Koniec defilady. Czas zmian
Przekład: Martyna Plisenko
Tytuł oryginału: Parade's End. No More Parades
Data wydania: 2015
Data premiery: 1 grudnia 2015
ISBN: 978-83-7674-488-9
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 304
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Saga o dżentelmenie w najlepszym angielskim stylu
Uporządkowane i spokojne życie Christophera Tietjensa, brytyjskiego arystokraty z zasadami, dobiegło końca. Zdrada, jakiej dopuściła się żona dżentelmena, Sylvia, oraz wybuch I wojny światowej stawiają Christophera w obliczu ważnych decyzji.
Bohater wraca na front Wielkiej Wojny, by walczyć o lepszy świat. Czy na wojennych zgliszczach można odbudować rzeczywistość opartą na takich wartościach jak honor, przyjaźń i wierność?
Koniec defilady to mistrzowsko nakreślone postacie oraz frapująco przedstawione mechanizmy wojny. Dzieło Forda Madoxa Forda zaliczane jest do najważniejszych tytułów literatury brytyjskiej.
Na podstawie całego cyklu Koniec defilady powstał pięciokrotnie nominowany do nagrody Emmy, popularny serial telewizyjny produkcji BBC z Benedictem Cumberbatchem w roli Christophera Tietjensa.
Miejsce to było nieporządne, prostokątne, rozgrzane po zimowej nocy, i przesycone brązowo-pomarańczowym, lekkim pyłem. Wyglądało jak dom z dziecięcego rysunku. Trzy zestawy brązowych kończyn poznaczonych mosiądzem zasłaniały przytłumione światło dochodzące z podziurawionych wiader wypełnionych koksem i przykrytych arkuszami żelaza w kształcie tuneli. Dwóch mężczyzn, jakby niższych w hierarchii, kucało na podłodze koło koksownika; czterej, po dwóch na każdym końcu namiotu, zwisali nad stołami w postawie całkowitej obojętności. Pod okapem dachu nad równoległobokiem czerni znajdował się otwór drzwiowy, przez który od czasu do czasu wpadała stężona wilgoć, z uporem, jak interwał muzyczny. Ci dwaj mężczyźni kulący się na piętach obok koksownika – byli górnikami – zaczęli rozmawiać cicho, ledwie słyszalnie, w śpiewnym dialekcie. Pomruk niósł się monotonnie. To było tak, jakby jeden opowiadał drugiemu długą, długą historię, a jego kompan okazywał zrozumienie lub współczucie zwierzęcymi pomrukami…
Misa ziemi, majestatyczna, sięgająca po czarny okrąg horyzontu, zadygotała. Rozległy się twarde uderzenia: puk, puk, puk. Po minucie klepisko namiotu zadrżało, ludzie pod nim zakrywali uszy, żeby chronić bębenki, wszechświat został zalany przez potężny huk, ogromne echa rozepchnęły ich – na prawo, na lewo, albo do dołu, na stoły, a trzeszczało tak, jakby płomienie w podszyciu leśnym stały się normalną cechą nocy. Usta jednego z tych mężczyzn na podłodze oświetlone żarem z koksownika były niewiarygodnie czerwone i pełne, i wciąż mówiły, mówiły…
Ci dwaj na podłodze byli górnikami z Walii. Jeden przyjechał z Rhondda Valley i nie był żonaty; drugi, z Pontardulais, miał żonę, która prowadziła pralnię, a on tuż przed wojną skończył z górnictwem. Mężczyźni przy stole po prawej stronie drzwi byli starszymi sierżantami; jeden pochodził z Suffolk i miał za sobą szesnaście lat służby jako sierżant w oddziale liniowym. Drugi był Kanadyjczykiem z angielskimi korzeniami. Pozostali dwaj oficerowie w drugim końcu namiotu mieli stopień kapitana. Pierwszy był młodym oficerem urodzonym w Szkocji, ale wykształconym w Oksfordzie; drugi, zbliżający się do wieku średniego, ociężały, pochodził z Yorkshire i był w batalionie żandarmerii. Jeden z górników był przepełniony wściekłością, ponieważ starszy oficer nie pozwolił mu pojechać do domu zobaczyć się z żoną, która sprzedała ich pralnię i nie dostała jeszcze pieniędzy od kupca; ten drugi rozmyślał o krowie. Jego dziewczyna, która pracowała na górskiej farmie powyżej Caerphilly napisała mu o dziwacznej krowie: czarno-białej, rasy holsztyńskiej – z pewnością kierując się dobrocią wobec dziwnego zwierzęcia. Angielski starszy sierżant niemal do łez zamartwiał się wymuszonym opóźnieniem wymarszu. Będzie północ, zanim pozwolą im wyruszyć. To nie było w porządku, żeby trzymać ludzi w takim zawieszeniu. Ludzie nie lubili, żeby ich zmuszać do czekania. To wywoływało niezadowolenie. Nie podobało im się to. Nie rozumiał, dlaczego oddziałowy kwatermistrz nie potrafił zadbać o zapas świec do ślepych latarni. Nie było potrzeby, żeby spowalniać grupę. Niedługo będą musieli dostać jakiś posiłek. Kwatermistrz nie będzie zadowolony. Będzie mocno narzekał, będąc zmuszonym, aby zadbać o kolację. Jednak będzie co jeść. Dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt cztery kolacje za pensa. Ale to nie było w porządku – trzymać ludzi aż do północy i nie dać im jeść. To sprawiało, że byli niezadowoleni przed znalezieniem się na froncie, biedne dranie.
Kanadyjski starszy sierżant martwił się o pugilares oprawny w świńską skórę. Kupił go w sklepie w mieście. Wyobrażał sobie, jak wyciąga go podczas parady, żeby przeczytać coś adiutantowi. Będzie to wyglądać bardzo doniośle na paradzie, gdy stanie taki wyprostowany i wysoki. Tyle tylko, że nie pamiętał, czy włożył go do plecaka. Nie miał go przy sobie. Sprawdził w prawej kieszeni na piersi i lewej kieszeni na piersi, w prawej i lewej kieszeni spodni, we wszystkich kieszeniach płaszcza wiszącego na haczyku w zasięgu ręki. Wcale nie był przekonany, że mężczyzna, który sprawował rolę jego ordynansa zapakował ten pugilares wraz z resztą rzeczy, chociaż ten twierdził, że to zrobił. To było bardzo irytujące. Jego obecny portfel, kupiony w Ontario, był pofałdowany i spękany. Nie lubił go wyciągać, gdy imperialni oficerowie prosili o zwrot pieniędzy. To wywoływało w nich fałszywe przekonanie co do oddziałów kanadyjskich. Bardzo irytujące. Był licytatorem. Zgodził się, że w tym tempie będzie wpół do drugiej, zanim znajdą się na stacji i załadują żołnierzy do pociągu. Ale to było niesłychanie frustrujące, nie wiedzieć, czy ten pugilares został spakowany czy nie. Wyobrażał sobie, jak robi dobre wrażenie podczas parady, stojąc wyprostowany i wysoki, wyciągając go, gdy adiutant zada jakieś pytanie. Rozumiał, że teraz, gdy byli we Francji, ich adiutanci byli oficerami imperialnymi. To było szczególnie irytujące.
