Na trzy sposoby
Data wydania: 2011
Data premiery: 9 lutego 2011
ISBN: 978-83-7674-090-4
Format: 120x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 284
Kategoria: Literatura dla kobiet
25.90 zł 18.13 zł
“Na trzy sposoby” Joanny Kruszewskiej to ciepła, pełna humoru opowieść o próbach radzenia sobie z problemami dnia codziennego – nie zawsze takimi zwykłymi.
Bohaterkami książki są trzy współczesne, trzydziestokilkuletnie kobiety – Martyna, Anita i Iwona. Każda z nich ma inny bagaż życiowych doświadczeń i – choć różnią je osobowość i aspiracje – całą trójkę łączy wieloletnia przyjaźń, dająca siłę w trudnych momentach.
Akcja powieści rozpoczyna się w momencie, w którym kończą się baśnie – w przededniu ślubu Martyny. Czy uroczystość przebiegnie zgodnie z planem, czy może raczej czarny kot ściągnie nieszczęście na młodą parę? To tylko jedno z licznych pytań, które można zadać sobie podczas lektury.
Fabuła książki, osadzona w realiach Białegostoku, opowiedziana jest żywym, dowcipnym językiem. Smaku lekturze dodają scenki obyczajowe, które z satyryczną pasją rejestrują małą polską rzeczywistość.
Rano, na dźwięk tych budzików, zerwały się na równe nogi prawie natychmiast i od razu, przy dziennym świetle, ruszyły do oględzin wczorajszej tragedii. Panna młoda siedziała z nosem, zielonkawym, trzeba dodać, spuszczonym na kwintę i zadawała sobie po raz setny pytanie, czy nie odwołać tego wszystkiego. Albo nie. Lepiej przeobrazić lipcowy ślub w karnawałowy bal maskowy… Zarzuciłoby się jakieś cekinowe cudo na twarz i byłoby po sprawie.
Machnęła ręką z rezygnacją i przejechała palcami po włosach, długich i w świetle jasnego słońca wręcz złotych.
W lusterko bała się spojrzeć. Wolała nie wchodzić do łazienki, zamiast tego wpatrywała się z nadzieją w twarze przyjaciółek, które badały dokładnie, z różnych odległości, każdy milimetr jej twarzy.
– No i?
– Źle nie jest – mruknęła Iwona.
– Hm, wsadzasz mi nos w oko.
– Aaa, przepraszam. – Iwona odsunęła się mniej więcej o jakieś dwa milimetry. – Położy się podkład i właściwie nie będzie widać.
– Właściwie? To jak prawie… – mruknęła Martyna.
– Nie marudź, ubieraj się. Za pół godziny wychodzimy.
– Anita zdążyła już pobiec do kuchni, nastawić ekspres i pootwierać wszystkie okna, a teraz przysiadła na chwilę obok Martyny, objęła ją i sapnęła prosto w ucho, skryte pod prostą, złotą ścianką. – Dzisiaj twój wielki dzień. Żadne pierdoły tego nie zakłócą, a Beata zrobi z twoją twarzą cuda, zielone rumieńce… nooo, nawet już nie takie zielone, zamienią się w różane lico wdzięcznej i przeczystej panny młodej – przy ostatnich słowach nie wytrzymała i parsknęła, po chwili dołączyła do niej Iwona, aż wreszcie we trzy przewracały się po łóżku. Jak nastolatki, dokładnie tak jak za dawnych szczenięcych czasów, beztroskie, radosne i pozornie niczym nieobciążone.
Wreszcie Anita, jak zwykle, oprzytomniała pierwsza.
– Ruszcie się baby, bo dam sobie głowę uciąć, że za chwilę zadzwoni twoja mama – tu wskazała palcem w klatkę Martyny – i będzie się dopytywała, dlaczego nas jeszcze nie ma. A jedyne, co jej w tej chwili chodzi po głowie, to to, że spiłyśmy się wczoraj do nieprzytomności i mało rześkie dochodzimy do siebie.
– Taaak – Iwona rzuciła tęsknym okiem w stronę naczętej butelki rumu – spiłyśmy, nie uwierzy…
– Uwierzy, spokojna głowa. Dobra – ucięła, uchylając się przed nadlatującym kapciem – kawa, prysznic i lecimy.
Ja pierwsza!
– Zołzo jedna – krzyknęła za nią Iwona – za karę wypijemy ci całą kawę!!!
– Zaparzę drugą!
– Chodź, Fiono. Auć, nie bij, to miało być z sympatią – Iwona roztarła ramię, na którym przed chwilą z dużym impetem wylądowała pięść przyjaciółki.
