Miłosne kolizje
Data wydania: 2013
Data premiery: 2 lipca 2013
ISBN: 978-83-7674-260-1
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 224
Kategoria:
29.90 zł 20.93 zł
Malwina, rodowita warszawianka, w wyniku drogowych zawirowań poznaje mężczyznę idealnego. Niestety, niezwykle przystojny książę z bajki nie trafia na dobry moment, bo jego nowa wybranka ma już narzeczonego. Co prawda Szymon nie jest może mężczyzną ze snów, ma na sumieniu znacznie cięższe grzeszki niż notoryczne zostawianie skarpetek na środku pokoju, ale przynajmniej ją kocha, prawda? Ona jego zresztą też… chyba. Tak przynajmniej myślała do tej pory.
Skoro jednak ma zostać szczęśliwą żoną Szymona, dlaczego wciąż wraca myślami do głębokiego, czekoladowego spojrzenia Roberta?
Pozorne zbiegi okoliczności i przypadkowe spotkania sprawiają, że w poukładane życie Malwiny wkrada się wieszczący zmiany chaos. A że wszelkich nowości Malwina boi się jak ognia, niełatwo będzie przekonać ją, by uwierzyła w spełnienie własnych marzeń.
Cóż – okazuje się, że los nie zawsze jest ślepy; zwłaszcza kiedy pomaga mu czuwająca nad nami sprytna ciotka Wiesia.
Spędziłam nad tą książką niezapomniane chwile. Warto było!
Monika Orłowska, autorka książek „Cisza pod sercem”, „Adam i Ewy”, „Kłamstewka i kłamstwa”
Wstrząs nie był duży, ale Malwina i tak odruchowo zamknęła oczy. Żyję, przemknęło jej przez głowę, gdy odważyła się otworzyć je z powrotem. A co z Felutką? Ciocia mnie chyba zabije, pomyślała jeszcze, nim zgasiła silnik, włączyła światła awaryjne i wygramoliła się z auta. Kierowca samochodu, któremu przyładowała w zderzak, właśnie opuszczał swój pojazd.
Stali, dość nieszczęśliwie, na rogu Jana Pawła i Solidarności, a wokół nich już zaczynał się tworzyć gigantyczny korek. Nic dziwnego, ostatnio to skrzyżowanie zaliczało kolejne awarie sygnalizacji świetlnej, a na dodatek zima, jak co roku, zaskoczyła drogowców i całą resztę stolicy, sypnąwszy śniegiem w ostatni weekend października. W sam raz na Wszystkich Świętych. Niech sobie ci, którzy, jak Malwina, odkładali na ostatnią chwilę porządki na grobach swoich bliskich, walczą teraz z błotkiem i poprzymarzanymi do nagrobków zniczami.
– Przepraszam – powiedzieli jednocześnie Malwina i tamten facet od stukniętego seata chyba… Tak, bordowego seata ibizy.
– Musiałem ostro…
– Nie zdążyłam…
– …zahamować – dokończyli znów unisono.
– Przepraszam – powtórzył mężczyzna.
Malwina podniosła wzrok i oniemiała. Stał przed nią wysoki brunet z ciemnymi oczami i jednodniowym zarostem. Ucieleśnienie marzeń o iberyjskim kochanku. Zupełnie jakby ktoś, wzorem perfumiarza z Pachnidła, wydobył esencję przystojniactwa z Banderasa i obu Iglesiasów, dorzucił szczyptę Ronaldo… Cristiano Ronaldo oczywiście, a całość wtłoczył w to niemal dwumetrowe ciało, odziane jedynie w marynarkę. To znaczy, pod marynarką była jeszcze liliowa koszula, z krawatem, a jakże, a dołem ciemniały też najwyraźniej jakieś spodnie, ale mężczyzna nie miał na sobie żadnego zimowego okrycia. Zmarznie, biedaczysko, zatroszczyła się momentalnie. W Andaluzji nie pada chyba śnieg, no może gdzieś tam w Sierra Nevada, ale już na przykład taka Sewilla…
– Halo, proszę pani – głos iberyjskiego kochanka sprowadził ją na powrót do Warszawy. – Dobrze się pani czuje?
Patrzył na nią ciepło, z autentyczną troską, oczami w kolorze gorzkiej czekolady. Śnieżynki osiadały mu na nieprawdopodobnie długich rzęsach i, chyba od tego ciepłego spojrzenia, topniały błyskawicznie.
– Proszę pani? – powtórzył, trochę już niepewnie.
