Legenda Barneya Thompsona
Przekład: Piotr Kuś
Tytuł oryginału: The Long Midnight of Barney Thomson
Data wydania: 2015
Data premiery: 1 grudnia 2015
ISBN: 978-83-7674-485-8
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 304
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Nieśmiały fryzjer Barney Thomson przeżywa swoje życie w nastroju rozpaczliwej przeciętności. Rutyna ostatnich dwudziestu lat, spędzonych w fachu golibrody, zaczyna dawać mu się we znaki. Jednak nawet najnudniejsze życie można doprawić szczyptą… nieumyślnego zabójstwa. W jednej chwili monotonne życie Barneya Thomsona zmienia się w istną groteskę, a sam bohater wkracza do komicznego i absurdalnego świata seryjnego mordercy…
Na podstawie książki powstał film z Emmą Thompson, Robertem Carlylem i Rayem Winstone’m.
Piersi
Ciało młodej kobiety leżało na stole kuchennym. Twarz, lazurowo biała w melancholijnej reakcji na śmierć; oczy, otwarte i puste, wpatrujące się bezmyślnie w nieznany świat demonów, do którego wstąpiła; ciało, skupiające na sobie uwagę jak na paradzie; i wreszcie piersi. Małe, twarde i dziwnie sterczące we fluorescencyjnym kuchennym świetle.
Co się stanie, gdyby je teraz usunąć, trzy godziny po śmierci dziewczyny? Czy zwiną się w jakąś amorficzną masę, tracąc niezwykłe piękno, a może pozostaną sprężyste i kształtne, zachowają powab i elegancję?
Zabójca dokładnie obejrzał całe zwłoki. Do tej pory wszystkie ofiary były płci męskiej. Po śmierci ich ciała robiły się wstrętne i brzydkie, szybko pozostawało z nich jedynie odrażające mięso, podatne na gnicie. Ale ta dziewczyna, o gładkiej, niezwykle bladej cerze, o równiutkim trójkącie starannie przystrzyżonych jasnych włosów między udami i o pięknych piersiach była czymś zupełnie innym. Aż żalem napawała myśl o tym, że ta wspaniała blada skóra wkrótce zostanie zniszczona.
A może prościej będzie jedynie odciąć jej ucho albo rękę? Rodzinie tej pięknej dziewczyny, nieutulonej w bólu, wystarczy przecież taki dowód jej odejścia ze świata. Pozostanie jej miłe wspomnienie po córce, może siostrze? Coś, co będzie można pielęgnować przez długie lata.
Rozkoszna niespodzianka, ta dziewczyna, kiedy spodziewany był przecież mężczyzna. Hugo, tak się przedstawiła. Ostatnie, bezsensowne, cholerne kłamstwo. Umierając, ta biedna dziewczyna sprawiła zabójcy ogromny zawód. Najwspanialszą częścią misterium był zawsze widok przerażenia na twarzach, kiedy każda z ofiar patrzyła jak ostra brzytwa, która za chwilę nieodwołalnie poderżnie jej gardło, powolnym ruchem zbliża się do szyi. Ale ta dziewczyna… Prawie się tym nie interesowała.
Prawdopodobnie była naćpana. To właśnie musiało być przyczyną. Była tak naćpana, że prawie w ogóle nie wiedziała, co się z nią dzieje. Wielka zmora naszych czasów – ludzie nie zachowywali już żadnych standardów.
Nadszedł czas. I to musiały być piersi. Największe wrażenie artystyczne. Zabójca uśmiechnął się, jak niewolnik oddany wszelkiej estetyce, i mocno ścisnął prawą pierś, a potem przebił skórę ośmiocalowym nożem rzeźniczym.
Anglicy to dranie
W przenikliwie zimny, wilgotny dzień, w marcu nie ma na świecie gorszego miejsca od Glasgow, szczególnie jeśli ktoś ma akurat samochód w naprawie, spodziewa się, że naprawa będzie kosztować dwa razy tyle, ile wynosi roczny budżet NASA, i musi przez cały dzień obcinać ludziom włosy. Tłuste włosy; twarde włosy; włosy zniszczone przez robaki; włosy, które aż wołają, żeby je ułożyć według najnowszej mody, a klient na to nie pozwala; włosy, do których cięcia trzeba by użyć piły łańcuchowej, narzędzia już dawno zakazanego w salonach fryzjerskich. Włosy najróżniejszych gatunków, ohydne, potargane, wstrętne.
