Malinowa Trufla
Data wydania: 2017
Data premiery: 20 listopada 2017
ISBN: 978-83-7674-661-6
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 336
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Czy coś osiągnę? Nie wiem, spróbuję, odwrócę kolejną kartkę. Już się tak bardzo nie boję.
Elżbieta od zawsze czuła, że żyje jedynie „dla kogoś”, aby spełniać czyjeś potrzeby i wpasowywać się w cudzą wizję świata. Do jej codziennych smutków dokładają się nie tylko niedająca satysfakcji praca i problemy finansowe, ale również matka, o której miłość Elżbieta bezskutecznie walczy od dzieciństwa, oraz mąż, od lat nieprzejawiający chęci do pracy.
Kto by pomyślał, że ucieczkę od problemów i samotności rozpocznie od przybrania apetycznego pseudonimu? Może dzięki temu zrozumie, że to już najwyższa pora, aby wyrzucić ze swojego życia wszystkie „może”, „jeśli”, „wydaje mi się”, „raczej”, „właściwie” i „gdyby”, a zamiast nich wprowadzić więcej „na pewno”, „zdecydowanie” i „bez wątpienia”.
Czy deficyt miłości można jakoś wypełnić? Oto słodko-gorzka opowieść o emocjonalnej pustce zafundowanej przez życie. Dokąd przed nią uciec? I czy to na pewno najlepsze rozwiązanie? Iwona Walczak snuje narrację melancholijną, ale nie ckliwą. Ku refleksji.
Katarzyna Stec, blog Książki na czasie
www.katarzynastec.wordpress.com
Śliska droga do domu
Pozornie nic się nie zmieniło w drodze na moje osiedle, poza porą roku – Poznań zasypany był śniegiem. Tramwaj enerdowskiego pochodzenia wypluł mnie przez wąskie drzwi na placu Cyryla Ratajskiego.
– Dalej nie da rady – mruknął motorniczy. – Awaria prądu, przy takiej pogodzie wszystko może się zdarzyć!
Zmierzałam na przystanek autobusowy, energicznie brnęłam przez zaspy świeżego śniegu. Na Fredry spojrzałam na wieżę kościelną – było piętnaście po jedenastej. Późno. Towarzyszyło mi irracjonalne wrażenie, że w tej dzielnicy byłam wczoraj, co było przecież niemożliwe, bo od mojej ucieczki z domu minęło trochę czasu. Kilka miesięcy szczęścia to bardzo dużo, prawda?
Jeszcze parę dni wcześniej wielkim łukiem ominęłabym tę część miasta, to były miejsca święte, bo jeśli odwiedzałam je z Julianem, to musiały być namaszczone. On i ona. Oni. My.
Cudnie to brzmi.
Przyzwyczajałam się do niebytu, powinnam się ułożyć z faktami, wrócić do miejsc, gdzie jadaliśmy lunch, chodziliśmy na spektakle, koncerty. Spacerowaliśmy. Bywaliśmy. Nasza ławka w parku za Centrum Kultury „Zamek” była pusta, zatopiona w śnieżnym puchu, wyglądała, jakby na coś (a może na kogoś?) czekała; wystarczyłoby tylko strzepnąć śnieg, mróz nie byłby ważny.
Kilku przechodniów skracało sobie drogę między drzewami z szadzią na gałęziach, przemierzając aleje skweru. Czuć było pośpiech, nerwowość, żeby zdążyć, zakończyć, wywiązać się, przygotować. A może w petardy się zaopatrzyć i szampana dokupić? Nie miałam tego rodzaju planów, snułam się po zakamarkach zranionej duszy, byłam zrozpaczona, a moje serce wyło z bólu. Tęskniłam. On i ja. Ja i On.
Był ostatni dzień 2009 roku.
Podjechał autobus i nagle strach wrócił. Widmo wrogiego domu, a przede wszystkim obawa przed powrotem tam. Po co? Dlaczego? Czy…? Właśnie, „czy” było tu najbardziej wątpliwe. Drzwi zamykają. Się. Jak zawsze, z akcentem na „się”. To usłyszałam najpierw.
