Mag. Bractwo
Przekład: Jan Okuniewski
Tytuł oryginału: Magus
Data wydania: 2008
Data premiery: 14 lipca 2008
ISBN: 978-83-6038-358-2
Format: 120x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 360
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
29.90 zł 20.93 zł
„»Mag« należy do tej kategorii książek, które, gdy weźmie się do ręki, czyta się jednym tchem.
Trierischer Volksfreund
Co kryje się za śmiertelnym zamachem na papieża?
Nadeszła ta chwila. Zacisnął palec na spuście i odnalazł ledwo wyczuwalny opór. Wstrzymał oddech. Oczekiwane, krótkie uderzenie przeszyło jego prawe ramię. Ubrany na biało mężczyzna na balkonie zgiął się w pół. Nastała nieskończenie długa chwila ciszy. Potem przez tłum zebrany na Placu Świętego Piotra przebiegł krzyk przerażenia. Trafił.
„Habemus Papam!” Okrzyk radości z tysięcy gardeł. Chwilę później nowy przywódca Kościoła katolickiego pojawia się na balkonie Bazyliki Św. Piotra. W tym samym momencie pada strzał. Śmiertelnie trafiony papież osuwa się na ziemię. Zabójca zostaje szybko ujęty, ale odmawia zeznań, domaga się za to rozmowy z biskupem Corsettim. Dzień później biskup pojawia się w małym sklepiku spożywczym, aby odebrać kartonowe pudło, zdeponowane tam przez zamachowca. Pudło jest ciężkie – a skrywa tajemnicę o jeszcze większej wadze. Zagadkowe dzienniki naprowadzają biskupa Corsettiego na trop potężnego bractwa, które knuje niebezpieczny spisek przeciw Kościołowi…
Pojawienie się kardynała diakona na balkonie Bazyliki Watykańskiej niemal natychmiast wywołało na jego czole kropelki potu. Już od kilku godzin leżał na brzuchu na dachu kolumnady, ale w tej chwili lekki październikowy wiatr wydał mu się o kilka stopni chłodniejszy. Odetchnął głęboko i na moment zamknął oczy.
Boże, proszę, nie pozwól, żeby to był on! Każdy, tylko nie on!
Ponownie uniósł powieki i dobroczynna ciemność odsunęła się jak zasłona. Jeszcze przez krótką chwilę miał przed oczyma szarobiałe smugi, po czym odzyskał ostrość wzroku, a z oczu popłynęło kilka łez, znacząc na policzkach wilgotne ślady. Ale on ich nawet nie zauważył. Jeszcze raz odetchnął głęboko i zdecydowanym ruchem sięgnął po karabin snajperski.
Lufa, wsparta na dwójnogu, przesunęła się jak palec wskazujący nieco w dół, gdy przyciskał kolbę karabinu do ramienia.
Teraz otoczyła go cisza jak ciężki, ołowiany klosz. Gwar, mieszanina tysięcy głosów na placu pod nim, do której przez kilka godzin wyczekiwania powoli przywykł, nagle ucichła. Nie wiedział, czy tłum rzeczywiście zamilkł, czy też szum głosów po prostu już do niego nie docierał, nie miało to zresztą dla niego żadnego znaczenia.
Odległość między ramieniem strzelca a punktem podparcia na dwójnogu, to długość ramienia podparcia. Błąd kąta celowania powstaje wskutek poruszenia ramienia strzelca i jest tym większy, im mniejsza jest długość ramienia podparcia… Mam to we krwi, dokładnie tak, jak wtłaczali mi to twoi służalcy. Byłbyś ze mnie dumny!
Siatka celownika jaśniała na tle powiększonego wycinka muru bazyliki. Wyraźnie było widać rysy na tynku pokrywającym ścianę. Bardzo powoli przesunął karabin na prawo. Teraz w celowniku widać było postać. Obraz jeszcze raz krótko zadrżał, ale zaraz się ustabilizował. Rozluźnił mięśnie ramion. Karabin nie poruszył się przy tym ani o milimetr.