Barney Thomson, fryzjer, jęknął. Przychodzili do niego sami popaprańcy, bez wyjątku. A jeśli czasami któryś z nich wychodził z odczuciem, że jego głowa została zgwałcona, na pewno na to zasługiwał.
Kiedy stał przed krawężnikiem i czekał, aż będzie mógł przejść przez ulicę i pójść dalej pod górę, przejeżdżająca furgonetka, poruszająca się tuż przy chodniku, ochlapała tęczową fontanną wody jego spodnie i marynarkę. Zanim zdążył uskoczyć, kilka ciężkich kropli dosięgło również jego twarz.
Bezsilnie patrzył, jak samochód odjeżdża. Przez chwilę chciał pogrozić kierowcy zaciśniętą pięścią, jednak bardzo szybko apatia zwyciężyła w nim z wściekłością. To nie miałoby sensu. Zniechęcony do życia, przygarbił wilgotne ramiona i wlokąc się noga za nogą przeszedł przez jezdnię, życząc w myślach kierowcy furgonetki, żeby dopadł go atak serca, żeby umarł za kierownicą.
Oczywiście, dzisiaj pada w całej Szkocji, rozmyślał, posuwając się powolnym krokiem. Ciągłe deszcze były jednym z najbardziej znanych zjawisk w tym kraju. A kiedy padało, trudno było sobie wyobrazić miasto bardziej posępne od Glasgow. Deszcz w Edynburgu sprawiał, że tamtejszy zamek wydawał się jeszcze piękniejszy. Podobnie było w Sterling. Perth, kraina królów, zdawała się w deszczu jeszcze bardziej wzniosła. Dundee i Aberdeen znajdowały się na wybrzeżu, zatem suche dni były tam czymś prawie nienaturalnym.
Tymczasem Glasgow… W słońcu wydawało się nawet ładne, a w deszczu było okropne. Fatalne miejsce do życia.
Pomyślał, że chyba nadszedł już czas, żeby stąd wyjechać. Agnes tego nie chciała, ale przecież wcale nie musiałby jej ze sobą zabierać. Mógłby otworzyć własny zakład w jednym z małych miasteczek na północy. W Fort William, albo w Oban, Ullapool, gdziekolwiek. Byle daleko stąd, z dala od tych cholernych, żałosnych ludzi. Takich jak on sam, najbardziej żałosny osobnik spośród nich wszystkich.
Dwoje młodzieńców, opatulonych płaszczami przeciwdeszczowymi, z plecakami szkolnymi na ramionach i z twarzami, po których woda kaskadami spływała w okrutnej parodii wodospadu Reichenbach, wyminęło go w podskokach, śpiesząc do szkoły. Pomyślał o dzieciach, koszmarze każdego fryzjera. Nienawidził dzieciaków i ich matek, czujnie spoglądających za każdym kosmykiem przycinanych włosów i przez cały czas podpowiadających mu, co powinien robić. Nienawidził dzieciaków, bez przerwy wymachujących nogami, hałasujących i nie potrafiących usiedzieć w spokoju nawet przez kilka sekund. Proste przycięcie włosów za uszami wiercącego się dzieciaka zajmowało mu zwykle prawie dwadzieścia minut. Ale nie mógł odmawiać przyjmowania takich klientów. Matki powinny same strzyc swoje dzieciaki aż do ich pełnoletniości, pomyślał i wtedy na moment pojawił się na jego ustach jedyny tego dnia szczery uśmiech.
Był prawie na miejscu, długi i mozolny marsz dobiegał końca. Wyobraził sobie, że właśnie zmierza ku końcowi długiej wyprawy przez Arktykę. W eufonicznej pochwale jego osiągnięcia deszcz wzmógł się i bił teraz wielkimi kroplami w trotuar. Barney Thomson przyśpieszył na ostatnich stu jardach, jakie dzieliły go od męskiego zakładu fryzjerskiego, jednak nie miało to większego sensu. Kiedy stanął pod drzwiami, marynarka wisiała na nim jakby przystrajała stracha na wróble, spodnie lepiły się do jego skóry, jakby ktoś posmarował ją klejem, a jego starannie wypielęgnowana fryzura stanowiła teraz tylko grunt, po którym toczyły się ciężkie krople wody. W zakładzie nikogo jeszcze nie było, dlatego jeszcze przez długa minutę stał w deszczu, szukając w kieszeniach kluczy do drzwi. Wreszcie uciekł do środka.
