w walce, a tu zamiast karabinów zaproponowano im kartofle. W sumie zostałam tylko ja i jedna prosta lwowianka. Instruktorka popatrzyła na nas i widocznie dobrze nas oceniła, bo poleciła nam zorganizować stołówkę dla oficerów. Dała nam kartkę, z którą miałyśmy się udać do jakiegoś klasztoru i zabrać kotły do gotowania posiłków.
Zanim doszłyśmy do klasztoru, nad miastem pojawiły się niemieckie samoloty. Odruchowo schroniłam się w jednej z bram, a ta lwowska kobieta flegmatycznie idzie do przodu. Ja ją łap za rękę i ciągnę do bramy. Ona zaś mówi: „Boisz się pani bomby? Jak ma spaść, to i tak spadnie, a jak nie ma spaść, to nie spadnie i nas nie zabije”. W końcu doszłyśmy do klasztoru. Pukamy do furty, ale nikt nam nie odpowiada. Po dłuższej chwili przybiegła jakaś młodziutka siostra, bardzo przestraszona. Na jej widok towarzysząca mi lwowianka rzuciła do mnie: „Widzisz pani, jak ona się boi?!”, i wali do niej: „Jak jesteś taka święta, to hulaj do nieba!”. Dostałyśmy te kotły i poszłyśmy do PW zorganizować stołówkę. Aż do kapitulacji Lwowa gotowałyśmy obiady dla 22 oficerów. Tuż przed poddaniem miasta, chyba w ostatnim dniu, polecono nam rozwozić posiłki po pozycjach. Jechałyśmy z kuchnią polową. Każdemu żołnierzowi nalewałyśmy do menażek kapuśniak z mięsem i do tego dodawałyśmy chleb i kawę. Jeździłyśmy tak do późnego wieczora. W pewnym momencie dojechałyśmy do pozycji, z której nikt do nas nie przyszedł. Dopiero po pewnym czasie zgłosiło się do nas dwóch żołnierzy, mówiąc, że lwowianie tak ich nakarmili, że się ruszać nie mogą. Wróciłyśmy do naszej bazy w nocy. Wszystko było pozamykane i musiałyśmy spać w stajni. Tej nocy Lwów strasznie bombardowano, aż mury się trzęsły, myśmy jednak były tak zmęczone, że nic nie słyszałyśmy. Następnego dnia rano wszystkie kobiety wezwała do siebie instruktorka i oświadczyła, że miasto zostanie poddane Niemcom.
W związku z tym wszystkie kobiety z organizacji paramilitarnych musiały zniknąć, otrzymaliśmy bowiem informację, że Niemcy znęcają się nad kobietami pomagającymi żołnierzom.
Cóż było robić. Jako osoba samodzielna, postanowiłam poszukać w tym rozgardiaszu pracy i mieszkania. Chodziłam po znanych mi kątach, pytając wszystkich znajomych, czy nie znają kogoś potrzebującego pracownika. W końcu znalazła się jakaś baba na Łyczakowie, której brakowało kogoś do darcia pierza. Zgodziłam się. Jednak, gdy tylko zasiadłam do pracy wraz z kilkoma kobietami, do pokoju weszła jakaś pani, która spytała się, czy nie znamy jakiejś pielęgniarki. Okazało się, że w kamienicy mieszka kobieta, która uciekając do piwnicy przed bombardowaniami, złamała nogę. Od razu się zgłosiłam, choć formalnie nie byłam pielęgniarką. Na szczęście owa pani potrzebowała raczej opiekunki. Była to bardzo dystyngowana osoba, żona architekta, kierownika robót. Ona sama, gdy była zdrowa, prowadziła zakład szwalniczo-tkacki. Gdy do miasta weszli Sowieci, bo Niemcy przekazali im je bez wkraczania do środka, już u niej pracowałam. Ona od razu połapała się w sytuacji i zmieniła szyld zakładu, umieszczając na nim napis „Tu szyje się kapcie nocne z powierzonego materiału”.
Nie rzucał się w oczy i okupanci nie zwracali na niego uwagi, zatem firma funkcjonowała bez przeszkód. Ja mieszkałam u tej pani aż do chwili odbudowy dworca, czyli do końca grudnia 1939 r. Oprócz mnie, mojej gospodyni i jej bezrobotnego męża mieszkał z nami formalnie ich krewny, de facto zaś ukrywający się polski oficer. Na utrzymanie wszystkich zarabiał wspomniany wcześniej zakład, do którego lwowianie przynosili stare ubrania do przenicowania…
Gdy odbudowano dworzec, postanowiłam wrócić do Krzemieńca, by zobaczyć, co słychać u mamy, której nie widziałam od kilku miesięcy. W końcu grudnia 1939 r. zapukałam do drzwi naszego mieszkania. Nie jest prawdą, jak podają niektóre źródła, że zrobiłam to w 1942 r. Ledwo zdążyłam się przywitać, przyszedł do nas pan Antoni Kozioł, który wcześniej był woźnym w internacie dla najmłodszych dzieci prowadzonym przez moją matkę. Nie zachowywał się już jak dawny podwładny, ale wielki pan. Okazało się, że wraz z żoną zapisali się na dobrowolny wyjazd do Niemiec.