Przez moment miał wrażenie, że roześmiane oczy kardynała spojrzały wprost na niego. Gdy jego eminencja podszedł do mikrofonu, jego głowa znalazła się poza siatką celownika. Natychmiast skorygował położenie karabinu.
I wtedy, jak gdyby to poruszenie strąciło ochraniający go klosz, usłyszał głos kardynała, który zdawał się rozbrzmiewać ze wszystkich stron placu.
„Annuntio vobis gaudium magnum – Habemus Papam! Ogłaszam wam wielką radość: mamy nowego papieża!”
„Nazwisko! Powiedz wreszcie jego nazwisko!”, wyszeptał poprzez szalony aplauz tłumu.
Słowa przesuwały się przed nim z szelestem jak wagony długiego pociągu, aż wreszcie dotarła do jego świadomości ta decydująca informacja.
Nazwisko nowego papieża.
Wszystko w nim podskoczyło. Chciał zerwać się i wrzasnąć na cały plac: „Szaleńcy! Nawet nie przypuszczacie, coście zrobili!”
Ale to by niczego nie zmieniło. Nic by przez to nie osiągnął. Tak samo jak wcześniej, gdy też nic nie mógł zrobić.
Siedzisz teraz w domu przed telewizorem i widzisz siebie już prawie u celu swoich marzeń. Waszych marzeń. Jeszcze nie u celu, ale już bardzo, bardzo blisko. Tyle że ja…
Nie miał jednak czasu na takie rozmyślania. Twarz, którą tak dobrze znał, wyłoniła się obok kardynała diakona. Owacja tłumu stała się jeszcze bardziej burzliwa.
Nie było czasu na żadne rozmyślania. Ta chwila nadeszła. W wyobraźni ruchem ręki uwolnił swoje zmysły od wszelkich nieważnych odczuć. Nowo wybrany papież, uśmiechając się, podszedł z godnością do mikrofonu, aby udzielić ludowi apostolskiego błogosławieństwa.
Siatka celownika zatrzymała się dokładnie na pokrytym zmarszczkami czole. Zagiął palec na spuście, odnalazł ledwo wyczuwalny punkt oporu. Wstrzymał oddech.
Jedno życie za życie milionów. O Panie, przebacz mi!
Na prawym ramieniu poczuł oczekiwane, krótkie uderzenie kolby wskutek odrzutu. Na balkonie mężczyzna w biały stroju zgiął się w pół jak marionetka, której przecięto sznurki. Nastąpiła trwająca niemal wieczność chwila ciszy. A potem przez tłum zgromadzony na placu św. Piotra przetoczył się potężniejący krzyk przerażenia.
Trafił. I ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że trafił śmiertelnie. Niedbale odsunął na bok karabin, podczołgał się do kamiennego słupka i oparł się o niego plecami. Napięcie powoli odpływało. Położył głowę na zgiętym ramieniu. Jego ciałem wstrząsnął spazm płaczu.
Nareszcie przyszli. Nadludzkim wysiłkiem strząsnął z siebie ból z powodu tego, co zrobił. Gdy nadbiegali po dachu kolumnady z wycelowanymi pistoletami maszynowymi, podniósł do góry obie ręce. Nie mogli go zastrzelić. Teraz najważniejszą rzeczą było przeżyć.
Zajęli pozycje w odległości około trzech metrów od niego. Widział wyloty co najmniej dziesięciu wymierzonych w niego luf. Mieli na sobie proste mundury bez dystynkcji. Vigilanza, żandarmeria watykańska, podsunęła mu pamięć.
Jeden z żandarmów wykonał rozkazujący ruch ręką i rzucił do niego ostrym tonem kilka słów po włosku. Był to niewysoki, barczysty mężczyzna o bladoniebieskich oczach. Pod wysoko podwiniętymi rękawami widać było nabrzmiałe żyły na przedramionach.
Uniósł ramiona i potrząsnął głową na znak, że nie zrozumiał. Policjant wskazał mu lufą pistoletu miejsce na ziemi bezpośrednio przed nim. Wreszcie pojął i położył się na brzuchu, wyciągając ręce przed siebie. Czuł, jak obszukuje go kilka par rąk. Znowu zacisnął powieki.