Potężny huk przekazał każdemu z mężczyzn z osobna i wszystkim naraz rzeczy nieprzyjemnie intymne. Po tych śmiertelnych torsjach wszystkie inne dźwięki wydawały się ciszą, bolesną dla uszu, w których słyszalnie pulsowała krew. Młody oficer poderwał się gwałtownie na nogi i nieporadnie próbował założyć pas. Starszy, po drugiej stronie stołu, kołysząc się na boki, wyciągnął rękę w geście „siadaj”. Wiedział, że młodszy mężczyzna, który był starszym oficerem, niemal odchodzi od zmysłów. Młodszy, niemożliwie zmęczony, odezwał się do towarzysza ostrymi, obraźliwymi, niesłyszalnymi słowami. Starszy odezwał się ostro, krótko i również niesłyszalnie, nadal pokazując na krzesło. Stary, angielski starszy sierżant powiedział do swojego młodszego kolegi, że kapitan Mackenzie znowu uderzył pięścią, ale jego słów nie było słychać i wiedział o tym. Poczuł w swoim matczynym sercu, które troszczyło się w tej chwili o swoich dwa tysiące dziewięciuset trzydziestu czterech wychowanków, potrzebę, jak zmęczenie, żeby rozszerzyć swoje matkowanie na tego oficera. Powiedział do Kanadyjczyka, że ów kapitan Mackenzie, który czasami bywał stuknięty, jest najlepszym oficerem w armii Jego Królewskiej Mości. I że robi z siebie cholernego durnia. Najlepszy oficer w armii Jego Wysokości. Jeśli nie lepszy. Ostrożny, bystry, odważny jak bohater. A pomyśleć o jego ludziach na froncie. Nie uwierzyłbyś… Czuł niejasno, że matkowanie oficerowi jest męczące. Starszemu szeregowemu czy młodemu sierżantowi, który zaczynał się wygłupiać, można było wymamrotać chrapliwą sugestię przez wąsy. Ale do oficera trzeba było mówić ogródkami. To było trudne. Dzięki Bogu mogli zaufać drugiemu kapitanowi. Staremu i dobremu, jak mówiło przysłowie.
Zapadła martwa cisza.
– Stracili… stracili drogę dostępu – powiedział uciekinier z Rhondda przenikliwym głosem.
Nad namiotami migotało jasne światło dające się dostrzec przez drzwi.
– Bez potrzeby – zajęczał raczej w swoim dialekcie jego towarzysz z Pontardulais – w końcu te cholerne reflektory powinny nas oświetlić tak, żeby widzieli nas z samolotów. Chciałbym się jeszcze przejść po cholernym Mumbles.
– O Nine Morgan, nie przeklinaj tyle – powiedział starszy sierżant.
–Ale, Dai Morgan, powiadam panu – kontynuował kolega O Nine Morgana – Taka dziwna krowa to musi być coś. Czarno-biała holsztynka, no coś takiego…
Młodszy kapitan chyba przestał przysłuchiwać się rozmowie. Obie ręce położył na kocu, który okrywał stół.
– A kim ty jesteś, do diabła, żeby mi wydawać rozkazy? – krzyknął. – Jestem twoim przełożonym. Kto, do diabła… Och, na Boga, kto do diabła… Nikt mi nie rozkazuje… – głos zamarł mu w ustach. Poczuł, że nozdrza ma niezwykle rozszerzone, więc wpadające w nie powietrze było zimne. Poczuł, że zaciska się wokół niego pajęczyna spisku. – Ty i ten twój… alfons generał…
Chciał podciąć sobie gardło własnym nożem. To zdjęłoby mu ciężar z piersi. Gest „siadaj” ciężkiej postaci garbiącej się przed nim sparaliżował mu członki. Poczuł niewiarygodną nienawiść. Gdyby tylko mógł poruszyć rękami i sięgnąć po nóż…
– Ten gość, co kupił tę moją cholerną pralnię, nazywa się Williams – odezwał się O Nine Morgan. – Gdybym wpadł na to, że to Evans Williams z Castell Goch, to bym uciekł.
– Nienawidziła swojego cielaka – powiedział człowiek z Rhondda. – A popatrz, kto by pomyślał…
Żaden z nich nie słuchał, o czym rozmawiali oficerowie. Mówili oni o rzeczach, które nie były interesujące. Kto mógłby mieć krowę, która nienawidziła swojego cielaka? I to gdzieś za Caerphilly, w górach? W jesienny poranek całe zbocze wzgórza było pokryte pajęczynami. Błyszczały w słońcu jak kryształy. Ktoś musiał przeoczyć tę krowę.
Młody kapitan, pochylając się nad stołem, zaczął długi wywód o względnym starszeństwie. Kłócił się sam ze sobą, zmieniając strony z nadzwyczajną szybkością. Po Gheluvelt sam został opisany w biuletynie rządowym. Ten drugi niecały rok później. To była prawda, że ten drugi stale dowodził tym posterunkiem i że on sam dołączył do oddziału tylko ze względu na racje i dyscyplinę. Ale to nie odnosiło się do rozkazu, żeby siadał. Co, do diabła, chciał wiedzieć, ten drugi miał przez to na myśli? Zaczął mówić, szybciej niż zwykle, o kole. Gdy okrąg się zamknie to przez dezintegrację atomu świat się skończy. Za tysiąc lat nikt nie będzie wydawał ani przyjmował rozkazów. On oczywiście do tego czasu będzie je wypełniał.
Starszy oficer, obarczony dowodzeniem jednostką nieuzasadnionej wielkości, z odrapaną kwaterą główną pełną bezużytecznych podwładnych, których bez przerwy wymieniano, z podoficerami, którzy bynajmniej nie chcieli pracować, z szeregowcami z prawie wszystkich kolonii, nieprzyzwyczajonymi do robienia czegokolwiek, z posterunkiem, który widział lepsze czasy i był wyłączną własnością regularnej jednostki brytyjskiej. Zupełnie wystarczały mu praktyczne trudności codziennego życia, a obciążony był jeszcze kłopotliwymi sprawami prywatnymi. Niedawno wyszedł ze szpitala; w parcianym namiocie, pożyczonym od oficera medycznego, który pojechał do Anglii na przepustkę, panowało duszne gorąco od piecyka parafinowego, bez którego z kolei było w nim nieznośnie zimno i wilgotno. Ordynans, którego zostawił medyk, żeby zajmował się namiotem, okazał się na wpół obłąkany. Te niemieckie naloty ostatnio trwały bez przerwy. W bazie było mnóstwo ludzi ściśniętych jak sardynki. W mieście nie dało się chodzić po ulicach. Jednostki rekrutacyjne miały rozkaz, by w miarę możliwości nie trzymać ludzi na widoku. Posiłki wysyłano wyłącznie nocami. Ale jak można wysłać nocą posiłki, skoro co chwila zapalano reflektory w obawie przed nalotem? Każdy człowiek miał dziewięć dokumentów, które musiały zostać podpisane przez oficera. Trzeba było właściwie prowadzić dokumentację tych nieszczęsnych drani. Ale jak to zrobić? Dziś w nocy miał wysłać dwa tysiące dziewięciuset dziewięćdziesięciu czterech ludzi, a dziewięć razy dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt cztery to dwadzieścia sześć tysięcy dziewięćset czterdzieści sześć. Nie chcą lub nie mogą udostępnić mu wybijarki do nieśmiertelników, ale w jaki sposób zbrojmistrz jednostki miał wybić pięć tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt osiem dodatkowych nieśmiertelników, a jednocześnie wypełniać swoje normalne obowiązki?