W szarości poranka zakład fryzjerski zdawał się zimny i ponury. Barneya ogarnęło zniechęcenie, kiedy pomyślał o czekającym go długim, monotonnym dniu. W swoim czasie powinien był wybrać inny zawód, na przykład zostać astronautą, wtedy jego życie byłoby znacznie ciekawsze.
* * *
Telewizor cicho mruczał w kącie. Wullie Henderson podniósł wzrok znad Daily Record, żeby obserwować, co dzieje się na ekranie. Aston Villa grała mecz przeciwko Derby County. Okropny mecz, ale futbol to futbol, równie dobry jest w telewizorze jak i w prasie, więc Wullie zaraz powrócił do stron sportowych w gazecie.
A tam to samo. Futbol, futbol, futbol i wielki artykuł o ostatniej porażce krykietowej reprezentacji Anglii w meczu towarzyskim. Rozmiar artykułu na temat tej drużyny zawsze jest tak duży jak rozmiar porażki, zauważył Wullie, a tymczasem na ekranie telewizora piłka wpadła do bramki po strzale z odległości dwudziestu pięciu jardów, co sprawiło, że znowu zainteresował się meczem.
Jeszcze raz przeczytał artykuł o tym, czy Rangersi kupią Alessandro del Piero za 30 milionów funtów, skoro zamierzają od września odnosić sukcesy w Champions League, ale w końcu złożył gazetę i rzucił ją na stolik. Rzucił jeszcze okiem na wielki tytuł na pierwszej stronie. „Anglicy to dranie.” Nic dodać, nic ująć, pomyślał, przeżuwając ostatni kawałek grzanki z marmoladą. Pod nagłówkiem znajdował się artykuł, dotyczący ostatniego morderstwa w mieście. Najnowsze dzieło z serii groteskowych zabójstw, robota jednego człowieka – a przynajmniej tak uważała policja – który dominował w wiadomościach już od kilku miesięcy. Anglicy to naprawdę dranie, skoro takie rzeczy zajmują pierwsze strony gazet.
– Spóźnisz się. Już jest prawie za pięć – powiedziała żona Wulliego, nawet nie próbując oderwać wzroku od Daily Express.
Wullie Henderson popatrzył na telewizor. Teraz transmitowano rozgrywki damskiego golfa, a przecież dwóch słów, „damski golf”, nie powinno się nawet wypowiadać w tym samym zdaniu. Czas już iść. Wullie popatrzył na żonę. Pomyślał o dziewczynie, którą spotkał w piątkowy wieczór w Montrose i przez chwilę zastanawiał się, czy w ten piątek znowu tam na nią trafi. Cóż, nie szkodziło trochę pofantazjować o kobietach, chociaż doskonale wiedział, że jeśli tylko natrafi na dobrą okazję, na fantazjowaniu się nie skończy.
– Och, masz rację.
Wstał, ubrał dżinsy – zadowolony, że ostatnio trochę schudł – i skierował się do tylnych drzwi.
– Hej, załóż kurtkę, bo przemokniesz na śmierć. Przecież za oknami leje deszcz.
– Mam kurtkę w samochodzie, a poza tym i tak parkuję tuż przy zakładzie. Lepiej ty sama nie zapomnij ubrać ciepłych gaci.
– Cholera, idź już. – Żona powiedziała te słowa do jego pleców, Wullie jednak popatrzył jeszcze raz na nią przez ramię i dopiero wtedy wyszedł z domu.
Moira Henderson spojrzała nad gazetą, jak zamykają się za nim drzwi, i przez chwilę zastanawiała się, czy nie zjeść jeszcze jednej grzanki.