Żeby tylko nie strzelali. Nie mogą mnie zabić.
Po odgłosach zbliżających się kroków zorientował się, że jeszcze więcej policjantów odnalazło jego kryjówkę, która właściwie nią nie była. Silne ręce szarpnęły go brutalnie i postawiły na nogi. Na twarzach wokół niego malowała się czysta nienawiść.
Nienawidzicie mnie, ale nie macie nawet pojęcia, przed czym was uchroniłem. Bo niby skąd mielibyście wiedzieć.
Policjant, najwyraźniej dowódca, znów warknął na niego, choć wiedział, że go nie zrozumie. Dwóch innych wzięło go między siebie i brutalnie pociągnęło ze sobą.
„Jak się nazywasz? Dlaczego to zrobiłeś? Mów wreszcie!”
Siedział na krześle z rękami i nogami skrępowanymi liną z tworzywa. Drugie proste, drewniane krzesło, stojące za kiwającym się biurkiem i niski, brązowy, metalowy regał przy ścianie obok drzwi stanowiły całe wyposażenie biura. Przez wąziutkie okno przeciskało się tylko trochę dziennego światła. Świetlówka pod sufitem wypełniała pomieszczenie zimną, nieprzyjemną jasnością.
Początkowo biuro było pełne podenerwowanych, mówiących jeden przez drugiego mężczyzn, w większości w mundurach włoskiej policji. Niezliczone ręce uderzały i poszturchiwały go. Teraz w biurze oprócz niego pozostało tylko czterech karabinierów i mężczyzna w garniturze mysiego koloru i czarno-czerwonym krawacie w kratkę. Mężczyzna mówił bardzo dobrze po niemiecku, z lekkim włoskim akcentem. Usłyszał, jak jeden z policjantów użył nazwiska Rossi.
Rossi mógł mieć około pięćdziesiątki. Z kanciastej twarzy o kruczoczarnych, kręconych włosach biło zdecydowanie i bezwzględność. Pochylił się nad nim tak blisko, że ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Jego oddech cuchnął dymem papierosowym.
„Zacznij, do cholery, wreszcie gadać!”
Musiał zachować spokój. Nie mógł pozwolić wyprowadzić się z równowagi.
„Najpierw muszę porozmawiać z biskupem Leonardo Corsettim. Potem powiem wszystko, co pan chce wiedzieć.”
Po raz drugi dostał w twarz. Uderzenie sprawiło, że spuchła mu warga. Rossi odwrócił się z wściekłością i powiedział coś do jednego z karabinierów, którego mundur z trudem zapinał się na ogromnym brzuchu. Gruby karabinier zaraz potem wyszedł z pokoju. Rossi znowu podszedł do niego.
„Najchętniej przegoniłbym cię przez plac św. Piotra”, syknął Rossi. „Wyobrażasz sobie, co ci ludzie tam by z tobą zrobili? Czy twój chory mózg w ogóle jest w stanie pojąć, co ty zrobiłeś tym ludziom, co zrobiłeś nam wszystkim?”
„Czy on nie żyje?”
Znowu cios prosto w twarz, ale tym razem pięścią i to z taką siłą, że poleciał do tyłu razem z krzesłem. Kiedy upadł, przeleciało mu przez myśl, że ten facet chyba złamał mu nos. Z impetem rąbnął głową o drewnianą podłogę. Ktoś złapał go za włosy i pociągnął głowę do góry. I znowu miał czarne oczy Rossiego tuż przed sobą.
„Tak, papież Grzegorz XVII nie żyje!” Twarz Rossiego wykrzywił gniewny grymas. „Zabity skrytobójczo przez szaleńca po nawet nie półtoragodzinnym pontyfikacie.”
Gwałtownie uwolniona głowa jeszcze raz uderzyła o podłogę. Przez chwilę zawirowały mu przed oczyma czarne punkciki w dzikim korowodzie. Żeby tylko nie stracić przytomności, zaklinał sam siebie w myśli. Z całych sił starał się skoncentrować na jednym punkcie na pomalowanym na biało suficie, żeby odzyskać pełną świadomość, ale ostre światło neonówki zmusiło go, żeby zamknął oczy.
