
Kresowe marzenia
Beata Agopsowicz
Data wydania: 2025
Data premiery: 8 kwietnia 2025
ISBN: 978-83-68364-23-1
Format: 145/205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 304
Kategoria: Literatura współczesna
47.90 zł 33.53 zł
Kuty, rok 1921. Ormianin Michał Amirowicz po śmierci matki postanawia się usamodzielnić i prowadzić interesy w Besarabii. Rodzinne miasteczko odwiedza bardzo rzadko. Podczas jednej z wizyt odnawia kontakt z Eugenią Agopsowicz, która zostaje jego żoną. W grudniu 1939 roku zostaje aresztowany a następnie zabity. Pozostali członkowie rodziny zostają wywiezieni na Sybir. Wywózkę przeżywa tylko najstarszy syn – Walerian, który po amnestii trafia do Palestyny, następnie walczy w armii Andersa. Po wojnie decyduje się na emigrację do USA.
W maju 2021 roku do Warszawy przyjeżdża John Amirowicz, wnuk Waleriana. Spełnia marzenie dziadków o odwiedzeniu ojczyzny, a przy okazji ucieka przed własnymi problemami. Poznaje tu piękną Julię, która pracuje w fundacji ormiańskiej. Wkrótce zostają parą.
Kuty, kwiecień 1921
Kondukt żałobny kierował się do kościoła. Michał szedł za swoimi braćmi i ich rodzinami. Czuł się samotny. Przez ostatnich kilka dni nie miał czasu myśleć o swojej sytuacji. Wraz z bratem Józefem od tygodnia na zamianę czuwali przy matce. Potem dojechał jeszcze drugi brat ze Lwowa wraz z żoną i synem.
Kiedy mama odeszła, rozpoczęły się przygotowania do ceremonii pogrzebowej. Przez dwa ostatnie wieczory do domu schodzili się krewni, znajomi, sąsiedzi, by modlić się za zmarłą. Na szczęście bratowe pomagały przygotować poczęstunek dla żałobników. Sam chyba by sobie nie po¬radził. Goście przyjmowali z ich rąk knysze, a mężczyźni nie gardzili kieliszkiem wódki. Kilku z nich co noc czuwało w pokoju obok zmarłej i pilnowało świec na katafalku.
Michał, mimo swojego młodego wieku, żegnał już dru¬giego rodzica. Niespełna dwa lata temu przechodził żałobę, gdy umarł ojciec. Zbyt szybko musiał się z nimi rozstać. Póki żyła matka, nie czuł się taki samotny, ale teraz…
Pogrążony w myślach nie zauważył, że orszak po¬grzebowy dotarł już do kościoła. Powoli wszedł z wszyst¬kimi do środka i zajął miejsce w ławce. Rozpoczęła się ceremonia, którą wypełniały ormiańskie śpiewy. Wraz z innymi śpiewał: Kahanajk jew żohowurtk hajremk i ken Der parekut ynt nyn czecjahysn hawadow yngał yzmez nowin husow.
Podobnie jak po śmierci ojca zamówi kharsunki, czyli czterdzieści mszy żałobnych. Chciał, by jego rodzice mieli zapewnione jak najlepsze życie po drugiej stronie…
Wiedział, iż matka cieszyłaby się, że została tak god¬nie pożegnana. Po niełatwym życiu należał jej się godny koniec, na który zresztą była przygotowana. Od dwu¬dziestu lat miała zaplanowane ubranie i płótna do poło¬żenia na katafalku. No i przede wszystkim żyła w stałej łączności z Bogiem, z Nim przeżywała swoją codzienność i wiedziała, że do Niego idzie.
Michał siedział wieczorem przy stole w kuchni z po¬czuciem dobrze wykonanego obowiązku. Towarzyszyli mu jeszcze brat Józef z żoną Anielą i córeczką Marysią oraz brat Bogdan z żoną Anną i synem Jankiem. Miło, że byli z nim. Za chwilę odejdą. Aniela zaproponowała, że to oni przenocują Bogdana z rodziną, a i jego zapraszała, by nie był sam w tym trudnym czasie. On jednak nie chciał.
– I co ty teraz, Michale, poczniesz? – bratowa właśnie skierowała do niego słowa, w których wyrażała swą troskę.
– Ano jak dotychczas będę chodził do młyna.