Namówiła go do tego małżonka, której rodziców we wrześniu 1939 r. zamordowali bestialsko nacjonaliści ukraińscy. „Wolę, żeby zabiła mnie szlachetna bomba, niż by zarżnęli mnie jak teściów” — tłumaczył swoją decyzję. Wtedy to po raz pierwszy zetknęłam się z nacjonalizmem ukraińskim. Jak mi opowiadano, napady na Polaków i ich morderstwa dokonywane przez Ukraińców były wówczas na porządku dziennym. W przeddzień wkroczenia wojsk sowieckich do Krzemieńca chłopi ukraińscy napadli na miasto, rabując, co się da, polskiej policji i straży obywatelskiej udało się jednak odeprzeć ten atak.
Podobne wypadki miały miejsce w Poczajowie i kilkudziesięciu wsiach. Rabowano i mordowano wszystkich opornych. Ukraińcy na każdym kroku demonstrowali swoją nienawiść do państwa polskiego. Zrywali orły i portrety dostojników ze ścian, deptali polskie flagi. Nie oszczędzali nawet kościołów. W Wiśniowcu np. wpadli do klasztoru oo. Karmelitów, depcząc i niszcząc wszystko, co im wpadło w ręce. Zrywali wota i darli chorągwie z wizerunkami świętych itp. Zajmowali się też wyłapywaniem polskich żołnierzy i oficerów i wydawaniem ich w ręce sowieckie. Po kilku dniach mego pobytu w Krzemieńcu zgłosiły się do mnie harcerki. Dowiedziały się, że przez kilka miesięcy pracowałam jako pielęgniarka, i poprosiły mnie, bym pomogła w przetransportowaniu chorej kobiety do lwowskiego szpitala na operację. Rodzina miała ją zawieźć prywatnym samochodem do najbliższej stacji kolejowej, a ja miałam jej asystować razem z jej córką w czasie podróży. Oczywiście się zgodziłam.
Wyruszyliśmy samochodem do stacji w Kamienicy. Jechaliśmy do niej wśród zasp, bo zima była wówczas wyjątkowo śnieżna. Musieliśmy przebijać się przez zwały śniegu i podróż trwała wiele godzin, choć powinna być znacznie krótsza. Pod wsią Wołkowyje usłyszeliśmy straszną wiadomość: Ukraińcy zamordowali bestialsko całą rodzinę miejscowej nauczycielki i harcerki, hufcowej krzemienieckiej Zosi Waszczatyńskiej. Uśmiercili jej męża, dzieci i rodziców, a ją samą rozerwali między dwoma sosnami. Najwidoczniej broniła się, nie dając się zabić. Miejscowi ludzie radzili nam, byśmy jak najszybciej odjeżdżali, bo nigdy nic nie wiadomo. Myśmy jednak utknęli w zaspach tuż za wsią i nie było mowy o kontynuowaniu podróży. Poszłam do pierwszej z brzegu chaty i spytałam gospodarzy, czy za wynagrodzeniem przyjmą na noc chorą jadącą na operację do Lwowa. Zgodzili się i ugościli nas wszystkich. Spaliśmy oczywiście z duszą na ramieniu, stanowiliśmy przecież łatwy łup dla bandytów.
Szczęśliwie jakoś dotrwaliśmy do rana i przy pomocy gospodarzy ruszyliśmy do przodu.
Na stacji w Kamienicy była jeszcze polska załoga, kolej jeździła już jednak po sowiecku, to znaczy nikt nie znał godzin przyjazdów i odjazdów. Chora została wpuszczona do ogrzewanej poczekalni, ale kolejarz lojalnie uprzedził nas, że najbliższy skład może zjawić się równie dobrze za godzinę, jak i w nocy, i bezradnie rozłożył ręce. Z biegiem czasu tłum wokół budynku gęstniał, ale pociąg zatrzymał się na stacji dopiero po zmroku. Oczekujący zaczęli go szturmować. Kolejarze ułożyli naszą podopieczną na noszach, jakoś bokiem przepchali się z nią do przedziału i umożliwili nam wejście do niego. Pozostali wrzucali swoje bagaże przez okna i usiłowali dostać się do wnętrza wagonów.
Zatłoczony do niemożliwości pociąg w końcu ruszył i dotarliśmy do Lwowa. Na tamtejszym dworcu też byli jeszcze polscy kolejarze, którzy pozwolili nam schronić się w swojej dyżurce. Stamtąd zadzwoniłyśmy na pogotowie ratunkowe, prosząc o zabranie chorej do szpitala.
Tam personel był już ukraiński, karetka przyjechała po dwóch godzinach. Nikt się zbytnio naszą podopieczną nie przejmował. Zanim umieszczono ją w szpitalnej sali, tak długo trzymano ją na nieogrzewanym korytarzu, że złapała zapalenie płuc i zmarła. Zamiast odzyskać we Lwowie zdrowie, straciła w nim życie. Musiałyśmy ją pochować na Cmentarzu Łyczakowskim.
Ze wspomnień Ireny Sandeckiej