W przejściu natknęłam się oczywiście na wózek inwalidzki. Jak zawsze wypchany zniczami, siatkami z jedzeniem i foliowymi torbami, tarasował przejście. Uznałam, że to niedobry znak, skoro nawet w sylwestra, gdy zdecydowałam się wrócić, znowu się na nie natykam. Stara miała załzawione oczy i minę niczym doberman koleżanki, gdy ktoś chciał mu zabrać kość. Młodsza – jak zawsze harda – przypatrywała się ludziom, spojrzenie miała wrogie, świdrujące. Jej poświęcenie było bezdyskusyjne, o ironio! – jakże podobne do mojego. Porządek naszego, wspólnego skądinąd, świata jest taki, że córka pomaga matce, matka jest naburmuszona i z córki zawsze niezadowolona. Właśnie tak, nigdy na odwrót. Ujemne emocje dawało się wyczuć z daleka, powód nie był ważny, dostać się mogło każdemu, za całokształt. Skąd ja to znam?! Przemknęłam obok, kierując się na tył autobusu, tam z ulgą klapnęłam na siedzenie.
Rozglądałam się, szukałam różnic, a może podobieństw do mojego „kiedyś”. Było kilka osób znanych mi z widzenia, na szczęście dla mnie neutralnych. Znajomych „na słówko” nie było, ani tych na „co słychać”. Z ulgą przyjęłam fakt, że w autobusie na pewno nie ma Kapelusznika z Dużym Łbem i Wielkim Dupskiem. Uff!
Dojeżdżaliśmy na mój przystanek, mijaliśmy właśnie Osiedle Kopernika. Wszystko zasypał śnieg, trzeba było bardzo uważać na chodnikach i na jezdni. Zdrapywałam szron z okna, gdy nagle… Coś takiego! Przez skrawek szyby dojrzałam Kilkakrotną Wdowę. Wchodziła właśnie do kościoła – w białych kozaczkach za kolana i pod rękę z kandydatem do obdarowania jej kolejnym wdowieństwem. Jak ona to robi? Niesłychane! Tym razem poczułam z nią dziwną więź.
Babiszony sposobiły się do wyjścia, młodsza sadowiła starą na wózku, torby z zakupami wieszała na ramieniu i na rączce wózka, rozpychała się. A ja się przyglądałam. Co tam! Mogę patrzeć, jeśli chcę, nikt mi już tego nie zabroni!
– Najlepiej na starych śmieciach swoje giry wąchać. Dobrze, że mnie do siebie zabierasz, Marianowa by mnie wykończyła! – zabulgotała stara, ignorując moje spojrzenie.
– No widzi mamusia. Teraz mamusia doceniła! – zachrypiała młodsza. Zsunęła starej czapę z czoła i przywarła do pomarszczonej suchej skóry matki spierzchniętymi ustami. Niezgrabnie to wyglądało, niezwyczajnie. Tak, jakby robiła to pierwszy raz. Odwróciłam się, bo ta czułość otwierała moją ranę. Usłyszałam głośne cmoknięcie. Jakże im pozazdrościłam! I ja chciałabym budować ze swoją matką chociaż taką więź!
Była dwunasta. Zabiły kościelne dzwony, ich melodia brzmiała jak wdowi albo starczy rechot. W ten sposób wracałam do niego, do niej, a nawet do odpadających klepek na posadzce i grzyba w łazience. Nieważna była wystająca, złamana sprężyna w kanapie, wracałam, żeby odzyskać swój dom, żeby od nowa budować swoje życie.
Wracałam, żeby być blisko niej, dużo bliżej niż kiedyś.
Dopóki sił, będę biegł…
Szłam powoli, uważałam, by się nie poślizgnąć, w ten sposób opóźniając powrót. W torbie niosłam pudełko z mosiężną kołatką. Cacko udało mi się wylicytować na aukcji internetowej dzień po tym, gdy przyszła ta okrutna wiadomość. To był śliczny, bardzo stary bzdecik. Przymocuję go na drzwiach wejściowych, nie na tych, które są teraz – kupię nowe, bo na tych, obdartych przez psa, żadna kołatka nie będzie dobrze wyglądać.