Kiedy Malwina otrząsnęła się na tyle, by zrozumieć, co do niej mówi, ustalono, że przede wszystkim należy opuścić wreszcie skrzyżowanie. Przystojniak zaproponował, żeby pojechać w stronę Teatru Kamienica, tam zaparkować, na spokojnie obejrzeć szkody, i postanowić, co dalej.
Dopiero w samochodzie Malwina odzyskała jako taką równowagę.
– Kretynka! – rzuciła półgłosem. – Kretynka, idiotka, bałwanka!
Bałwanka? Niespecjalnie to zabrzmiało, ale Malwina nie miała czasu na analizę swojej sytuacji w kontekście lingwistycznym. Wstyd wypełzł jej na policzki klasycznym raczkiem. Jak ona musiała wyglądać w tych czekoladowych oczach, no jak?
Poważna kobieta, pedagog i muzealnik po trzydziestce, a stała tam niczym małolata, która omyłkowo wpadła do garderoby Enrique. Szczęka w parterze, rozszerzone źrenice i ani be, ani me, ani… cucurrucucu. Na dodatek te ciuchy – sprane dżinsy, powyciągany sweter i niezniszczalnik, czyli stary sztormiak cioci Wiesi. Ubiór ochronny, w sam raz na szorowanie rodzinnego nagrobka, ale fatalny wybór, jeśli idzie się na spotkanie z iberyjskim kochankiem.
Zdurniałaś do reszty?, spytała Malwina w duchu samą siebie, ostrożnie włączając się do ruchu. Z jakim znowu kochankiem? Niechby cię usłyszał Brudasek…
Ucieknę, pomyślała przelotnie. Zanim się zorientuje, skręcę w Orlą, potem w Elektoralną… Nie, Elektoralna chyba jednokierunkowa, ale jeśli nawet, to raczej w tym właściwym kierunku, zawinę pętelkę i pojadę do domu. Trudno, cmentarz nie zając, rodzice zrozumieją, przecież i tak wszystko im jedno, gorzej z ciocią, ale jakoś to będzie. A on się nawet nie połapie.
Takie tam mrzonki blondynki, no powiedzmy, blondynki popielatej albo miodowej, zależnie od pory dnia i kąta padania światła. Malwina powściągnęła jakoś instynkt, który pchał ją do ucieczki, i, podążając grzecznie za bordowym seatem, ustawiła samochód na parkingu po prawej stronie, daleko przed wspomnianą Orlą.
Iberyjski kochanek wysiadł tym razem z auta ubrany w szarą kurtkę z filcopodobnego materiału. Doskonała gatunkowo wełna, stwierdziła Malwina, takie coś nigdy się nie mnie ani nie gniecie. O Boże, o czym ja myślę, kiedy tu…
– Naprawdę nic się pani nie stało? – Przystojniak znów patrzył na nią z niepokojem. – Może jednak trzeba podjechać na jakiś SOR…
Uzyskawszy zapewnienie Malwiny, że naprawdę nic jej nie jest, mężczyzna zajął się oglądaniem obu samochodów. Na tylnym zderzaku seata widniały dwa niewielkie wgłębienia, za to jej Felutka praktycznie straciła jeden reflektor. No tak, pomyślała Malwina, dobrze, że to ja mu wjechałam w tył, inaczej mógłby mnie posądzać, że chcę sobie zrobić lifting samochodu z jego ubezpieczenia. Istotnie, oba wozy znacznie się różniły – tak stanem karoserii, jak i czystością. Na niekorzyść ciotczynej škody, oczywiście.
– Myślę, że nie ma sensu wzywać policji, prawda? – powiedział przystojniak, zamykając klapę od bagażnika. Pod podłogą, po wyjęciu koła zapasowego, też nie zauważył żadnych uszkodzeń.
Malwina pokiwała głową.
– Dziękuję – powiedziała cicho. – I przepraszam, ale naprawdę nie dałam rady wyhamować. – Sięgnęła do torebki. – To jak, spisujemy oświadczenie, czy przyjmie pan po prostu gotówkę? Z tym, że mam przy sobie tylko jakieś sto złotych, a najbliższy bankomat…
Mężczyzna przerwał jej słowotok uniesieniem rąk.
– Proszę schować pieniądze – powiedział stanowczo. – Przydadzą się pani na reflektor. Ja zresztą wolałbym inny rodzaj zadośćuczynienia. – I zanim Malwina zdążyła nabrać jakichkolwiek podejrzeń, dokończył: – Da się pani zaprosić na kawę?
