Księżyc na wodzie
Przekład:
Tytuł oryginału:
Data wydania:
Data premiery:
ISBN:
Format:
Oprawa:
Liczba stron:
Kategoria:
29.90 zł 20.93 zł
Wielokrotnie nagradzany, nominowany do nagrody Pulitzera zbiór opowiadań amerykańskiego mistrza grozy i suspensu.
Zawarte w tomie opowiadanie “Jeśli weźmiesz mnie za rękę, mój synu” zostało zaliczone do “Top Terror Tales Of All Time”
„Można wybierać pomiędzy suspensem i objawieniem, ekscytacją i spokojem, zaskoczeniem i cudownością. Utwory te przepełnia współczucie i zrozumienie dla zagubionych i nieszczęśliwych. Mort Castle stworzył coś więcej niż szlachetny zbiór wszelkich smaków” (z przedmowy)
Jeśli weźmiesz mnie za rękę, mój synu
Johnny’emu
Usłyszał (wydało mu się, że słyszy?) głos, pomyślał, że go zna (głos Starego… Nie, to niemożliwe…), po czym uciekł raz jeszcze i unosił się (chociaż tak naprawdę leżał w łóżku na oddziale intensywnej opieki). Widział (chociaż oczy miał zamknięte i był nieprzytomny) jasny okrąg bladego światła, które go przyzywało.
Wiedział, że to Śmierć.
I bał się.
„Nawet jeśli nie wierzysz albo nie wiesz, czy wierzysz, dorastając słyszysz o tym wszystkim, o niebie z dobrotliwym Brodaczem, wciąż uśmiechającym się do ciebie, podczas gdy ty masz wieczną przerwę na kawę, o piekle z Szatanem podpiekającym twoją duszę w stałej temperaturze miliona stopni… Albo może nicość, może próżnia, po prostu zupełna pustka, nawet nie czerń, z prochu… w proch…”.
Bał się śmierci.
Na razie więc jego (milcząca) deklaracja brzmiała: „Żyję!”. Zygzakowata zielona linia EKG potwierdzała, że żył. Przyglądał się jej (postrzegając ją w sposób, który nie był dokładnie „widzeniem”, lecz był nie mniej rzeczywisty). Lekarze (słyszał ich) mówili, że ma szansę; jego stan był krytyczny, lecz stabilny.
Wrócił ponownie do świata żywych. Do bólu – bólu, który odczuwało jego poranione ciało obwieszone plastikowymi rurkami, przez które wprowadzano w jego żyły jedne płyny, a odsączano z niego inne (Chryste, czy ja nadal wrzeszczę?!), bólu, który mówił mu jednoznacznie, prosto z mostu i na pewno, że żyje, bólu, który rozdymał się w nim niczym ciężki, dotkliwy balast.
Ból był kotwicą łączącą go z życiem.
„Ale, cholera, jak by się nad tym zastanowić, niezbyt dobrym życiem”.
Jedno partactwo za drugim.
Ostatnie z tych zdarzeń trzeba by chyba nazwać Wielkim Partactwem. Największym partactwem jego życia, porównywalnym z narodzinami.
„Trochę użalasz się nad sobą, co, Johnny? Jasne. Ale jeżeli nie potrafimy współczuć samym sobie, wówczas…”.
No cóż, nie zapominajmy, że to było zabawne. Three Stooges. (Nak, nak, nak.). Jerry Lewis. Pee Wee Herman. („Powiedz, co właściwie kombinujesz?!? Masz to, masz to? Próbujesz…”). Na pewno wyglądali jak dwa różne rodzaje dupków.
„Oto jestem…”
„…mówię do faceta za ladą w sklepie sieci 7-11… wyglądał na Pakistańczyka… więc mówię mu, że mam w kieszeni broń…
…a trzymam tam tylko, na litość boską, mój własny palec. Kto ma dziś forsę na broń?
…I mówię mu, że niech lepiej wyciąga ze swojej kasy wszystko, nawet każdą pieprzoną dziesięciocentówkę…”.
…A pan Wkurwiony Pakistaniec zaczyna wrzeszczeć: „Jestem obywatelem! Nie okradaj obywatela. Znajdź sobie robotę, pieprzony gnojku!”.
…Wchodzi dwóch gliniarzy, właśnie złażą ze służby i, wyobraźcie sobie, jeden wygląda jak Andy Griffith, a drugi jak Don Knotts… Może chcą filiżankę kawy, może pączki, może paczkę papierosów…
…no i Pakistaniec wrzeszczy: „Teraz policja ochroni dobrego, uczciwego obywatela!”.
