
Na cztery wiatry
Wanda Miłaszewska
Data wydania: 2023
Data premiery: 8 sierpnia 2023
ISBN: 978-83-67639-90-3
Format: 145/205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 320
Kategoria: Literatura współczesna
44.90 zł 31.43 zł
Piękna i życiowa opowieść, której akcja dzieje się w międzywojennej Warszawie
Seniorka rodu, Maria Nidecka, umiera po długiej chorobie, zostawiając dorosłe już dzieci: piękną Irenę, chorą na oczy Jadwigę i dwóch synów. Ma nadzieję, że dobrze ich wszystkich wychowała, wpoiła im najważniejsze wartości i teraz już dadzą sobie radę bez niej.
Niestety wraz z jej śmiercią wszystko się komplikuje, a dorośli już przecież ludzie zachowują się, jakby zabrakło im w życiu drogowskazu: oddają się nałogom, wpadają w nieodpowiednie towarzystwo i podejmują ryzykowne decyzje. Towarzyszą im w ich codzienności słudzy, ciotki i wujkowie z dalszej rodziny, którzy ubarwiają obraz ówczesnej Polski a w tle sugestywny obraz ówczesnej stolicy, spotkań w kawiarenkach, niekończących się rozmów o miłości, przyjaźni, o walce i rozczarowaniu. O tym, co piękne, i o tym, co może się rozwiać… na cztery wiatry.
@anija31
@wolinska_ilona
Nareszcie skończyło się wszystko – i wszyscy odetchnęli niemal z ulgą…
Przez kilka ostatnich tygodni pani Maria Nidecka męczyła się bardzo. Właściwie od dawna trwała już tylko agonia, a wszystkie zabiegi lekarskie były tak beznadziejne wobec nieuniknionej katastrofy, że nie tylko chorej, ale i całemu otoczeniu śmierć wydawała się już teraz wybawicielką, gościem oczekiwanym i pożądanym.
Od wielu miesięcy śmierć krążyła nad domem. Powoli oswojono się z nią. Toteż gdy w piątek wieczorem na łóżku leżały już tylko zimne zwłoki przybrane w odświętną suknię z dawnych, dobrych czasów, a na krzesełkach z obu stron paliły się świece w pożyczonych naprędce wielkich srebrnych lichtarzach, wszyscy zgromadzeni w jadalni rozmawiali, co prawda przyciszonym głosem, ale o sprawach drobnych, codziennych i mało związanych z powagą chwili.
Obaj chłopcy dopominali się nawet dość energicznie o kolację. Nic dziwnego. Byli zmęczeni, więc – głodni. Witold całe popołudnie biegał po mieście, załatwiając tysiące formalności pogrzebowych, a Bronek nawet w tym dniu kuł, jak zwykle, do egzaminu.
Trudno – albo się jest w podchorążówce, albo się nie jest. Matka przez długi czas była umierająca, a egzamin nie czekał. Tyle że do domu ze szkoły na te najcięższe dni przeniósł się Bronek ze stosem fachowych książek, notatek i map. Teraz obaj bracia siedzieli przy stole w jadalnii. Witold rozłożył gazetę i czytał, co nie przeszkadzało mu dorzucać od czasu do czasu paru słów do obojętnej, nużącej rozmowy. Bronek co chwila spoglądał na drzwi od kuchni, łowił uchem charakterystyczny syk gazu i – ziewał.
Irena rozpaczliwie poprawiała przed lustrem kosmyki włosów, których od wczoraj nie miała czasu ukarbować, a jednocześnie badała z uwagą rozwój małego pryszczyka na lewem skrzydełku nosa. Pryszczyk ten nie upiększał co prawda ładnej twarzy o prawidłowych rysach, cudownie czarnych brwiach i oczach, ale jej też nazbyt nie szpecił. Toteż po pewnym czasie Irena zdołała wynaleźć sobie na pocieszenie argument:
– Dobrze, że nie wyskoczył na czubku nosa tylko z boku. Mniej go tu widać.
Z sąsiedniego pokoju dolatywało przez uchylone drzwi skwierczenie lichych, „powojennych” świec, a od czasu do czasu cichutkie pochlipywanie Jadwigi, która siedziała w nogach łóżka, jak za życia matki, i co kilka minut, patrząc na zastygłą, spokojną twarz, zalewała się nowym potokiem łez.
– Irena – odezwał się Bronek – może by tak Franciszkowa dała nareszcie coś do zjedzenia? Co ona tam tak długo pitrasi?
– To pójdź i spytaj, jeśli jesteś taki ciekawy – odparła z niechęcią, obracając głowę ku bratu. – Ja nie rozumiem, że wy możecie myśleć o jedzeniu!
– A o czym mamy myśleć w tej chwili? – zauważył Witold zza gazety. – Całą noc nie zmrużyliśmy oka, cały dzień byliśmy na nogach. Ja nawet obiadu nie jadłem. Teraz trzeba, choćby przez rozum, zjeść, żeby nabrać sił. I tobie radzę to samo, bo jak się wyczerpiesz, to sama zachorujesz.
Do pokoju weszła Franciszkowa z dymiącym półmiskiem.
– Co Franciszkowa tam niesie? – zagadnął Bronek.
– Co? A kluski z serem.
– Mięsa nie będzie?
– Dziś przecież piątek. Niech panicz nie wydziwia.
Wstyd, jeszcze w taki dzień…
– Siadajcie – rzekła Irena – i jedzcie prędko, bo mi stół będzie potem potrzebny. Witold!