Świat stanął nad przepaścią i nawet nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział, czy jego czyn wystarczy, aby odwrócić zło, ale zrobił wszystko, co było w jego możliwościach. Czuł się uwolniony od ogromnego ciężaru.
Leżał nieruchomo na podłodze, może dzięki temu nieco ustąpił kłujący ból pod czaszką. Zostawili go w spokoju, aż do chwili, gdy otworzyły się drzwi i ktoś wszedł do pokoju. Krew ze złamanego nosa pociekła mu się do uszu, dlatego docierał do niego tylko niewyraźny szmer głosów. Dwóch mężczyzn szybkim ruchem podniosło jego krzesło do pionu. Gruby karabinier wrócił i powiedział coś cicho do Rossiego. Jego prześladowca potrząsał tylko głową, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Potem odwrócił się i znów pochylił nad nim.
„Jego ekscelencja biskup Corsetti zgodził się na rozmowę z tobą”, powiedział. „Za kilka minut tu będzie. Gdyby to ode mnie zależało…”
„Muszę porozmawiać z nim sam na sam.”
Ręka, która ponownie zamierzyła się do ciosu, została powstrzymana przez młodego policjanta. Rossi zwrócił się gwałtownie w jego stronę i wbił w niego wściekłe spojrzenie. Karabinier zbladł. Z jego młodzieńczej twarzy można było wyczytać, ile złości ściągnął na siebie tym gestem. Mimo to wytrzymał wzrok Rossiego i lekko pokręcił głową. Rossi sapnął i opuścił rękę.
Rzucił młodemu policjantowi spojrzenie wyrażające podziękowanie, na co ten demonstracyjnie odwrócił wzrok. Najwyraźniej nie życzył sobie wdzięczności od człowieka, który dopiero co zamordował nowo wybranego papieża.
Przez następne kilka minut Rossi nie zwrócił się do niego ani razu. Usiadł na blacie biurka plecami do niego i wpatrywał się w przeciwległą ścianę. W nieregularnych odstępach nad jego głową pojawiał się tylko szarobłękitny obłoczek papierosowego dymu.
Karabinierzy wymienili się. Także w ich twarzach, gdy mu się przyglądali, dostrzegał tę samą mieszaninę zdumienia, zrozumiałego przerażenia i nienawiści. Starszy policjant z łysiną do połowy głowy zaraz po wejściu do pokoju podszedł wprost do niego i splunął tuż przed nim na podłogę. Wycedził przy tym po włosku kilka słów, których nie zrozumiał. Brzmiały jak stek przekleństw.
Za drzwiami usłyszał szybkie kroki, a zaraz potem w pokoju zjawił się biskup Corsetti. Duchowny, gdy dostrzegł go siedzącego na krześle, zatrzymał się nagle. Na chwilę otworzył szeroko oczy i powiedział z naganą w głosie do Rossiego, który zeskoczył z biurka:
„Pan go pobił. Niech pan będzie tak uprzejmy i wytrze mu twarz.”
Chwilę później łysiejący policjant niedbale wycierał mu wilgotną chusteczką krew z twarzy, nie zapominając przy tym, żeby z silnym uciskaniem obetrzeć mu także złamany nos. Piekielny ból przeniknął go, ale przetrzymał go w milczeniu, wpatrując się w twarz duchownego.
Policjanci położyli dla biskupa poduszkę na drugim krześle i ustawili je tak, że siedzieli naprzeciw siebie w odległości około dwóch metrów.
„Mój zagubiony synu, chciałeś ze mną rozmawiać” odezwał się łagodnie duchowny. „Dlaczego akurat ze mną?”
Lekkie drżenie w jego głosie wskazywało, co znaczyło dla niego siedzieć naprzeciw mordercy Ojca Świętego.
„Księże biskupie, muszę z księdzem porozmawiać sam na sam. To bardzo ważne. Najważniejsze na świecie.”
„W żadnym wypadku!”, wrzasnął Rossi.