Drugi kapitan dalej się ciskał. Tietjensowi nie podobała się jego gadanina o kręgu i millenium. Jeśli ma się jakiekolwiek wyczucie, to coś takiego jest niepokojące. Może wskazywać na początki całkowitego, niebezpiecznego szaleństwa… Ale nic nie wiedział o tym gościu. Był zbyt ciemny i zbyt przystojny, i być może zbyt namiętny, żeby być dobrym oficerem. Ale musiał być dobrym oficerem: miał Order za Wybitną Służbę, Krzyż Wojskowy i jakąś zagraniczną baretkę. No i generał mówił, że taki był: wraz z dodatkową, dziwną informacją, że był człowiekiem Wicekanclerza Nagrody Łacińskiej… Zastanawiał się, czy generał Campion wiedział, co to był za człowiek. Pewnie nie, ale ta informacja znalazła się w jego notatkach jako barbarzyńska ozdóbka używana przez wodza dzikusów. Miało to pokazać, że on, Generał Lord Edward Campion, był człowiekiem kultury. Nigdy nie wiadomo, jak może przejawiać się próżność.
A więc ten człowiek był zbyt ciemny i zbyt przystojny, żeby być dobrym oficerem: a jednak był dobrym oficerem. To wszystko wyjaśniało. To frustracja namiętności doprowadzała go do obłędu. Od 1914 musiał być trzeźwy, zdyscyplinowany, cierpliwy i całkowicie stonowany – w obliczu piekła ostrzału, hałasu, błota, starych konserw… A jednak ten starszy oficer widział młodszego pozującego jakby do portretu całej postaci – z jakiegoś powodu z rozkraczonymi nogami, na tle gobelinu szkarłatnego od ognia i jeszcze bardziej od krwi… Westchnął lekko; oto było życie tych kilku milionów…
Wydawał się widzieć swoich poborowych: dwa tysiące dziewięciuset dziewięciu czterech ludzi, których przez kilka miesięcy miał pod swoją komendą – w tych okolicznościach to długo – ludzi, o których on i starszy sierżant Cowley dbali z dużą dozą czułości, troszcząc się o ich morale; ich morale, ich stopy, ich trawienie, ich zniecierpliwienie, ich pożądanie kobiet… Jakby widział ich rozpraszających się po całym obszarze kraju, z głowami zwieszającymi się powoli, jak można zobaczyć w zoo, gdy wielki wąż niespiesznie ześlizguje się do swojego zbiornika z wodą… Przeniesionych gdzieś daleko, postawionych przed niemożliwą do pokonania barierą, która rozciągała się od ziemskich otchłani po szczyty niebios…
Silne przygnębienie, niekończący się zamęt, ciągłe szaleństwo, niezmierzone okrucieństwo. Wszyscy ci ludzie oddani w ręce najbardziej cynicznych i beztroskich intrygantów kręcących się po długich korytarzach, którzy tworzą spiski wymierzone w samo serce świata. Wszyscy ci ludzie – zabawki: wszystkie te śmierci mające tylko obrazować zdania umieszczane w przemowach polityków pozbawionych uczuć czy choćby rozsądku. Setki tysięcy ludzi ciskanych tu i tam w brud i gigantyczne błoto środka zimy… Dobry Boże, zupełnie jakby byli orzeszkami starannie zbieranymi przez sroki… Ale to byli ludzie. Nie tylko populacje. Ludzie, o których się martwił. Każdy z nich miał kręgosłup, kolana, spodnie, szelki, karabin, dom, pasje, grzeszki, kolegów, jakieś teorie dotyczące wszechświata, odciski, choroby dziedziczne, sklepy warzywne, mleczarnie, papiernie, bachory, szmaty za żony… Ludzie: Inne Stopnie! I biedni – mali oficerowie. Niech Bóg ma ich w opiece. Człowiek Wicekanclerza Nagrody Łacińskiej…
Ten konkretny nieszczęśnik zdawał się źle znosić hałas. Powinni, ze względu na niego, zachowywać tu ciszę…
Na Boga, on miał całkowitą rację. To miejsce było pomyślane do cichych i starannych przygotowań mięsa armatniego. Poborowi! Baza to miejsce do medytacji, może powinno się tu modlić; miejsce, gdzie każdy zwykły człowiek mógł napisać swój ostatni list do domu i pożalić się, jaki okropny hałas robi broń.
Ale upakowanie półtora miliona ludzi w tym małym miasteczku i jego okolicach wyglądało jak zastawianie pułapki na szczury, z przynętą ze zgniłego mięsa. Huńskie samoloty mogły ich wyczuć z odległości setek mil. Narobiłoby to więcej szkód, niż gdyby bombami roznieśli na strzępy pół Londynu. A obrona powietrzna to był jakiś żart: szalony żart. Wystrzeliwała tysiące sztuk amunicji, jak chłopcy rzucającymi kamieniami w pływające szczury. Najwyraźniej najlepiej przygotowani lotnicy kręcili się wokół metropolii. Ale poszkodowani nie widzieli w tym nic zabawnego.
Poczuł kolejny przypływ ciężkiej depresji. Brak zaufania do rządu, który objął do tego czasu już większą część armii, stał się fizycznym bólem. Niezmierzone ofiary, ten ocean cierpienia psychicznego, służyły próżności ludzi, którzy wobec ogromu tych krajobrazów i sił wydawali się Pigmejami! To zmartwienia tych wszystkich przemoczonych milionów taplających się w brązowym błocie tak go martwiły. Mogli umrzeć, mogli zostać zmasakrowani w krzakach, przez ćwierć miliona. Ale powinni być masakrowani szybko, pewnie, z opuszczonym czołem, bez ceregieli…
Naprawdę nie wiedział niczego o oficerze, którego miał przed sobą. Wyraźnie przerwał, oczekując odpowiedzi na jakieś pytanie. Ale jakie? Tietjens nie miał pojęcia. Nie słuchał. W namiocie zapanowała ciężka cisza. Po prostu czekali.
– No i co z tym? – z nienawiścią w głosie powiedział oficer. – To właśnie chcę wiedzieć!
Tietjens znów pogrążył się w myślach… Istniało wiele rodzajów szaleństwa. Jakie było to? Ten gość nie był pijany. Gadał jak pijak, ale nie był pijany. Tietjens zaryzykował, każąc mu siadać. Są szaleńcy, których podświadomość reaguje na wojskową komendę tak, jakby to było magiczne zaklęcie. Tietjens pamiętał, jak kiedyś warknął „w tył zwrot” do nieszczęsnego obłąkańca w jakimś obozie w kraju, a ten człowiek, który ochoczo przegalopował obok jego namiotu, wymachując bagnetem i mając pogoń pięćdziesiąt jardów za sobą, zatrzymał się natychmiast i stanął w postawie zasadniczej. Wyraźnie działał z przerwami.
– Co z czym? – zaryzykował pytanie.
– Wygląda na to, że wasz majestat nie uważa moich słów za warte uwagi – powiedział oficer ironicznie. – Powiedziałem: „Co z moim parszywym wujem?”. Pańskim zasranym, najlepszym przyjacielem.
– Generał jest pańskim wujem? – powiedział Tietjens. – Generał Campion? Co on panu zrobił?
Generał wysłał tu tego człowieka wraz z listem, w którym prosił, by on, Tietjens, miał w jego zastępstwie oko na bardzo dobrego towarzysza i wspaniałego oficera. Generał napisał tę notkę własnoręcznie i dołożył dodatkowe informacje o szkolnej waleczności kapitana Mackenzie… Tietjens uznał za bardzo dziwne, że generał robi sobie tyle kłopotu ze zwykłym dowódcą jednostki piechoty. Jak ten człowiek zwrócił na siebie uwagę generała? Oczywiście Campion był dobroduszny, jak inny człowiek. Jeśli jakiś koleś, na wpół stuknięty, który zgodnie ze swoimi aktami był bardzo dobrym człowiekiem, zwrócił na siebie uwagę Campiona, to ten zrobiłby dla niego wszystko, co możliwe. A Tietjens wiedział, że jego samego, generał uważał za ociężałego mola książkowego, któremu można było zaufać, że zajmie się jednym z jego protegowanych… Być może Campion sądził, że w tej jednostce nie ma nic do roboty: że mogą się zająć pilnowaniem wariata. Ale jeśli Mackenzie był siostrzeńcem Campiona, to wszystko było jasne.