– Zaraz, zaraz – odparł starszy brat, nie odrywając oczu od gazety. – Jeszcze tylko giełdę przejrzę.
Po chwili złożył wielką płachtę papieru i schował do kieszeni.
– A gdzie Jadzia? – spytał, przysunąwszy się z krzesłem do stołu,
– W pokoju mamy. Słyszysz przecież, że płacze – odparł Bronek, nakładając sobie na talerz ogromną porcję pogardzonych przed chwilą klusek.
– Zawołaj ją, Irenko. Od tego płaczu gotowa znowu zachorować na oczy.
Weszła Jadwiga. W swojej czarnej, przykrótkiej sukience, z warkoczem spuszczonym na plecy, bez okularów, wyglądała dziś jeszcze młodziej, prawie dziecinnie. Jej drobne, wątłe ramionka, wychylone ku przodowi, zdawały się jeszcze węższe, twarzyczka bledsza, a powieki biednych, chorych oczu były zupełnie zapuchnięte od płaczu i mocno zaczerwienione.
– Jadwiniu – odezwał się Witold z lekkim wyrzutem, ale takim tonem, jakby przemawiał do dziecka.
– Nie można tak długo płakać. Przecież wiesz, że ci to bardzo zaszkodzi. Widzisz, my wszyscy jesteśmy przygnębieni i smutni, ale trzeba mieć trochę rozsądku.
Trzeba panować nad sobą. Gdzie okulary?
– Tam leżą, pod oknem – odparła i wstała cicho, z uległością małej dziewczynki, która została skarcona. Odszukała swe wielkie okulary w rogowej oprawie, założyła końce za uszy, ale spod ciemnych,błękitnych szkieł spłynęły po policzkach dwie nowe łzy.
– Biedna mama… – westchnęła Irena, patrząc na puste miejsce, którego od wielu, wielu tygodni nikt nie zajmował. – Dla niej to lepiej… Nie mogliśmy jej uratować, a znosić takie męczarnie… Kiedy ona usnęła ostatni raz bez morfiny, co, Jadziu?
Już chyba z miesiąc… Więcej jak miesiąc…
– Słuchajcie – przerwał Witold – eksportacja odbędzie się jutro, a pogrzeb dopiero we wtorek. Ułożyłem nekrolog do „Kuriera”. Będzie w jutrzejszym numerze. Teraz chciałem się was poradzić, czy karawan zamówić dwukonny, czy…
– A co? Ty może chciałeś jednokonny? – uniosła się Irena. – Proszę! To ja połowę swojej pensji oddałam, a ty nawet tego nie możesz zrobić dla mamy? Co? Ach, ty skąpcze, skąpcze…
– Pogrzeb bardzo dużo kosztuje – odpowiedział z całym spokojem na ten nagły wybuch siostry – a do końca miesiąca jeszcze daleko. Ja także wziąłem już w banku zaliczkę, Ireno.
Zawstydzona nieco, milczała. Po chwili szepnęła z wahaniem:
– Mamie się jeszcze emerytura należy za zeszły miesiąc…
– Pamiętam o tym, ale to drobna suma.
– On by nie pamiętał! – rzekła Irena do Bronka, wzruszając ramionami. – Buchalter! Wszystko obliczy!
– A kto obliczy, jeśli nie ja? Kto potem dołoży, co? Może ty albo Bronek?
Bronek odparł z godnością:
– Mój kochany, wiem, że wam siedzę na karku, ale to już niedługo. Gdy będę oficerem…
– Wielkie rzeczy, pensja oficerska! Tyle, żebyś z głodu nie umarł! – zaśmiała się Irena.
Jadwiga wtrąciła nieśmiało:
– Jeżeli wam trzeba jeszcze pieniędzy, to może ja pójdę jutro do wuja Erazma…
– Cicho siedź! Nie trzeba nam twoich pieniędzy!
Podniosła ku bratu zdziwione i niespokojne oczy, ale ciemne szkła zatarły ten wyraz. Witold odparł łagodniej:
– Ty niemądre stworzonko, ty… Pieniądze od wuja Erazma są twoje, tylko twoje, rozumiesz?
– Ja przecież także coś… Ja przecież także chciałabym… – szepnęła jeszcze ciszej, spuszczając głowę, ale Witold nie zwracał już na nią uwagi i dalej zaczął przedstawiać Irenie swe plany.
– Pogrzeb będzie skromny, ale porządny… Nie będziemy musieli wstydzić się wobec rodziny.
A zresztą, pal ich sześć, tę całą rodzinę! Na Powązkach nie byłem, ale ciotka Ludwika zapewnia, że w grobie rodzinnym są jeszcze dwa miejsca. A propos ciotki: obiecała, że jutro z rana przyśle tobie i Jadzi swoją żałobę.
– Pewnie ten stary, zrudziały welon, który nosiła ze sześć lat po mężu! Dziękuję pięknie! Damy sobie bez tego radę z Jadwinią. Zresztą – krepę już kupiłam. Kapelusz upnie mi koleżanka, a z tego, co zostanie, to się akurat Jadzi sukienkę uszyje.
Prawda, Jadziu?
– Prawda… – odparła dziewczyna głosem zdławionym przez łzy.
Jedna ze świec w sąsiednim pokoju zaskwierczała głośniej i zgasła. Rodzeństwo spojrzało po sobie.
Wszyscy umilkli… Zdawało się, że zza uchylonych drzwi wyłonił się jakiś cień i stanął na progu.
Bronek nagle przestał jeść, oparł głowę na pięściach i westchnął:
– Boże mój, Boże…