Kiedy Wullie wyszedł za drzwi, dopadł go intensywny deszcz. Biegiem pognał do samochodu. Jeszcze miesiąc temu miałby prawdopodobnie wielkie problemy z uruchomieniem silnika, ale teraz, kiedy siadał za kierownicą nowego peugeota 306, jego myśli zajmowało jedynie pytanie, czy bezustanny deszcz nie doprowadzi przypadkiem do odwołania meczu Rangers-Motherwell, zaplanowanego na następny wieczór.
Silnik samochodu odpalił jak marzenie – kiepskie marzenie, skoro już od wielu dni bezustannie się spełniało – i Wullie wyruszył w pięciominutową przejażdżkę do zakładu fryzjerskiego. Trasa nie była zbyt długa, jednak przecinało ją kilka sygnalizacji świetlnych na skrzyżowaniach, specjalnie ustawionych strategicznie w taki sposób, żeby każdego poranka spowalniać jego drogę do pracy. Wielokrotnie już nosił się z zamiarem, żeby złożyć na nie skargę w Radzie Miasta. Tylko do kogo tam się zwrócić?
(W rzeczy samej dziwnym przypadkiem było to, że osobą, do której powinien wnieść swoje urzędowe zażalenie, była ta sama dziewczyna, którą poprzedniego piątkowego wieczoru spotkał w Montrose. Lecz, niestety, w kolejny piątek, kiedy ta dziewczyna z nadzieją będzie czekała na niego przy barze, Wullie’ego Hendersona nie będzie już wśród żywych.)
Zanim dojechał do zakładu fryzjerskiego, deszcz trochę zelżał i wysiadając, Wullie zostawił kurtkę w samochodzie. W salonie paliło się światło, co oznaczało, że ktoś z pracowników jest już na miejscu. Prawdopodobnie Barney. Chris zapewne znowu się spóźni. W poniedziałki zawsze się spóźniał i Wullie wiedział, że będzie musiał z nim w końcu na ten temat porozmawiać. Któregoś dnia dojrzeje do tej rozmowy.
Otworzył drzwi i wszedł do środka. Niewielki dzwonek nad framugą zaanonsował jego przybycie i Barney podniósł wzrok znad Heralda.
– Jak się masz, Barney?
– Cześć, Wullie. Całkiem dobrze, całkiem dobrze.
– Jak ci minął weekend? – zapytał Wullie.
Czuł lekkie mdłości; zawsze tak miał, kiedy w poniedziałek rano zjawiał się w pracy.
– Zupełnie nieźle. A tobie?
– Ach, doskonale.
Wullie rozejrzał się po małym pomieszczeniu, które było miejscem jego pracy od przeszło dziesięciu lat. Czy jakikolwiek weekend, po którym musiał tutaj wrócić, miał prawo ocenić jako doskonały?
– Przemokłem, kiedy tutaj szedłem – powiedział Barney. – Cholerny deszcz.
– Tak, straszny – zgodził się Wullie.
Popatrzył na Barneya. Wiedział, że ten nie ma już nic więcej do powiedzenia. Identyczną krótką rozmowę odbywali w każdy poniedziałek, miała ona zaledwie kilka wariacji, zależnych od pory roku. Później, przez resztę tygodnia, prawie się do siebie nie odzywali. Opowiadanie Barneyowi o dziewczynie z Montrose na pewno nie miało sensu.
Jeszcze przez kilka sekund przyglądali się sobie nawzajem, wreszcie Barney powrócił do czytania gazety, a Wullie zajął się swoimi sprawami.
* * *
Chris Porter poruszył się, z głową wciąż zanurzoną w poduszce. Jego dziewczyna właśnie została zwolniona z teamu jeżdżącego w Formule Jeden – a była w nim kierowcą – przez właściciela zespołu, Toma Jonesa, i Chris akurat kopał Walijczyka z całej siły po głowie, w akcie słusznej zemsty, ale nagle się obudził. Uśmiechnął się. Co za piękny sen. Będzie go musiał później opowiedzieć Helen.
Zmienił pozycję i przez chwilę intensywnie mrugał oczami, aż wreszcie dostrzegł budzik. Pięć po ósmej. Jeszcze nie zarejestrował znaczenia tej godziny i znów zamknął oczy, chcąc się pogrążyć we śnie.