– Campion moim wujem? – wykrzyknął szaleniec. – Skąd, to pański wuj!
– Och, nic podobnego – odparł Tietjens.
Generał nie był z nim w żaden sposób spokrewniony, tak się jednak złożyło, że był jego ojcem chrzestnym i najstarszym przyjacielem jego ojca.
– No to cholernie to zabawne – powiedział tamten. – Cholernie podejrzane… Dlaczego tak bardzo się panem interesuje, jeśli nie jest pańskim zakichanym wujem? Nie jest pan żołnierzem… Nie nadaje się pan na żołnierza… Chlebak, wygląda pan jak chlebak… – zamilkł na chwilę, a potem znów zaczął mówić, bardzo szybko. – W kwaterze głównej mówią, że pańska żona ma wpływ na tego obrzydliwca. Nie uwierzyłem, że to prawda. Nie wierzyłem, żeby był pan takim człowiekiem. Wiele o panu słyszałem!
Tietjens zaśmiał się z jego szaleństwa. Potem, w ciemnopomarańczowym rozbłysku poczuł, że przeszył go nieznośny ból – nieznośny ból wieści z domu dla tych rozpaczliwie zajętych ludzi, ból spowodowany katastrofami gdzieś daleko i w ciemnościach. Nie można było zrobić nic, żeby go złagodzić…! Nadzwyczajna uroda żony, z którą był w separacji – bo zaiste była nadzwyczaj piękna! – łatwo mogła wywołać skandal, jakoby dostała się do kwatery głównej generała, która była swego rodzaju imprezą rodzinną! Dotychczas jednak, z łaski Boga, nie było żadnych skandali. Sylvia Tietjens była rozdzierająco niewierna, w najbardziej bolesny sposób. Nie miał pewności, czy uwielbiane przez niego dziecko było jego… To nie było czymś niezwykłym w przypadku bardzo pięknych – i okrutnych! – kobiet. Ona była jednak wyniośle rozważna.
Tym niemniej trzy miesiące temu rozstali się… albo on sądził, że się rozstali. Jego życie domowe okrywała niemal całkowita pustka. W tej brązowej ciemności ona jawiła się przed nim tak niezwykle jasna i czysta, że aż zadrżał: bardzo wysoka, bardzo blada, nadzwyczaj szczupła i czysta. Rasowa! W sukni ze złocistej tkaniny, cała rozjaśniona, i z masą włosów, też jakby ze złota, skręcających się nad uszami. Rysy bardzo wyraźne i drobne; zęby białe i nieduże; małe piersi; ramiona szczupłe i długie… Jego oczy, gdy były zmęczone, z niezwykłą ostrością wyświetlały na siatkówce obrazy, czasem były to rzeczy, o których zdarzało mu się pomyśleć bardzo przelotnie. Cóż, dzisiejszej nocy oczy miał bardzo zmęczone! Patrzyła prosto przed siebie, z lekkim grymasem wrogości w kącikach warg. Właśnie obmyśliła sposób, aby potężnie zranić jego milczącą osobowość… Półprzezroczystość zmieniła się w świetlisty błękit, jak pod niewielkim, gotyckim łukiem, i wizja rozpłynęła się gdzieś z prawej strony.
Nie miał pojęcia, gdzie przebywała Sylvia. Przestał przeglądać gazety ilustrowane. Powiedział, że jedzie do klasztoru w Birkenhead – ale dwa razy widział jej zdjęcia. Na pierwszym była w towarzystwie lady Fiony Grant, córki hrabiego i księżnej Ulleswater – i lorda Swindona, który typowany był na kolejnego ministra finansów międzynarodowych – nowego członka Izby Lordów… Cała trójka szła prosto na aparat na dziedzińcu zamku lorda Swindona… wszyscy troje uśmiechnięci!… To było oświadczenie, że mąż pani Tietjens przebywa na froncie.
Cierń tkwił jednakże w drugim zdjęciu – w opisie zamieszczonym przez gazetę! Było na nim widać, jak Sylvia stoi w parku przed ławką. Siedział na niej ujęty z profilu młody, roześmiany człowiek, w cylindrze zsuniętym na tył głowy, z wysuniętą żuchwą wskazującą w górę. Opis mówił, że zdjęcie przedstawia panią Tietjens, której mąż był w szpitalu na Froncie, opowiadającą anegdotę synowi i spadkobiercy lorda Birghama! Kolejny z tych nieznośnych, nieuczciwych arystokratów mających własne gazety…
Poczuł nagłe uderzenie bólu, gdy po wyjściu ze szpitala oglądał to zdjęcie w zniszczonym i zabałaganionym przedpokoju – że gazeta zrobiła Sylvii mocny przytyk… Ale gazety ilustrowane nie robią takich rzeczy popularnym pięknościom. Są zbyt cenne dla fotografów… Zatem tych informacji musiała dostarczyć sama Sylvia; chciała sprowokować komentarze odnośnie do jej rozbawionych towarzyszy i stwierdzenia, że jej mąż był w szpitalu na Froncie… Dotarło do niego, że była na ścieżce wojennej. Ale wyparł to z myśli… Tym niemniej była wspaniała, idealnie bezpośrednia, doskonale nieulękła, wspaniale lekkomyślna, hojna, nawet dobra – i straszliwie okrutna: nic nie dawało jej takiego spełnienia jak okazanie pogardy – nie, nie pogardy!, cynicznej nienawiści wobec jej męża, wobec wojny, wobec opinii publicznej… Nawet wobec zainteresowania ich dzieckiem! Jednak, uświadomił sobie, jej obraz, który właśnie ujrzał, przedstawiał Sylvię stojącą w pozycji uwagi, z lekko drgającymi wargami, podczas gdy odczytywała wskazania termometru… Dziecko miało odrę i temperaturę, o której bał się myśleć. I – to było u jego siostry w Yorkshire, a miejscowy lekarz nie zamierzał brać na siebie odpowiedzialności – ciągle czuł ciepło tej małej mumii – jak ciało; okrył główkę i twarz flanelą, bo nie chciał jej widzieć, i opuścił rozgrzany, okropny, kruchy ciężar do zimnej wody z pokruszonym lodem… Stała w napięciu, z drgającymi odrobinę kącikami ust: temperatura na termometrze spadała… Może więc nie chciała, niszcząc ojca, tak potwornie niszczyć dziecka… Chociaż dla dziecka nie było nic gorszego niż matka znana jako dziwka…
Przy stole stał starszy sierżant Cowley.
– Sir, czy nie byłoby dobrze posłać gońca do kucharza i powiedzieć mu, że pobierzemy kolację dla oddziału? – powiedział. – Drugiego można by posłać do Kwatery. Im też się nie uśmiecha takie czekanie.
