Meksykański romans
Luiza Kochańska
Data wydania: 2009
Data premiery: 10 lutego 2009
ISBN: 978-83-6038-390-2
Format: 110x170
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 176
Kategoria: Literatura dla kobiet
9.90 zł 6.93 zł
Obiecały sobie, że nigdy już nie pozwolą, by ktoś je oszukał i skrzywdził. Obiecały sobie nawet, że nigdy już nie pokochają… A jednak…
Matka (50 lat, zwolniona z fabryki chipsów) i córka (30 lat, bezrobotna aktorka) próbują ułożyć sobie życie na nowo. Mają za sobą nieudane małżeństwa i mnóstwo niespełnionych marzeń. Każda próba znalezienia pracy kończy się albo skręconą nogą, albo zdeptanym ego. Każda próba zbudowania kolejnego związku kończy się dodatkowo złamanym sercem.
Wreszcie los się do nich uśmiecha. W paczce chipsów córka znajduje zwycięski kupon, a nagrodą jest wycieczka do Meksyku! Postanawiają zaryzykować i… pojechać. Jednak życie, to nie bajka… Po przyjeździe do Mexico City zostają okradzione, gubią się w tłumie, błąkają bez pieniędzy i dokumentów. Cudownie uratowane przez młodego Meksykanina rozpoczynają wakacje od nowa, postanawiając sobie niczego nie odmawiać. Czas mija, a one zaczynają coraz lepiej czuć się w nowej rzeczywistości. Otoczone opieką bogatych mężczyzn, odkrywają uroki egzotycznej przygody i przeżywają wyśnione od lat romanse, czując się piękne i kochane jak nigdy.
Pozostaje jedynie kwestia powrotu. Czeka na nie szara Warszawa i samotne życie. Czy na pewno nie mają do czego wracać?
Tamara właściwie nie czuła się samotna. Jakoś nie miała czasu na myśli w rodzaju – „kurcze, znowu wieczór przed telewizorem”, „kiedy ostatnio ktoś mnie przytulał?”, „czy już nigdy, nikt nie powie, że mam śliczne stopy”. Dzień wypełniała sobie skrupulatnie, obowiązkami prawdziwymi i wymyślonymi. Nie przyjmowała do wiadomości, że to co robi jest nienormalne i tak nie powinno być. Cały czas w biegu. Cały czas w drodze gdzieś, po coś. Na zakupach, po zakupach, przed zakupami. Przed kinem, w kinie, po kinie. U kosmetyczki, po kosmetyczce. Śniadanie w locie, obiad w biegu, kolacja na stojąco. Kilka godzin snu, pobudka na angielski, zrywanie się na naukę roli. Kto by tam myślał o samotności, kiedy czas goni. Czas goił ranę, po Tomku. Nie chciała nawet słyszeć tego imienia. Nie potrzebowała. Do czego był jej jakiś tam facet. Owszem może kiedyś czekała na księcia, na obowiązkowym białym koniu. Modliła się i wzdychała, wypatrywała i wybłagiwała. Zjawił się szybciej niż sądziła, „oby spełniły się twe marzenia”, chińskie przekleństwo zaczęło się spełniać. Książe pod zbroją miał całkiem paskudny charakter, rumak okazał się zwykłą chabetą, a reszta szkoda słów. Spełniła dziewczęcą próżność, zadowoliła matkę ślubem w pałacyku. Pałacyk pięknie położony, orkiestra cygańska, jedzenie swojskie, samochód przedwojenny. Wydawało się, że szczęście nie będzie mieć granic. Książe patrzył w nią jak w obraz, nosił na rękach i karmił smakołykami. Tyle, że w poniedziałek cały ten blichtr i tombak zaczął się sypać. Już nie grała orkiestra, pałacyk zamienił się w socrealistyczny blok z odpadającym tynkiem i cuchnącymi klatkami. W takich warunkach nawet najbardziej zahartowana księżniczka nie dała by sobie rady. A do tego ten książę…
Budzik rozryczał się na cały głos.
-Jeszcze trochę – Tamara wydobyła z siebie pierwszy tego dnia dźwięk. Wiedziała, że za chwilę wejdzie matka i zacznie się poranny horror.
-Liczę do trzech – w drzwi wsunęła się głowa kobiety w średnim wieku. Zza okularów patrzyła groźna para oczu. Tamara pomachała ręką, mając nadzieję, że rodzicielka zniknie.
-Idź już, dam sobie radę.
-Ja? Mam dzisiaj wolne.
Przez rolety okna wdzierały się promienie słońca.
-Jak to wolne? – Tamara otworzyła szeroko oczy. Coś jej nie pasowało. Matka nigdy nie miała wolnego.
Wskoczyła w dżinsy, w górze od spania, doczłapała się do kuchni. Nieumalowana, w zmarszczkach, gapiła się w filiżankę z kawą. Jak zwykle w takich sytuacjach przemówiła do niej po imieniu.
-Krysia co jest, w chipsach awaria?
Matka milczała. Upiła łyk kawy i spojrzała w okno.
-Co jest z tobą?
-Jestem stara.
-I…
-Stara, brzydka, nikomu niepotrzebna.
-Matko Joanno od Aniołów! Co się stało? Powiesz mi wreszcie?
-Redukcja.
-Zwolnili cię?
Kiwnęła głową. Tamara przez chwilę wahała się co powiedzieć.
-Łubudubudu witaj w klubie.
-Przestań, proszę cię przestań! Odrobinę współczucia.
-Przecież nienawidziłaś tej roboty!