Od ukończenia szkoły pracował w młynie u pana Klin¬gera. Nie był tak wykształcony jak jego bracia. Obydwaj starsi od niego studiowali we Lwowie. On zrezygnował z dalszej nauki, by zaopiekować się podupadającym na zdrowiu ojcem. Tamci byli już wtedy na swoim.
Przyjął ten obowiązek na siebie jak coś oczywistego. Wiedział, że sąsiedzi nieraz go żałowali, że jako najmłod¬szy nie mógł się kształcić. Nie cierpiał jednak z tego powodu. Po prostu tak musiało być. Podjął pracę, by za¬rabiać. Wcześniej ojciec prowadził życie kupieckie, spro¬wadzał przeróżne towary ze wschodu. Choroba jednak spowodowała, że musiał pozamykać swoje interesy. Na Michała spadł obowiązek utrzymania domu. Na szcz꬜cie jego wynagrodzenie nie było jedynym dochodem. Po pierwsze ojciec miał oszczędności na starość. Mieli też ogromny sad, w którym obfite zbiory przynosiły za¬strzyk gotówki.
– Żony ci trza… – Aniela uśmiechnęła się lekko.
– Za młody, jeszcze ma czas na żeniaczkę – zaprzeczył jej mąż.
– Gdzie tam za młody, dwadzieścia trzy lata to już odpowiedni wiek – nie ustępowała bratowa.
– Anielciu – tym razem głos zabrał Bogdan – młody jest. Wyszumieć się musi i ustawić w życiu. Żaden z nas nie żenił się tak wcześnie.
– Dom ma. – Aniela zatoczyła ręką koło, wskazując wnętrze. – Pracę też. Cóż więcej potrzeba?
– Taka praca… – powiedział z politowaniem Józef.
– Fakt. Ale przecież możesz mu pomóc, poszukać cze¬goś. Aniu, może ty mnie wesprzesz? Przecież bez kobiety w domu ani rusz.
– Anielciu, sama nie wiem. Może Michał powie, jakie ma plany?
– Michale? – Bracia jednocześnie popatrzyli na niego.
– Nie wiem. Za wcześnie, by podejmować decyzje. Zresz¬tą nie znam żadnej dziewczyny, którą chciałbym poślubić.
– Tym się nie martw. – Aniela posłała mu uśmiech. – Znajdziemy niejedną, jeszcze będziesz wybierał.
– Zostaw go – powiedział do żony Józef, tym razem trochę ostrzej. – Daj mu odsapnąć, pomyśleć. Da Bóg, przyjdzie na niego czas.
– Da Bóg – powtórzyła Anna.
– Ano dobrze – zgodziła się w końcu Aniela. – W każ¬dym razie – popatrzyła na Michała – pamiętaj, żonę za¬wsze pomogę ci znaleźć.
– Dziękuję – odparł cicho.
Tak naprawdę bardzo chciał już zostać sam. A oni pew¬nie myśleli, że samemu będzie mu smutno i zamierzali siedzieć do późna. Na szczęście z kłopotu wybawiła go czteroletnia Marysia.
– Chcę spać – stwierdziła krótko i stanowczo.
– No tak, na nas już czas. Janek też pewnie zmęczony – skonstatowała Aniela. – Jeśli chcecie, zostańcie, a my z Anną pójdziemy do domu.
– Nie, idźcie – powiedział Michał, który tak naprawdę był wdzięczny dziewczynce. – Też jestem zmęczony.
– Dobrze, ale jutro przyjdź do nas na obiad.
– Przyjdę.
Pożegnali się, wyściskali i Michał z ulgą zamknął za nimi drzwi. Wrócił do kuchni i znowu usiadł przy stole. Wreszcie mógł na spokojnie pomyśleć. Nie lubił pracy w młynie. Robił to tylko dlatego, że było to zajęcie, które samo do niego przyszło. Wtedy, gdy on się rozglądał za pracą, pan Kilnger rozpytywał ludzi i szukał pomocnika.
Chłopak tak naprawdę marzył o tym, by wyjechać z Kut, chociaż na jakiś czas. Rzadko je opuszczał, chciał zobaczyć trochę świata, zanim osiądzie na stałe. Do tej pory było to niemożliwe z uwagi na opiekę nad rodzicami. Ale teraz… Świat stał przed nim otworem.
Musiał się nad tym poważnie zastanowić, przemyśleć dalsze kroki. Na spokojnie. Najpierw odpocznie, ochło¬nie i da sobie czas na żałobę. Wszystko ma swój czas…