Tak. Drzwi to pierwsza rzecz, o której powinnam pomyśleć. Na pewno nie będą brązowe ani beżowe. Na pewno! Kolor błękitny byłby intrygujący, mógłby być też turkusowy. Generalnie lubię wszystko, co pastelowe. (Bo teraz najważniejsze jest to, czego ja chcę, a nie, co inni preferują). O, jeszcze liliowy kolor też może być, taki jasny, dlaczego nie? Że co? Że te barwy nie są dobre do wykończenia domu w Wielkopolsce? Niech sobie gadają, a ja będę robić, co uważam za słuszne. (W końcu pokocham ten dom!) Przy wejściu posadzę fioletowego klematisa, żeby wszystko do siebie pasowało. Pnącze na pewno szybko urośnie, odpłaci się mięsistymi kwiatami, kolorem obsypie wejście.
Wyobraziłam sobie, że do naszego domu będą pukać goście. Czy kiedy będą kołatać, dźwięk na pewno do mnie dotrze? Jaki będzie? Donośny i dźwięczny, czy delikatny, cichutki? Chcę, żeby był cichy! JA tego chcę. Ale ona na pewno będzie życzyła sobie donośny. Znowu będzie niezadowolona!
Ona, Babcia Krysta vel Krysta, moja matka.
Potknęłam się o zaspę, siatka wpadła w śnieg. Dźwigałam w niej wielkiego żółtego melona. Dla siebie. Prezent tak jakby. Od Juliana. Bo to on nauczył mnie delektować się egzotyką, cały świat mi dał na talerzu. Na wskazującym palcu zatknęłam uchwyt kartonika z marcepanami. Niewiele ich było, jeden w kształcie choinki, drugi – czekoladowa imitacja kasztana. I mały słoik dżemu z suszonych fig też wiozłam. Dla Krysty. Lubiła słodycze. Kupowała sobie półkilogramową czekoladę, którą natychmiast zjadała wielkimi gryzami. Żeby się tylko nie podzielić! Kilka razy ją przyłapałam. Udawała, że siedzi i odpoczywa, a policzki miała wypchane, jak napełnione powietrzem balony. Oczu w ogóle nie było widać. I krzyczeć na mnie wtedy nie mogła, a gdy miała puste usta, to owszem, ciągle się zdarzało. Wchodziłam w tę grę. Że nie zauważyłam, że nie jestem spostrzegawcza! Wychodziłam z pokoju i przez szparę w drzwiach podglądałam, jak balony ruszają się i ruszają, czasem bardzo długo, aż w końcu opadają, gdy już przeżuły czekoladowe mazidło.
W ogóle się z moją rodzinną traumą nie godziłam. To brzemię, którego bardzo chciałam się pozbyć. Ale nie mogłam, a czas biegł i biegł… I tak sobie żyłabym jakoś…
Jednak stało się inaczej.
Rzut okiem na podły blaszak, a w nim zamknięty sklep spożywczy. To tam poznałam Malutkiego Sklepikarza, tam opowiedział mi swoją historię. Obok, zamiast wypożyczalni filmów z moim ulubionym Znawcą Arcydzieł za kontuarem, zastałam kolejny bar z szybkim żarciem. Zamiast szewca zapraszała pralnia. Ciekawe, jak długo. Na skraju mojej ulicy, za płotem sąsiadów, przywitały mnie dwa psie olbrzymy. Warowały przy siatce jak zwykle, nie było wyjątków – zima czy lato, wiosna czy jesień. Otwarły paszcze i zabulgotały. Fuj! Wstrzymując oddech, przemknęłam obok jazgoczących potworów. Byłam niedaleko, już było widać dwa łyse modrzewie i wielkie sosny, całe w śniegu.