Biskup uniósł dłoń w uspokajającym geście i popatrzył mu w oczy spojrzeniem, w którym obok wielkiego żalu widać było szczerą dobroć. „Z jakiego powodu chciałbyś rozmawiać ze mną sam na sam?”
„Chciałbym się wyspowiadać.”
Biskup Corsetti skinął głową. „Tego nie można ci odmówić.”
„Ekscelencjo, na to nie mogę wyrazić zgody!” wybuchnął Rossi. Biegał tam i z powrotem jak rozdrażniony tygrys w klatce. „To wiąże się z zagrożeniem życia. Ten człowiek jest szalony. On zabił Ojca Świętego!”
Duchowny podniósł się z krzesła. „On też jest dzieckiem bożym i jeśli chciałby ratować swoją duszę, to moim obowiązkiem jest mu w tym pomóc. I żadna świecka władza nie może mi tego zabronić. Proszę nas zostawić samych.”
Rossi zacisnął mocno wargi i przełknął ślinę. Potem obrócił się do jednego z karabinierów i ostrym tonem wydał mu rozkaz, a ten wyjął dodatkową linkę z wewnętrznej kieszeni munduru i jeszcze mocniej przywiązał więźnia do krzesła. Linki wrzynały mu się w ciało i hamowały przepływ krwi. Ale czy miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie?
Gdy policjanci upewnili się, że nie będzie mógł się poruszyć, wyszli z pokoju. Rossi, zanim poszedł za nimi, zajrzał mu jeszcze głęboko w oczy ponurym, groźnym spojrzeniem, odwrócił się i podszedł do biskupa, który stał przy oknie i spoglądał z góry na plac św. Piotra, całkiem już zablokowany przez policyjne posterunki.
„Gdyby ekscelencja potrzebował pomocy, jestem za drzwiami!”
Potem on także zniknął. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, więzień zaczął wyrzucać z siebie słowa.
„Księże biskupie, proszę na mnie spojrzeć”, zawołał błagalnie. „Czy ksiądz biskup mnie sobie przypomina? Ksiądz mnie przecież zna!”
Biskup odwrócił się do niego i z wysiłkiem zmierzył go wzrokiem. Nagle zbladł, położył rękę na ustach i zszokowany wpatrywał się w niego.
„Dobry Boże! Ty jesteś…” Duchowny z szeroko otwartymi z przerażenia oczami opadł na krzesło. „Jak…?”
On jednak gwałtownie potrząsał głową, co sprawiło, że znowu przeszył go kłujący ból. „Proszę teraz o nic nie pytać!”, błagał zrozpaczony. „Nie ma na to czasu. Proszę mnie tylko wysłuchać. Czy ksiądz biskup zna Via del Falco, tu zaraz, w pobliżu placu św. Piotra?”
Biskup skinął milcząco.
„Dobrze! Przy skrzyżowaniu Via del Falco z Borgo Vittorio jest mały sklepik spożywczy. Należy do takiego starszego człowieka, Signore Lazetti. Tam zdeponowałem dla ekscelencji kartonowe pudło.” Mówił szybko, bo obawiał się, że Rossi może wejść w każdej chwili. „Obiecałem właścicielowi porządną nagrodę, jeżeli je starannie dla księdza biskupa przechowa. Pudło jest bardzo ciężkie. I proszę się pospieszyć. Po tym, co się stało, oni szybko zauważą jego brak i zrobią wszystko, żeby je odzyskać. Proszę mi wierzyć, to jest niezmiernie ważne!”
„Dlaczego zrobiłeś coś tak niewyobrażalnie potwornego?”
„Proszę zabrać pudło do siebie, tam ksiądz biskup znajdzie odpowiedź na to pytanie. Proszę obejrzeć jego zawartość. Samemu. Ksiądz biskup sam zdecyduje, co ma się z tym dalej stać. Księże biskupie, czy ksiądz to zrobi?”
Znowu to dziwne spojrzenie. „Chciałeś przystąpić do spowiedzi, mój synu.”
HSvv35296sa08614 –
Jan Okuniewski