Cholera. Otworzył oczy i usiadł na łóżku, od razu wyprostowany. Cholera jasna. Przespał dzwonek budzika. Znowu na niego popatrzył, chcąc mieć pewność, że nie zerwie się z łóżka niepotrzebnie, a potem wyskoczył z niego jak z katapulty i pobiegł do łazienki.
Przecież to wcale nie było tak, że niedzielne wieczory spędzał w jakiś szczególny sposób, rozmyślał, obmywając wodą te fragmenty ciała, których pośpieszne zwilżenie uważał za konieczne, przy okazji spryskując całą posadzkę. Miał po prostu wrodzoną awersję do poniedziałkowych poranków. Cieszył się, że jego szefem jest Wullie, a nie Barney; w przeciwnym wypadku już dawno miałby z tego powodu kłopoty.
Ubrał się w zbyt kwiecistą koszulę i pośpieszył do kuchni. Zastanawiał się, czy nie przejść do porządku dziennego nad faktem, że i tak jest już spóźniony do pracy i nie zjeść w spokoju płatków na śniadanie. Jednak decyzja w tej kwestii zapadła poza nim, kiedy po prostu stwierdził, że w lodówce i tak nie ma mleka. Po chwili otworzył drzwi i zbiegł po schodach, z ciężkim westchnieniem i pustym żołądkiem.
Wciąż jeździł tym samym starym escortem, którego ojciec kupił mu, kiedy chodził do ostatniej klasy liceum. Mokre auto trochę zamarudziło, ale w końcu silnik odpalił i Chris ruszył w dziesięciominutową podróż do zakładu fryzjerskiego. Po drodze zastanawiał się ponuro, czy nie jest to właśnie ten poniedziałkowy poranek, w którym zostanie wreszcie wyrzucony z pracy za notoryczne spóźnienia.
Zajechał na miejsce dwadzieścia pięć po ósmej, cudownym zrządzeniem losu znalazł jeszcze miejsce do zaparkowania samochodu, i wbiegł do salonu. Barney i Wullie popatrzyli na niego ponad pustymi fotelami. W zakładzie fryzjerskim nie było jeszcze klientów. Przynajmniej tym razem Bóg wysłuchał jego nieśmiałej modlitwy.
– Jak myślisz, która jest godzina, Porter? – zapytał Wullie.
Chris rozejrzał się po pustym pomieszczeniu, trochę zły na siebie, że brakuje mu oddechu po zaledwie dziesięciojardowym biegu od samochodu.
– Taka, że jeszcze nie mamy ani jednego klienta – odparł.
Wullie zmarszczył czoło.
– Racja, jeszcze jest pusto, ale powinieneś być tutaj przez pierwsze dwadzieścia minut po otwarciu. Jakie tu były tłumy! Prawda, Barn?
Barney wzruszył ramionami, odchrząknął i powrócił do lektury gazety.
– To się więcej nie powtórzy, Wullie – powiedział Chris, zdejmując kurtkę i zmierzając do swojego stanowiska.
– Aha, i jeszcze dodaj, że w tym roku zdobędziecie puchar.
Chris uśmiechnął się.
– Hej, w sobotę wygraliśmy trzy do zera z Morton.
– Hura! – zawołał Wullie, unosząc do góry ręce w udawanej radości.
– Możesz się teraz śmiać, ale lepiej się módl, żebyście nie wylosowali nas w kolejnej rundzie, bo będziecie mieli kłopoty.
Wullie roześmiał się głośno i wstał, gdyż właśnie w tej chwili do salonu fryzjerskiego wszedł, przy akompaniamencie wesołego dźwięku dzwoneczka nad drzwiami, pierwszy klient. Włosy miał kompletnie przemoczone, a na twarzy wyraz absolutnego nieszczęścia.
– Aha, już robię w gacie, Chris. Przecież w ćwierćfinale nie przejdziecie Aberdeen, stary.
– Pożyjemy, zobaczymy.
Barney spoglądał na nich spod półprzymkniętych powiek. Futbol i futbol. Wciąż rozmawiali tylko o tym. Jak miło byłoby pewnego dnia sprawić, że wreszcie się zamkną. Wystarczyłyby zwykłe nożyczki, żeby poderżnąć im gardła. Barney potrząsnął głową i odepchnął od siebie złe myśli, po czym powrócił do lektury działu ogrodniczego.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.