Drugi kapitan cały czas gadał – ale o swoim wspaniałym wujku, a nie o Sylvii. Tietjens nie bardzo rozumiał, o czym tamten mówił. Chciał posłać drugiego gońca do kwatermistrza z wiadomością, że jeśli świece do ślepych lamp nie były przewidziane do użytku jego kancelarii, to on, kapitan Tietjens, dowódca Batalionu XVI, tej samej nocy przedstawi sprawę dostaw dla swojego batalionu przed Komedą Główną. Cała trójka mówiła jednocześnie: na myśl o uporze kwatermistrza Tietjens poczuł przypływ ciężkiego fatalizmu. Duża jednostka obok jego obozu była zmęczona walką z przeszkodami. Można by pomyśleć, że okażą nieco zapału do przetransportowania jego ludzi na miejsce. Nie mówiąc już o tym, że pilnie potrzebni byli ludzie – że im więcej jego ludzi wyruszyło, tym więcej z nich trzymało się z tyłu. A jednak próbowali zablokować mu dostawy mięsa, artykułów spożywczych, szelek, nieśmiertelników, książeczek wojskowych… Piętrzyli wszystkie wyobrażalne przeszkody i to kompletnie bezmyślnie…! Zdołał nawet przekazać starszemu sierżantowi Cowleyowi, że jeśli wszystko wydało się ucichnąć, to lepiej, żeby kanadyjski starszy sierżant poszedł i sprawdził, czy wszystko jest przygotowane do przerzucenia jego ludzi… Jeśli jeszcze przez dziesięć minut będzie spokój, to można się spodziewać hasła do wymarszu… Wiedział, że starszy sierżant Cowley chciał pozbyć się z namiotu szeregowców i kapitana, który się tak zachowywał, i nie rozumiał, dlaczego stary oficer nie powinien dostać tego, czego chciał.
To wyglądało, jakby uważny i męski lokaj się wycofał. Szare wąsy i czerwone policzki Cowleya pojawiły się na moment przy koksowniku. Sierżant wyszeptał coś do gońców, dłonie trzymając delikatnie na ich ramionach. Gońcy wyszli; wyszedł Kanadyjczyk. Starszy sierżant Cowley, stojąc w drzwiach, wpatrywał się w gwiazdy. Trudno mu było pojąć, że te same iskierki światła na czarnej płachcie, na które patrzył, mrugały również na jego dom i podstarzałą żonę w Isleworth nad Tamizą, powyżej Londynu. Wiedział, że taki jest fakt, ale jednak trudno mu to było sobie wyobrazić. Wyobrażał sobie tramwaje jeżdżące po High Street, swoją żonę w jednym z nich, z kolacją w siatkowej torbie trzymanej na grubych kolanach. Tramwaje oświetlone i błyszczące. Wyobrażał sobie, że na kolację ma wędzone śledzie: dziesięć do jednego, że to będą wędzone śledzie. Jej ulubione. Jego córka była w Kobiecej Służbie Pomocniczej. Pracowała jako kasjerka w Parks’s, u dużego rzeźnika w Brentford, i ślicznie wyglądała w szklanej budce. Jakby to było w British Museum, gdzie są faraonowie i inni tacy w szklanych gablotach… Przez całą noc z oddali słychać było brzęczenie kombajnów. Coś takiego…! Ale to równie dobrze mogły być nasze samoloty. Do herbaty miał dobre, walijskie grzanki z serem.
W namiocie, w którym wokół koksownika zrobiło się luźniej, wydawała się wytwarzać swego rodzaju intymna atmosfera. Tietjens zebrał siły, żeby poradzić sobie ze swoim oszalałym przyjacielem. Kapitan Mackenzie – Tietjens nie było pewien, czy tak brzmiało jego nazwisko: jakoś tak to wyglądało w generalskiej dłoni –opowiadał o niesprawiedliwościach, których doświadczył z winy pewnego wspaniałego wujka. Podobno w jakimś ważnym momencie wuj odmówił przyznania się do znajomości ze swoim siostrzeńcem. Od tego zaczęły się wszystkie jego problemy…
– Posłuchaj mnie pan – powiedział nagle Tietjens. – Zbierz się do kupy. Zwariowałeś? Kompletnie ci odbiło? Czy tylko się pan wydurniasz?
Mężczyzna opadł nagle na skrzynkę po peklowanej wołowinie, która służyła jako krzesło. Zająknął się na pytaniu, co… co… co Tietjens ma na myśli.
– Jeśli za bardzo się zagalopujesz – powiedział Tietjens – to możesz zajść dalej, niż byś chciał.
– Nie jest pan psychiatrą – oświadczył tamten. – Niech pan nie próbuje ze mną żadnych sztuczek. Wiem o panu wszystko. Mam wuja, który wyrządził mi wiele krzywd – więcej, niż można sobie wyobrazić. Gdyby nie on, to nie byłoby mnie tutaj.
– Mówi pan tak, jakby ten człowiek sprzedał pana w niewolę – powiedział Tietjens.
– To pański najbliższy przyjaciel. – Mackenzie wydawał się to traktować jako motyw zemsty na Tietjensie. – Jest też przyjacielem generała. I pańskiej żony. On się przyjaźni z każdym.
Skądś z wysoka, daleko po lewej stronie, rozległo się osamotnione, przyjemne „pop-op-op”.
– Wyobrażają sobie, że to kolejny najazd Hunów – powiedział Tietjens. – W porządku; niech się pan koncentruje na wujku. Tylko niech pan nie wyolbrzymia jego ważności dla świata. Zapewniam pana, że nazywając go moim przyjacielem, popełnia pan błąd. Ja nie mam przyjaciół na tym świecie. Będzie panu przeszkadzał ten hałas? – dodał. – Jeśli zacznie panu działać na nerwy, to z godnością może się pan oddalić do schronu teraz, zanim będzie gorzej…
Zawołał Cowleya, żeby przekazał kanadyjskiemu starszemu sierżantowi, by ten zabrał swoich ludzi z powrotem do schronów, jeśli z nich wyszli. Dopóki nie nadejdzie informacja „droga wolna”.
Kapitan Mackenzie usiadł ponury przy stole.
– Do diabła z tym wszystkim – powiedział. – Proszę nie sądzić, że boję się małego szrapnela. Mam za sobą dwie tury po czternaście miesięcy i dziewięć miesięcy na froncie. Mógłbym już wracać do domu… Do diabła: to piekielna awantura… Dlaczego nie jestem cholerną dziewczyną i nie przysługuje mi przywilej krzyku?
– A niech pan krzyczy – powiedział Tietjens. – Jak dla mnie nie ma problemu. Tutaj nikt nie będzie kwestionował pańskiej odwagi.
Wokół namiotu głośno spadały krople deszczu; jakiś jard dalej rozległ się znajomy huk, potem ostry, rozdzierający dźwięk, ostrzejsze stuknięcie w stół między nimi. Mackenzie wziął pocisk, który tam spadł, i obracał go między palcami.
– Myślał pan, że podskoczę – powiedział obraźliwie. – Taki z pana cholerny cwaniak.
Dwa piętra niżej na podłogę salonu upadła dwustufuntowa bomba; trzasnęły wszystkie okna w domu; w powietrzu niósł się stukot szrapneli. Znowu znienacka zapadła cisza, bolesna, skoro przygotowało się na hałas. Goniec z Rhondda wszedł lekkim krokiem, niosąc dwie grube świece. Wziął od Tietjensa ślepe latarnie i zabrał się za mocowanie w nich świec, parskając gorliwie przez nos.
– Prawie mnie dopadli przez te świece – powiedział. – Czułem, że spadły mi pod nogami. Biegłem jak nie wiem, kapitanie.
Wewnątrz łuski szrapnela był żelazny pręcik ze spłaszczonym, szerokim czubkiem. Gdy łuska rozrywa się w powietrzu, ten kawałek żelaza spada na ziemię, a ponieważ zwykle spada z dużej wysokości, to jest to niebezpieczne. Ludzie mówią na nie świeczniki i nienawidzą z całego serca.