…może żona „Dona Knottsa” poprosiła, aby przywiózł jej egzemplarz „National Enquirer”…
…a Pakistaniec wrzeszczy: „On tu na mnie napada!”.
…ale niezależnie od powodu, dla którego policjanci weszli…
„…dopadają mnie, dopadają Johnny’ego Forrestera, pana Popaprańca…”.
I mówią – dokładnie tak jak w telewizji – „Stać!”, a moja ręka natychmiast zastyga w kieszeni, to znaczy… nie mogę wyjąć ręki z kieszeni, ponieważ palec utknął mi w podszewce kurtki, ci dwaj zaś mają pistolety i strzelają…
…I wrzasnął „Auu!” …gdy kula trafiła go w udo… „Auu!” …druga w brzuch, w stary bebech… „Auu!”.
Strzelili do niego cztery razy.
A on naprawdę powiedział, a przynajmniej zdaje mu się, że powiedział (pamięta w każdym razie, że próbował powiedzieć): „Teraz po prostu tę scenę wytniecie, no nie?”.
„Hej, to jest wspomnienie, coś, co się zdarzyło… Jak dawno temu…? I najwyraźniej do tego wróciłem. Nie, nie mogę. Muszę pozostać właśnie tutaj i właśnie teraz, tutaj, gdzie wiem, że żyję”.
„Żyję. Nie bardziej martwy niż żywy, ale (jest w tym równowaga) dokładnie tak samo żywy jak martwy”.
Jęknął.
– Johnny…
Tym razem wiedział, że to nie jest tamten (czyj?!) głos, który słyszał wcześniej, lecz inny.
Jej głos…
– Johnny… Nie umieraj. – Szept. – Och, nie, Johnny, jeśli umrzesz, to będzie koniec, nie będzie już nas. – Szept. – Potrzebuję cię.
Otworzył oczy.
Nancy! W przedziałku ciągnącym się przez środek ciemnych włosów widać było różową skórę jej głowy. Oczy zielone i duże (wielkie niczym u dziecka z reklamy, którą widział w sklepie K-Mart), wargi mięciutkie (usta małej dziewczynki), zapłakana twarz. Nancy, która wygląda tak młodo (ilekroć szli do jakiejś knajpki na piwo, wszyscy zawsze ją legitymowali, dokładnie studiowali jej prawo jazdy, z którego wynikało, że dziewczyna ma 23 lata), Nancy, może niezupełnie piękna, nie dla większości mężczyzn, jak sądził, choć pewnie tamci nie potrafili po prostu patrzeć na nią we właściwy sposób, uwielbiała słuchać, gdy jej mówił, że jest ładna, on zaś uwielbiał jej to mówić, ponieważ kiedy to mówił, uśmiechała się w taki sposób, że stawała się naprawdę cholernie śliczna, a byłaby jeszcze ładniejsza, wiecie, gdyby zdobyli pieniądze i zapłacili za koronkę na jeden z jej zębów. Nancy (rysował jej portrety ołówkiem, dał jej jeden na walentynki; to był miły dzień, spędzili go razem)… Nancy, stojąca przy łóżku, w podkoszulku z logo Disneyworld (jednym z ich marzeń była podróż do Disneylandu) i tych starych dżinsach.
– Johnny… Wyjdziesz z tego. Zobaczysz…
Chciał jej powiedzieć, że ją kocha (jedyne dobre, szlachetne i prawdziwe uczucie w całym jego popapranym życiu), a jego usta spróbowały wymówić te słowa, lecz wydobył się z nich jedynie jęk
– Boli mnie…
– Wiem, kochanie, wiem. Johnny… – Zatrzymała dłoń nad jego ciałem, jak gdyby obawiała się go dotknąć. – Johnny, nie mam pojęcia, co robić. Nie mogę nic zrobić…
Światło. Jaśniejsze teraz. Trzeba zmrużyć oczy.
Tam, w rogu sali, tam, gdzie ściana styka się z sufitem, migocząca poświata.
To światło jest Śmiercią.
A tam pośrodku oczy, nie mogły być przecież oczyma Starego, ponieważ oczy Starego były twarde i błyszczące jak szkło butelki piwa, widział oczy Starego, takie łagodne,
widział twarz Starego, długą, końską i przystojną – w typie wymizerowanego Hanka Williamsa, piosenkarza country.
Zobaczył swego ojca, który nie żył.
W świetle.