Za naszym płotem senior Kędziora odgarniał śnieg ze ścieżki prowadzącej do ich ogrodu. On kochał pracę, bawił się obowiązkami. Niedobrze, gdy w pobliżu mieszka taki „społeczny przykład”. Kończył nucić swoją (i moją też) ulubioną balladę indiańską – „to nic… to nic… to nic… dopóki sił… jednak iść… przecież iść… będę iść… to nic… to nic… to nic… dopóki sił… będę szedł… będę biegł…”. Bezwiednie zaczęłam powtarzać za Kędziorą: „dopóki sił, to nic, to nic, to nic”.
Otworzyłam furtkę, nie była zamknięta na klucz. Ciemno-zielona farba odłaziła z niej płatami, podobnie było na płocie. Bałam się wejść w tę już obcą dla mnie otchłań, w zimne mury z odpadającym tynkiem, bez oznak życia. Kroczyłam chodnikiem przed domem, a raczej dróżką z wybojami, w której od dawna brakowało kilkunastu kostek betonowych, przez co było jeszcze bardziej nierówno. Poślizgnęłam się. Wreszcie dotarłam do obgryzionych drzwi wejściowych; rudą bejcę wymył śnieg. Zamek był ten sam, wsadziłam klucz, przekręciłam.
– Dobrze, że pani wreszcie wróciła. Co tu się działo?! – Senior Kędziora jednak mnie dostrzegł.
– Dzień dobry. – Uśmiechnęłam się blado.
– Mówiła mi żona, że widziała, jak do pana Bogusia prawie codziennie zaglądała Kilkakrotna Wdowa. I taką niziutką waszą wspólną znajomą też ponoć ktoś przywoził. Potem pan Boguś ją odwoził do domu. I jeszcze kilka pań całkowicie nam nieznanych, ja sam też widziałem… Nic dziwnego, że pani matka się rozchorowała, ale ona już wcześniej musiała się źle czuć. Kiedyś zasłabła w kościele, a raz żona widziała ją siedzącą na przystanku autobusowym. Była taka bladzieńka, nikogo nie poznawała…
– Tak…? – udałam zdziwioną, po czym prędko weszłam do domu.
Za drzwiami wdepnęłam w psie posłanie. Apatyczny Szaki łypnął na mnie i nawet nie wstał z wyliniałej skóry. Lekko zawarczał. Śmierdziało. Poza tym straszył wielki wór z pampersami XXL i zimowe buty Bogdana z poprzedniego sezonu, z Tesco, za dwadzieścia złotych – ohyda. W lustrze na korytarzu szukałam swojego odbicia, a tam, wymizerowana, elegancka kobieta o niepewnym spojrzeniu rozpaczliwie szukała tego samego u mnie.
Tak. Boguś… Przecież to jest nadal mój mąż, z którym spędziłam wiele wieczorów, większość w milczeniu. Jednak mimo wszystko mąż, w zasadzie nieważne jaki. Nie mnie oceniać. Jeśli na takiego tylko było mnie stać, to i ta ocena mogłaby być nic niewarta.
Zatrzasnęłam drzwi wejściowe. Na schodach prowadzących na półpiętro panował zaduch. „Świeże powietrze zabija. Od smrodu jeszcze nikt nie umarł, ale od mrozu wielu”. Krysta często powtarzała tę herezję. A poprzedniej zimy doszła nowa opowiastka o tym, jak nasz dalszy sąsiad (moczymorda, że hej) zesztywniał na amen na działkach, w mroźną noc. Wóda go nie rozgrzała, a od mrozu i świeżego powietrza zdechł! Takie wywody w naszym domu były na porządku dziennym. Buntowałam się, bo to nie ja, naprawdę, to ona miała pogardliwy ogląd rzeczywistości. Ech, szkoda dalej wymieniać.
Z Julianem było inaczej… Wszystko z nim było inne. On był inny, ja przy nim byłam lepsza, kobieca, zmysłowa, dużo bardziej wartościowa, więc i szlachetności nabyłam.