Zdębiała, znieruchomiała, zarumieniła się jeszcze bardziej. Po krótkich negocjacjach („Znam przytulny lokalik nieopodal placu Bankowego”, „Ależ ja w tych drelichach pasuję chyba tylko do McDonalda”), wylądowali, na zasadzie kompromisu, w Starbucks po drugiej stronie ulicy.
– Najmocniej panią przepraszam – powiedział nieznajomy, wróciwszy od lady, gdzie złożył zamówienie, do wybranego przez Malwinę stolika przy oknie. – Z wrażenia zapomniałem się przedstawić. Robert Lisowski.
– Malwina Michalska. – Podała mu rękę. Zrobił gest, jakby chciał ją ucałować, ale rozmyślił się w ostatniej chwili. I dobrze, Malwina nie potrzebowała kolejnego powodu do zażenowania.
Potężny kubek latte dostarczył zajęcia jej nerwowym palcom, a mleczna piana – pretekstu, by milczeć i słuchać. Robert, który zamówił sobie podwójne espresso, raczej nie mógł zasłonić się filiżanką. I wcale zresztą nie chciał. Gadał jak nakręcony, o wszystkim. O architekturze – prowadził z przyjacielem pracownię aranżacji wnętrz, o rozkopanych i zakorkowanych warszawskich ulicach, o pogodzie i o cmentarzach, które raz w roku nabierają wyjątkowego wdzięku.
Malwina ani się nie obejrzała, jak zaczęła mu odpowiadać. O tak, ona też lubiła cmentarze w Zaduszki, zwłaszcza wieczorem. Główny grobowiec rodzinny miała na Bródnowskim, ale w tym szczególnym dniu odwiedzała wszystkich zmarłych krewnych – od Powązek, przez Wawrzyszew, na Północnym skończywszy.
Z rozpędu opowiedziała Robertowi o swojej rodzinie – w końcu, jako warszawianka w trzecim pokoleniu, miała się czym pochwalić – by wysłuchać z kolei historii Lisowskich z Otwocka.
– A, właśnie, miałam przecież jechać na cmentarz, uprzątnąć grób dziadków i rodziców – stwierdziła wreszcie. – Dziękuję za kawę i za to, że… wie pan…
– To ja dziękuję – odparł. – Czy mogę liczyć na ponowne spotkanie, tym razem w przyjemniejszym miejscu i okolicznościach?
Odmawiając, Malwina wspięła się na szczyty dyplomacji, tak że dopiero na ulicy, gdy wracali do swoich aut, zrozumiał, że najprawdopodobniej widzi ją po raz ostatni.
Szkoda, pomyślał, patrząc za oddalającą się srebrzystą (i brudną) felicią. Takich kobiet nie spotyka się codziennie. Prawdę mówiąc, w swoim świecie takich kobiet nie spotykał wcale. Inteligentnych, a jednocześnie skromnych. Ładnych, ale nie skupionych przesadnie na własnej urodzie. „Ułożonych”, powiedziałaby babcia Marysia. Aż się wzdrygnął, siadając w wyziębniętym samochodzie. Wspomnienie Agnieszki zakłuło go prosto w serce. Agnieszka. Inés, caramba, z arystokratycznymi zapędami. Ciotki ją uwielbiały, bo taka była elegancka, wysmakowana. Ubranie, makijaż, biżuteria – wszystko w najlepszym gatunku. Tylko duchowo pusta wydmuszka, ale to było nieistotne, liczyło się pierwsze wrażenie. No, owszem, dla niego też, dlatego tak bardzo ciągnęło go teraz do Malwiny. Cud, miód i orzeszki, pomyślał, skręcając w Dobrą, miodowe włosy i orzechowe spojrzenie. Szczere, zdrowe, jak najlepszy produkt polskiej wsi. O tak, kojarzyła mu się z wakacjami u babci, nie wiadomo właściwie dlaczego, przecież mówiła, że jest warszawianką z dziada pradziada i typowym mieszczuchem.
Zaparkował pod jednym z budynków, minął szyld „Dobra robota. Pracownia aranżacji wnętrz” – pomysł Piotra nieodmiennie go irytował – i przez wielką bramę wszedł na wewnętrzny dziedziniec. Kuczyńscy byli właścicielami całej kamienicy, lecz Piotrek, wspólnik Roberta, uparł się, że wymarzonym miejscem na pracownię jest akurat mansarda. Odcięli sobie w ten sposób część potencjalnej klienteli – tę starszą i schorowaną, niezdolną do wspinaczki na czwartą kondygnację… Choć, prawdę mówiąc, w tym kraju osobom starszym i schorowanym i tak nie w głowie było artystyczne urządzanie wnętrz.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.