Teraz na brązowo-purpurowym kocu okrywającym stół widać było mały krąg światła. Pojawił się Tietjens, srebrnowłosy, czerstwy i masywny; Mackenzie, ciemny, z mściwymi oczami i wysuniętą żuchwą. Bardzo szczupły, koło trzydziestki.
– Możesz zejść do schronu razem z oddziałami kolonialnymi, jeśli chcesz – powiedział Tietjens do gońca.
Mężczyzna po długiej pauzie, jako bardzo wolno myślący, odparł, że woli zaczekać na kolegę, O Nine Morgana.
– Powinni pozwolić na noszenie hełmów w pomieszczeniach – powiedział Tietjens do niego. – Niech mnie szlag trafi, jeśli nie dołączą hełmów do wyposażenia ludzi, którzy trafią do mnie na służbę, i niech mnie szlag, jeśli mi nie powiedzieli, że jeśli chcę hełmów dla własnych ludzi, to powinienem napisać do kwatery głównej Kanadyjczyków, do Aldershot, czy gdzieś tam, żeby mi to przyklepali.
– Nasze kwatery główne są pełne Hunów robiących krecią robotę – nienawistnie powiedział Mackenzie. – Chciałbym się dostać między nich.
Tietjens z niejakim zainteresowaniem przyjrzał się temu młodemu człowiekowi z rembrandtowskimi cieniami na smagłej twarzy.
– Wierzy pan w te bzdury? – zapytał.
– Nie… – odpowiedział młodzieniec. – Nie wiem, czy wierzę… Nie wiem, co mam myśleć… Świat jest pełen zgnilizny…
– Och, faktycznie jest pełen zgnilizny, niech będzie – zgodził się Tietjens.
I przy zmęczeniu umysłu, spowodowanym koniecznością poradzenia sobie z niezliczonymi faktami, jak zapewnienie schronienia tysiącu ludzi co kilka dni, organizowanie parad dla ogromnie wymieszanych oddziałów o wszelkim typie uzbrojenia i bardzo zróżnicowanej musztrze, walka z dowódcą żandarmerii wojskowej, żeby trzymał swoich ludzi poza zasięgiem żandarmerii garnizonowej, która zgarniała wszystkich Kanadyjczyków, poczuł, że nie pozostała w nim ani odrobina ciekawości… Czuł jednak niejasno, gdzieś z tyłu głowy, że z jakiegoś powodu trzeba było spróbować uzdrowić tego młodego członka niższej klasy średniej.
– Tak, świat z pewnością jest pełen zgnilizny – powtórzył. – Ale jeśli o to chodzi, to nie jest żadna szczególna zgnilizna… Jesteśmy w to zamieszani nie dlatego, że mamy w jednostkach Hunów, tylko dlatego, że mamy Anglików. Tu jest pies pogrzebany… Samolot Hunów pewnie wróci. Pół tuzina samolotów…
Młody człowiek, z umysłem osłabionym przez wyrzucenie z siebie masy na wpół nonsensownych bredni, zastanowił się nad powrotem samolotów z ponurą obojętnością. Jego faktycznym problemem było to, czy zdoła wytrzymać hałas, który pewnie będzie towarzyszył ich powrotowi. Naprawdę musiał wbić sobie do głowy, że była to otwarta przestrzeń dla wszystkich zamiarów i celów. To nie będą odłamki kamienia. Był gotów na uderzenie żelaznymi, stalowymi, ołowianymi, miedzianymi czy brązowymi pociskami, ale nie tymi cholernymi kamieniami, które obijały się o ściany domów. Do tego przekonania doszedł podczas cholernej, piekielnej, przeklętej przepustki w Londynie, gdzie wciąż było słychać ten koszmarny łomot… Przepustka na rozwód! „Kapitanowi Mackenzie udziela się przepustki od 14.11 do 29.11 w celu uzyskania rozwodu…”. Wspomnienie wydawało się w nim wybuchać wraz z hałasem jednej z tych potężnych, blaszanych eksplozji – i zawsze wtedy, gdy słychać było ten szczególny jazgot broni; te dwa czynniki zlały się w piekielny huk na zewnątrz. Poczuł, że komin zaraz zawali mu się na głowę. Można się było bronić krzykiem i przeklinaniem piekielnych idiotów; jeśli udało się przekrzyczeć hałas, byłeś bezpieczny… To nie było rozsądne, ale przynosiło ulgę…!
– Z danych wywiadu wynika, że nie wiedzą, że tu jesteśmy – ostrożnie odezwał się Tietjens. – Wiemy, że wrogie władze otwierają koperty przy śniadaniu.
Przyszło mu do głowy, że zajmowanie się mentalną równowagą tego członka klasy niższej było jego wojskowym obowiązkiem. Mówił więc… cokolwiek, nużąco, żeby tylko zajmować jego umysł! Kapitan Mackenzie był oficerem Jego Wysokości Króla: własnością, ciałem i duszą, Jego Wysokości i Biura Wojennego Jego Wysokości. Obowiązkiem Tietjensa było chronić tego człowieka tak, jak jego obowiązkiem było zapobiegać zniszczeniu każdej innej własności Króla. To było ukryte w przysiędze wierności.
– Przekleństwem armii, o ile dotyczy to tej organizacji, było nasze kretyńskie, narodowe przekonanie, że gra jest czymś więcej od gracza – mówił dalej. – To była nasza ruina, mentalna, jako narodu. Nauczono nas, że krykiet jest ważniejszy od czystego umysłu, więc ten przeklęty kwatermistrz uznał, że zdobędzie punkt, jeśli nie wyda ludziom hełmów.
To jest Gra! A jeśli któryś z jego, Tietjensa, ludzi zginie, on się uśmiechnie i powie, że gra to coś więcej niż gracze… I oczywiście jeśli będzie miał wystarczająco kiepski wynik na kręgielni, to dostanie awans. W zachodnim mieście katedralnym był kwatermistrz, który miał więcej odznaczeń za wybitną służbę i medali kombatanckich niż ktokolwiek w czynnej służbie we Francji, od morza po Péronne, czy gdzie tam kończyły się nasze linie. Jego osiągnięciem było obrabowanie każdego nieszczęsnego człowieka pod Komendą Zachodnią z kilku tygodniowego dodatku rozłąkowego… dla dobra podatnika oczywiście. Biedne dzieci tych ludzi nie miały ubrań i jedzenia, a ich ojcowie byli rozdrażnieni i zniechęceni. A dla dyscypliny i armii jako machiny wojennej nie było nic gorszego na świecie. Ale ten kwatermistrz siedział w swoim biurze, zabawiając się ze swoimi bazami lotniczymi.
– I – skonkludował Tietjens – na każde ćwierć miliona funtów szterlingów, które wyciska z tych nieszczęsnych żołnierzy, dostaje nową baretkę… Gra, w skrócie, to coś więcej niż jej gracze.
– Och, niech to szlag! – powiedział kapitan Mackenzie. – Właśnie to czyni nas takimi, jakimi jesteśmy, czyż nie?
– Owszem – zgodził się Tietjens. – To nas zapędza do dziury i nie pozwala wyjść.
Mackenzie wrócił do ponurego wpatrywania się we własne palce.
– Może pan mieć rację albo może się mylić – powiedział. – To stoi w sprzeczności ze wszystkim, co kiedykolwiek słyszałem. Ale rozumiem, co ma pan na myśli.