Rozglądałam się. No tak. To się porządzili! Na regale w przedpokoju nie było w ogóle moich rzeczy! Książek, słoni na szczęście, drewnianych ptaszków zbieranych od dzieciństwa, Baby-Jagi, portretu Żyda, pamiątek. Dostałam kiedyś w prezencie od ulubionej cioci śliczny stary serwis kawowy, istne cudo. Miniaturowe filiżanki miały złoty rancik i maleńkie uszka. Lubiłam je polerować, choć wcale tego nie wymagały, zawsze były lśniące i czyste. Na krzepiące, mocne espresso nadawały się idealnie. (Uwielbiam się wzmocnić taką aromatyczną, małą kawką). Nie używałam ich, oszczędzałam na specjalne okazje. W zasadzie bałam się, że potłukę, że zniszczę, dlatego gościom zaparzałam kawę w porcelitowych kubkach kupionych na wagę. Zresztą któż do nas przychodził? Nikt ważny! Teraz o porcelanowych cudeńkach muszę mówić w czasie przeszłym… Do siostry pewnie pojechały.
– Widzisz, co zrobiłaś z moją mamusią?! – krzyczała przedwczoraj do słuchawki Aga. Śliczne imię dali mojej siostrze. Agnieszka dzień wcześniej wyrzuciła mnie ze znajomych na Naszej Klasie i na Facebooku. Jej dzieci też to zrobiły. Szwagier na razie nie. Ona lubiła mnie ranić, obwiniać, choć prawie nigdy nie miała racji. A może miała? Sama nie wiem. Tym razem nie powinnam się sprzeczać, mój cel był dużo poważniejszy, był misją. Wróciłam, żeby Matkę wyciągnąć z paraliżu. Żeby jeszcze sobie pożyła. Po policzku zaczęły mi płynąć łzy.
To nie tak ma być, że będę miękka, to nie tak. Weszłam do łazienki, w dłonie nabrałam zimnej wody, spryskałam oczy, wytarłam nos. Wstydziłam się łez, nie jest rozsądnie pokazywać światu słabość, to już wiedziałam. Puściłam mocniej strumień, ochlapałam twarz, a nawet włosy. Osuszyłam się zielonym ręcznikiem z azteckim wzorem (lubię zielony kolor, optymistyczny jest, wprawia mnie w lepszy nastrój). Jeszcze raz przyłożyłam ręcznik do oczu. Było dużo lepiej, mogłam się rozejrzeć.
Wówczas doznałam szoku. Ściany w łazience zostały wyrównane i pomalowane brzoskwiniową farbą! Były idealnie równe! Nie czułam zapachu wrogości, którą latami chłonęły. Nie zauważyłam też absolutnie żadnego pająka czy śladów pajęczej nici. Muszla klozetowa nowa. Czysta. I umywalka też. W wannie ktoś zamontował nowy syfon i bielusieńkie sitko. Wypucowana terakota odzyskała miodowy kolor. Odetchnęłam; pachniało jabłkiem, piękna woń. Stałam jak posąg, albo nie: jak klinkierowy filar, to brzmi lepiej, bo generalnie lubię klinkier. Zmiana była tak nieprawdopodobna, że musiała być prawdziwa. Poszłam do kuchni. Rękoma oparłam się o stół.
Czekałam na karetkę. Lekarz zatroszczył się o wszystko, miał nie ujawniać mojego udziału. Czas płynął. Tik-tak, tik-tak. Nasłuchiwałam, opierając się o stół, aż zdrętwiały mi nadgarstki. Na stole ktoś postawił papierową torbę. Zajrzałam. To gryka z mojego tobołka pod głowę. Miała podobno powstrzymywać zwyrodnienia kręgów szyjnych. Tak pisali. Bujda! Obok torby leżała wyprasowana żółta powłoczka, a przy niej kartka.
„Nie wsypuj, Elżuniu, gdy wrócę, to Ci pomogę. Wszystkie bibeloty umyłem, nie martw się, nie zginęły, są w piwnicy. Wieczorem możemy je razem poustawiać w kredensie. Rozpoczniemy nowy rozdział. Bogdan”.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.