I jego ojciec powiedział:
– Będzie dobrze, Johnny. Jestem z tobą teraz.
A Johnny odparł:
– Ty zepsuty stary sukinsynie, kiedy ja ciebie obchodziłem?!
* * *
Oddalił się od bólu i od swego ojca, i zatonął we wspomnieniach.
Wspomnienie:
Matka siedziała i płakała, noc po nocy, ojca nie było w domu, noc po nocy, a teraz matka popijała whisky, tak samo jak ojciec. On ciągle ją pytał (tak, nawet kiedy jesteśmy małymi dziećmi zadajemy pytania, na które już znamy odpowiedzi, cechuje nas jakiś masochizm, coś, co każe nam dotykać bolesnych miejsc, tak jak stale przesuwamy językiem po chorym zębie, zwiększając ból): „Gdzie jest tato? Kiedy przyjdzie do domu?”, a po odpowiedziach, które jego matka czuła się zmuszona udzielać – „Musiał wyjechać na jakiś czas, ma ważne sprawy, robi to, co musi…” – po wszystkich tych smutnych kłamstwach, otrzymał od niej wreszcie odpowiedź zgodną z prawdą: „Pije w każdym pubie, w każdym przydrożnym barze, w każdej spelunie i knajpie południowego Illinois… No i zadaje się z dziwkami, posuwa każdą brudną szmatę, która rozłoży przed nim nogi i zarazi go jakimś choróbskiem”.
Ojciec wrócił do domu. Był blady, rozdygotany i smutny.
– Przepraszam. Nie wiem, co się dzieje, jest we mnie coś wstrętnego, jakby jakiś demon… po prostu muszę wychodzić i robić takie rzeczy, muszę. Ale teraz to mi się zdarzyło po raz ostatni. Zobaczycie. Zmienię się. Wyzbędę się tego wszystkiego…
Uwierzyli mu. Tym razem. I wierzyli mu przez wiele następnych lat, przez cholernie wiele kolejnych razy.
Wspomnienie:
To był jeden z dobrych okresów ojca. Stary pracował regularnie (był operatorem ciężkiego sprzętu i kiedy pracował, zarabiał kupę forsy, lecz w pracy musiał być trzeźwy; „zawsze chciałem, żeby Stary posadził mnie tam obok siebie w tej wielkiej żółtej ciężarówce”), a wieczorami, niby nic takiego, ale siadywali we dwóch i oglądali telewizję, może była też prażona kukurydza i cola. I wydawało im się, że mają szansę powielić znane wzorce rodzinnego życia, w którym wszystko jest wspaniałe.
Więc kiedy Stary powiedział: „Jasne, będę tam”, a chodziło o uroczystość pasowania na webelo – wielka sprawa! – gdyż awansował z zuchów (małych dzieciaczków) do tego niezmiernie ważnego grona, czyli młodszych skautów, a jest to ten czas w życiu, kiedy mały człowiek sądzi, że ma prawdziwą szansę zostania KIMŚ, no cóż, myślał, że teraz (tym razem!) na pewno może liczyć na Starego.
A tu zaskoczenie, przykre zaskoczenie! (Jeśli jesteś cholernym głupcem, wszystko, co ci się zdarza, zaskakuje cię.). Czy Stary zjawił się na Webelos? Och, przyszedł ojciec Charleya Hawsera i ojciec Mike’a Pettyfielda, i ojciec Clinta Haywortha, ten, który jeździł na cholernym wózku inwalidzkim, na litość boską, sparaliżowany od szyi do cholernego dołu!
A ojciec Johnny’ego Forrestera? Forrester? Ech, ten utknął w barze Pod Dwoma Orłami, gdzie gapił się na reklamowy zegar Budweisera i słuchał Patsy Cline z szafy grającej, uchlewając się do nieprzytomności.
Więc świeżo pasowany webelo wrócił do domu i płakał, i nie kładł się do późna, tylko czekał, czekał i czekał. Stary wszedł, nonszalancko uśmiechnięty, śmierdzący camelami i wódą.
– Okłamałeś mnie! Obiecałeś, że tam będziesz. Skłamałeś.
Stary roześmiał się, w gardle zabulgotała mu flegma, po czym wychrypiał:
– Chyba jestem po prostu cholernym kłamcą i tyle.
„Po czym potargał mi włosy. Właśnie to zrobił, potargał mi włosy!”.
„Jak mógłbym kiedykolwiek mu to wybaczyć?”.
– Dobranoc, synu – powiedział i chwiejnym krokiem ruszył do łóżka.