-Owszem. Narzekałam. Wszyscy narzekają. Ale teraz, teraz nie wiem. Z czego będziemy żyć? Dwie bezrobotne stare baby.
-O wypraszam sobie. Mam w odróżnieniu od ciebie dopiero trzydzieści lat a w dodatku… – Tamara zwiesiła głos.
-Co? Masz jakąś pracę?
-Prawie.
-To znaczy?
-Byłam na rozmowie.
-No i…
-Czekam na telefon. To formalność.
-Z?
-Co z?
-No skąd mają zadzwonić?
-Prestiżowa agencji hostess.
-Jezusie…
-Co?
-To po to kończyłaś szkołę aktorską? Żeby się wycierać po jakichś marketach?
Tamara zrobiła niewinną minę.
-Co ty pleciesz, ty chyba nie wiesz na jakim żyjesz świecie? O czym ty w ogóle mówisz?
-Ja ci tylko jedno powiem, szanuj się, szanuj się dziewczyno.
-Mamo, muszę brać co jest, ile mam czekać? Nie chcę czekać. Ty myślisz, że jak skończyłam szkołę aktorską to zaraz będę Jandą?
Mama cmoknęła. Nie wiadomo co to miało oznaczać, w każdym bądź razie dyskusja na tym stanęła, na tajemniczym i wymownym cmoknięciu.
***
W kolejnych dniach obie zredukowane panie Makuszyńskie (starsza lat 50 z fabryki chipsów „Chipsoland Rembertów”, młodsza lat 30 z „Teatru na Skarpie”) rzuciły się w wir poszukiwania pracy. Było w tym coś z wyścigu, szlachetnej rywalizacji w duchu barona de Coubertina, z tą tylko różnicą, że nikt nie czekał na mecie. Nie było medali, widzów, dziennikarzy. Był stres, zajęte telefony, automatyczne i chamskie sekretarki, nieobecni prezesi, zajęci kierownicy. Po tygodniu igrzysk nie było ani pracy ani chleba. Z prędkością światła kurczyły się zasoby finansowe. Pierwszego dnia nowego tygodnia, Tamarę dosięgło niespodziewane szczęście. O dziewiątej rano zadzwonili z prestiżowej agencji „Biuti Cats” i powiedzieli, że od poniedziałku zaczyna pracę. Będzie w kostiumie kota zachęcać do zakupu karmy. Te szczegóły nie miały żadnego znaczenia. Znalazła pracę. Sama, bez niczyjej pomocy, bez protekcji, łapówki. Znalazła prawie normalne, całkiem nieźle płatne zajęcie. Osiem złotych na rękę, za godzinę miauczenia. To były godziwe warunki. Co prawda tylko umowa – zlecenie, ale jak się będzie starała dadzą jej etat.
Tamara była jedną z tysięcy anonimowych aktorek, którym się nie udało. Najgorsze było to, że nie wiedziała dlaczego. Chodziło o twarz? Coś z nią było nie tak? Była zbyt przeciętna czy zbyt ładna? Czasem po castingu próbowała się dopytać, bez skutku. Było ok. Świetnie, bardzo się nam podobało. Tyle tylko, że inne były lepsze. Od czasu ukończeniu studiów zagrała trzy role. W serialu na kanale pierwszym publicznej telewizji, w porze szczytującej oglądalności, siedem milionów par oczu dostrzegły dolną część kobiety wychodzącą z restauracji. To był dół Tamary. Zarobiła sto złotych, tyle samo co pewien dziadziuś zamiatający w tle zeschłe liście. Po tym sukcesie przez kilka miesięcy czekała na ciąg dalszy. Żyła nadzieją, że wreszcie się uda, że ją znów dostrzegą, zadzwonią, zaproszą. Od castingu do castingu. Krótkie wyspy euforii na morzu depresji. Czepiała się kolejnej szansy, żyła nią, a to tylko kolejna bańka mydlana. Kolejna przegrana. Cios za ciosem. Kończąc szkołę myślała, że następnego dnia przed blokiem wyląduje helikopter. Zawiozą ją do Cannes, Berlina albo do Hollywood. Pocieszała się słowami koleżanek zaczepionych w pizzeriach, pubach i klubach – jak nie film, to sitcom, albo reklama, gdzieś się załapiemy, przecież w końcu wszyscy się gdzieś załapują. Potem była Szwecja. Królewna Śnieżka w parku rozrywki, płacili dziesięć razy tyle niż w Polsce. Ukrywała się za grubą warstwą pudru i czerwonymi policzkami. Dwa miesiące królowania starczyło na rok życia w Polsce. Potem cudem znalazł się etat w podupadłym teatrze. Głodowa pensja, ale wreszcie mogła robić to o czym marzyła. Uczyła się roli z radością pierwszoklasistki. Tydzień przed premierą teatr został zamknięty. Dyrektor oskarżony o malwersację opuścił swój okręt w metalowych obrączkach, w blasku fleszy, jak prawdziwa gwiazda. Tamara miała trzydzieści lat i znów musiała zaczynać wszystko od początku.
-Ty palisz? – Tamara przyjrzała się matce uważnie. – Masz doła, co?
-Idź już lepiej. Nie drażnij mnie. Idź do tej cholernej roboty i daj mi wreszcie spokój.
Tamara zrozumiała, że musi zejść matce z widoku. Przez tydzień wydała na telefony ze trzysta złotych i nawet jej nie zaprosili na jedną rozmowę. A tak chciała z kimś pogadać.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.