– Na początku wojny – powiedział Tietjens – musiałem zajść do Biura Wojennego i w jednym pomieszczeniu trafiłem na człowieka… Jak pan sądzi, co robił… Co, do diabła, pan sądzi, że robił? Opracowywał ceremonię rozwiązania batalionu Kitchenera. Nie można powiedzieć, żebyśmy nie byli przygotowani chociaż na jedną okoliczność… Cóż, tak miał wyglądać koniec tego przedstawienia: adiutant wydaje batalionowi komendę spocznij; orkiestra gra „Land of Hope and Glory”, a potem adiutant mówi: „To już koniec parad”. Dostrzega pan, jakie to symboliczne? Orkiestra grająca „Land of Hope and Glory” i adiutant mówiący „To już koniec parad”?… Tyle że to nieprawda. Nieprawda, wierutna nieprawda… Koniec z nadzieją, koniec z chwałą, koniec z paradami dla mnie i dla pana. I dla kraju. I, śmiem twierdzić, dla świata… Nie ma… Odeszły… Koniec! To… już… koniec… parad!
– Sądzę, że ma pan rację – powiedział powoli tamten. – Ale znowu, co ja robię w tym całym przedstawieniu? Nienawidzę żołnierki. Nienawidzę całego tego piekielnego interesu.
– No to niech pan idzie do Sztabu – powiedział Tietjens. – Oni tam najwyraźniej są chętni, żeby pana mieć. Założę się, że Bóg przeznaczył pana do wywiadu, nie do oddziału piechoty.
– Nie wiem – odparł tamten ze znużeniem. – Byłem z batalionem. Chciałem się zatrzymać z batalionem. Miałem trafić do Biura Spraw Zagranicznych. Mój żałosny wujek to załatwił. Byłem z batalionem. Oficer dowodzący niezbyt się przejmował. Ktoś musiał zostać z tym batalionem. Nie miałem zamiaru się brudzić, przyjmując jakąś robotę za biurkiem…
– Zapewne mówi pan w siedmiu językach i takie tam? – zapytał Tietjens.
– W pięciu – skorygował tamten cierpliwie – i czytam w dwóch. I oczywiście łacina i greka.
W świetle pojawił się mężczyzna, brązowy, sztywny, wysoko unoszący nogi w kroku defiladowym.
– Oto kolejne cholerne straty – powiedział wysokim, drewnianym głosem.
W cieniu wydawało się, że połowę twarzy i prawą stronę piersi ma okryte krepą. Zaśmiał się wysokim, zgrzytliwym rechotem. Pochylił się, wyginając jakby w sztywny łuk, na napiętych udach. Pokiwał się, wciąż pochylony, nad arkuszem blachy okrywającej koksownik, zdjął ją i położył się na plecach na nogach drugiego gońca, który kulił się przy piecyku. W jasnym świetle wydawało się, jakby na twarz i tors tego człowieka wylano kubeł czerwonej farby. Połyskiwał w świetle ognia – tak jak świeża farba, ruszająca się! Goniec z Rhondda, przygnieciony przez ciało spoczywające mu na kolanach, siedział z otwartymi ustami, przypominając dziewczynę, która powinna zapleść włosy innej, leżącej przed nią. Czerwona maź rozlewała się po podłodze; czasem można zobaczyć, jak w taki sam sposób woda przebija się przez piasek. Tietjens zdumiał się, widząc, że w ludzkim ciele może być tyle krwi. Myślał o tym, że to czyste wariactwo sądzić, że wuj tego człowieka był przyjacielem Tietjensa. Nie miał przyjaciół w handlu, a to był wuj faceta, który w normalnych czasach pewnie przyniósłby mu parę butów za pokwitowaniem… Poczuł się tak, jak wtedy, gdy opatrzył ciężko rannego konia. Przypomniał sobie ranę na piersi zwierzęcia, z której krew spływała na nogę jak pończocha. Dziewczyna pożyczyła mu swoją bieliznę, żeby to zabandażować. Tym niemniej nogi niosły go powoli i ciężko po podłodze.
Żar z piecyka zalewał jego pochyloną twarz. Miał nadzieję, że nie umaże sobie rąk krwią, bo krew jest bardzo kleista. Sprawia, że palce sklejają się ze sobą na amen. Ale w ciemności pod plecami tego człowieka, pod które wsunął rękę, może nie było krwi. Jednak była: było tam bardzo mokro.
– Trębacz, wezwij dwóch sanitariuszy i czterech ludzi – z zewnątrz dobiegł głos sierżanta Cowleya. – Dwóch sanitariuszy i czterech ludzi.
Noc przecięło łkanie, żałobne, zrezygnowane i przedłużające się.
Tietjens pomyślał, że dzięki Bogu ktoś przyjdzie i uwolni go od tego zadania. To nie było nic przyjemnego, trzymać ciało, podczas gdy ogień trawił ci twarz.
– Wyłaź spod niego, do diabła! – powiedział do drugiego gońca. – Jesteś ranny?
Mackenzie nie mógł się dostać do ciała od drugiej strony, bo drogę blokował koksownik. Goniec wydobywał się spod ciała, szorując po podłodze tak, jakby wyciągał nogi spod sofy.
– Biedny O Nine Morgan! – mówił. – Mój Boże, nie rozpoznałem biedaka… Mój Boże, nie rozpoznałem biedaka!
Tietjens pozwolił, żeby ciało powoli osunęło się na podłogę. Był bardziej delikatny, niż gdyby ten człowiek żył. Zapanował piekielny szum. Tietjens miał wrażenie, że jego myśli będą musiały krzyczeć do niego pomiędzy wstrząsami ziemi. Myślał, jaki to absurd, że ten cały Mackenzie wyobrażał sobie, że mógłby znać jakiegoś jego wuja. Bardzo żywo widział również twarz swojej dziewczyny, która była pacyfistką. Martwiło go, że nie wiedział, jaką minę miałaby, gdyby dowiedziała się, czym się teraz zajmował. Obrzydzenie…? Stał ze śliskimi, kleistymi dłońmi wyciągniętymi z dala od munduru… Może obrzydzenie!… Nie można było myśleć w tym hałasie… Jego grube podeszwy przylgnęły do podłogi i oderwały się z trudem… Przypomniał sobie, że nie posłał gońca do kancelarii, żeby sprawdzić, ilu z jego ludzi będzie następnego dnia potrzebnych w garnizonie, i to dotkliwie go męczyło. Bez końca będzie musiał ostrzegać odkomenderowanych do niego oficerów. Do tej pory wszyscy będą już w burdelach w mieście… Nie mógł wymyślić, jaką minę miałaby ta dziewczyna. Już nigdy jej nie zobaczy, więc jakie to miało znaczenie…? Pewnie obrzydzenie…! Przypomniał sobie, że nie sprawdził, jak w tym hałasie radził sobie Mackenzie. Nie chciał go oglądać. To był nudziarz… W jaki sposób jej twarz wyraziłaby obrzydzenie? Nigdy nie widział, jak je okazuje. Twarz miała idealnie nieprzeniknioną. Jasną… O Boże, jak znienacka wywróciły mu się wnętrzności…! Myśląc o dziewczynie… Twarz, którą miał poniżej uśmiechnęła się – pół twarzy! Nos był na miejscu, połowa ust z zębami widocznymi w świetle ognia… Zdumiewające, jak w tym zamieszaniu wyraźnie było widać garbaty nos i żłobkowane zęby… Oczy spoglądały beztrosko na dach namiotu… Odszedł z uśmiechem. Niezwykły człowiek, rzec by można! Po śmierci. Mówiąc, musiał być martwy. Te słowa musiał wypowiedzieć automatycznie na ostatnim oddechu dobywającym się z płuc. Być może odruch zmarłego… Gdyby on, Tietjens, dał temu człowiekowi przepustkę, której chciał, to teraz by żył! Cóż, miał rację, nie dając jej temu nieszczęsnemu draniowi. W każdym razie było mu lepiej tam, gdzie był. I tak samo on, Tietjens, przez cały ten czas nie dostał ani jednego listu z domu! Ani jednego listu. Ani plotki. Ani rachunku. Jakieś ogólniki od handlarzy starymi meblami. Nigdy go nie pomijali! Nie przejmowali się sentymentami. Najwyraźniej… Zastanawiał się, czy jeśli pomyśli o tej dziewczynie, to kiszki znów mu się wywrócą. Cieszył się, że tak się stało. To pokazywało, że miał silne uczucia… Z rozmysłem zaczął o niej myśleć. Mocno. Nic się nie wydarzyło. Pomyślał o jej jasnej, niewyróżniającej się, świeżej twarzy, na myśl o której zamierało serce. Jego serce zamarło. Posłuszne serce! Jak pierwszy pierwiosnek. Nie po prostu jakiś pierwiosnek. Pierwszy pierwiosnek. Na zboczu, z kwiatami przebijającymi się przez podszycie… To było sentymentalne, powiedzieć po niemiecku Du bist wie eine Blume Damn! Ale ten człowiek był Żydem… Nie powinno się mówić o młodej kobiecie, że jest jak kwiat, jakikolwiek kwiat. Nawet do samego siebie. To było sentymentalne. Ale można było wspomnieć o jednym, szczególnym kwiecie. Mężczyzna mógł to powiedzieć. Gdy ją całowałeś, pachniała jak pierwiosnek. Ale, do diaska, on nigdy jej nie całował. Skąd więc wiedział, jak pachniała! Była spokojnym, złotym punktem. On sam musiał być… eunuchem. Z temperamentu. Ten martwy facet na podłodze musiał nim być fizycznie. To pewnie było niestosowne, myśleć o zwłokach jako o impotencie. Ale bardzo możliwe, że nim był. To by tłumaczyło, dlaczego jego żona zadała się z bokserem Redem Evansem Williamsem z Castell Goch. Gdyby dał mu przepustkę, to ten bokser zrobiłby z niego miazgę. Policja z Pontardulais zasugerowała, żeby nie jechał do domu – właśnie ze względu na boksera. Więc lepiej, że był martwy. Albo może nie. Czy śmierć jest lepsza od odkrycia, że twoja żona to dziwka, a jej kochaś cię wrobił? Gwell angau na gwillth, takie słowa widniały na odznace ich własnego regimentu. „Lepsza śmierć niż niesława”… Nie, nie śmierć, angau oznacza ból. Cierpienie! Cierpienie lepsze niż niesława. Cóż, ten drań miałby jedno i drugie. Cierpienie i niesławę. Niesławę przez żonę i cierpienie, gdyby pobił go ten bokser. To z pewnością dlatego na połowie jego twarzy widniał uśmiech, gdy wpatrywał się w dach. Jej zaogniona część zrobiła się brązowa. Tak szybko! Jak mumia faraona, tak wyglądała ta połowa. Urodził się, żeby trafić na straty. Czy to przez pocisk, czy przez uderzenie pięściarza… Pontardulais! Gdzieś w środkowej Walii. Raz przejeżdżał tamtędy samochodem, służbowo. Długa, nudna wioska. Dlaczego ktoś chciałby tam wracać?
Z boku rozległ się łagodny głos adiutanta.
– Sir, to nie jest pańskie zadanie. Przykro mi, że musiał pan to robić… Dobrze, że to nie pan, sir… To znaczy ten pocisk.
Sierżant Cowley stał obok niego, trzymając w ręce ciężki kawałek metalu przypominający lichtarz. Pamiętał, że przed chwilą widział, jak ten koleś, Mackenzie, pochylił się nad koksownikiem i nałożył z powrotem stalową osłonę. Ostrożny oficer, ten Mackenzie. Hunowie nie mogą zobaczyć światła z piecyka. Skraj arkusza blachy zsunął się na kurtkę martwego mężczyzny, wbijając się lekko przy ramieniu. Twarz zniknęła w cieniu. W drzwiach pojawiły się głowy kilku ludzi.
– Nie wierzę, że to przez taki drobiazg – powiedział Tietjens. – Coś większego… powiedzmy, pięść boksera…
– Nie, sir, pięść by do tego nie wystarczyła… – powiedział sierżant Cowley. – Och – dodał po chwili – rozumiem, co ma pan na myśli… żonę O Nine Morgana, sir…
Tietjens podszedł, odklejając podeszwy od podłogi, do stołu starszego sierżanta. Drugi goniec postawił na nim cynową miednicę z wodą. Stała tam też teraz zakryta świeca, zapalona; woda polśniewała niewinnie, przezroczysty półksiężyc falował na białym dnie miednicy.
– Sir, proszę najpierw umyć ręce! – powiedział goniec z Pontardulais.
– Proszę się trochę odsunąć, kapitanie – dodał.
W czarnych dłoniach trzymał szmatę. Tietjens odsunął się od krwi, która cienkim strumyczkiem płynęła pod stołem. Mężczyzna opadł na kolana i mocno wytarł buty Tietjensa. Tietjens włożył ręce do niewinnej wody i patrzył, jak lekka, purpurowo-szkarłatna mgiełka rozprzestrzenia się nad bladym półksiężycem. Mężczyzna na podłodze oddychał ciężko, pociągając nosem.
– Thomasie, O Nine Morgan był pańskim kolegą?
Twarz mężczyzny, pobrużdżona, ciemna i jakby małpia, uniosła się w górę.
–Był dobrym kumplem, biedak – powiedział. – Chyba nie chciałby pan iść do mesy w zakrwawionych butach.
– Gdybym dał mu przepustkę – powiedział Tietjens – to teraz by żył.
– Nie, na pewno nie – odparł One Seven Thomas. – Ale na jedno wychodzi. Evans z Castell Goch na pewno by go zabił.
– Więc pan też wiedział o jego żonie! – zdziwił się Tietjens.
– Tak myśleliśmy, że to o to chodzi, sir – odpowiedział One Seven Thomas – bo inaczej dałby mu pan tę przepustkę. Jest pan dobrym kapitanem.
Tietjens nagle odczuł ciężar rozgłosu.
– Wiedział pan o tym – powiedział.
„Ciekawe, czy jest coś, o czym nie wiecie!” – pomyślał. „Jeśli cokolwiek poszłoby nie tak, w ciągu dwóch dni byłoby po wszystkim. Dzięki Bogu, że Sylvia nie może tu przyjechać!”
Mężczyzna podniósł się z podłogi. Wziął ręcznik od sierżanta, bardzo biały, z czerwoną obwódką.
– Wiemy – powiedział – że jest pan bardzo dobrym kapitanem. I kapitan Mackenzie jest bardzo dobrym kapitanem, i kapitan Prentiss, i porucznik Jonce of Merthyr…
– Niech będzie – przerwał Tietjens. – Niech pan powie starszemu sierżantowi, żeby wydał panu przepustkę na odprowadzenie przyjaciela do szpitala. Proszę przysłać kogoś do umycia podłogi.
Dwóch ludzi uniosło szczątki O Nine Morgana, ciało owinięte w prześcieradło. Wynieśli go na krzywym krześle. Rękami machał w żartobliwym pożegnaniu. Na zewnątrz czekały nosze na kołach rowerowych.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.