– To też – Martyna wzruszyła ramionami i niespiesznym krokiem udała się w stronę stolika, po którym rzucał się wściekle mały telefon. – Popatrz, miała rację. Cześć mamo, no już, już zbieramy się, Anita poszła właśnie pod prysznic. Wiem, która godzina, wiem, że możemy w domu, ale po co robić sztuczny tłok… Co? Jak to? Przecież miały przyjechać na sam ślub… A co mnie to obchodzi? Tam nie będzie gdzie szpilki wcisnąć!!! Szlag! Już się nie wyrażam, chociaż wierz mi, to, co przed chwilą powiedziałam, to mały pikuś w porównaniu z tym, co mi chodzi po głowie… Pikuś mamo, oj nieważne, dobrze, kawa nam stygnie, za godzinę będziemy, pa! – Martyna nie dając matce szans na dalsze dociekanie, wcisnęła czerwoną słuchawkę. – Mać.
– Co mać?
– Kurwa, a co ma być?
– Oj, źle.
– Żebyś wiedziała! Panna młoda wzruszyła ramionami, poprawiając bawełnianą koszulkę i zaczęła przewracać w dłoniach telefon. Rzucić nim o ścianę, czy nie rzucić, ciekawe, jaki byłby efekt. Wczoraj nie miała okazji się przekonać, ale coraz silniej odczuwała potrzebę rzucenia czymś ciężkim, z maksymalnie głośnym efektem i masą zniszczeń wokół. – Siostry mamy się zjechały. Z inwentarzem.
– Z dziećmi znaczy? – w pierwszej chwili Iwona nie załapała.
– Nie z dziećmi, nie z dziećmi, głupia, tylko z całym swoim zwierzyńcem. Czy ty kiedyś rzucałaś na przykład talerzami, gdy cię Daniel zdenerwował? – spytała nieoczekiwanie Martyna.
– Co?
– Obudź się, pytam, czy rzucałaś…
– Wiem, o co pytasz, tylko nie wiem, dlaczego.
– Mniejsza o powody, pytam, czy wiesz, jaki to daje efekt?
– A to zależy. Bo jeśli się na przykład myśli o późniejszych konsekwencjach, znaczy o lataniu ze szmatą po najdalszych kątach albo z odkurzaczem, albo że dziecko może się skaleczyć, to raczej mało terapeutyczne jest.
– Dzieci jeszcze nie mam.
– Uspokój się, chodź, bo nam ta kawa już całkiem wystygnie – Iwona wreszcie załapała, o co chodzi i pociągnęła przyjaciółkę za sobą.
– Albo ktoś wam ją wypije, hehe! Co tam? – Anita stała już z kubkiem w ręku, drugą dłonią przecierała mokrutkie obrączki czarnych włosów.
– Ciotki są – rzuciła lakonicznie Martyna.
– Źle. U mamy? Już? Miały być na ślubie, dopiero w kościele.
– Miały, ale są już, teraz. Ze zwierzyńcem.
Anita przeciągnęła się, odkładając książkę. Słońce prażyło już mocno, zmrużyła oczy i wyciągnęła spod leżaka zegarek. Wyciągała go już parę razy w ciągu ostatnich dwudziestu minut i za nic nie mogła zrozumieć, dlaczego ten czas tak obrzydliwie wolno płynie. Odłożyła zegarek z powrotem i wzięła książkę. Podniósłszy ją jednak do oczu, natychmiast odłożyła. Co to, to nie, obiecała sobie solennie, że się opali, ale nie kosztem przepalenia oczu. Zabębniła palcami w poręcz leżaka i zerknęła w stronę domu.
Nie. Będzie się tu smażyć, leżeć brzuchem do góry i nic nie robić, tak właśnie będzie wyglądało jej dzisiejsze popołudnie.
Ma wakacje. Ma miesiąc odpoczynku od dzieciaków, ich rodziców, przedszkola. Iga na obozie. Tymek w pracy.
Jest sama, samiuteńka w domu. Nikt jej nie goni, nikt i nic, mogłaby więc sobie poleżeć i odpoczywać, tak czy nie? Zacisnęła zęby, zła sama na siebie. Bo teoretycznie wszystko się zgadzało i powinna może sobie pozwolić, ale jakaś jej część, czy może cała natura, stawała okoniem i goniła. Gdziekolwiek. Albo do kuchni, żeby upiec kolejne ciasto, którego nie będzie komu zjeść, więc Anita pochłonie jego większą część, bo dlaczego ma się marnować? Albo do kolejnych pokoi, żeby zrobić kolejne, zupełnie zbyteczne porządki; wytrzeć niewidzialny pyłek, poprawić geometrię dywaników, przelecieć zwilżonym patyczkiem do uszu najmniej dostępne i, trzeba dodać, najmniej widoczne fragmenty mebli. Nie potrafiła usiedzieć w miejscu bezczynnie, męczyła się przy tym okrutnie. Lubiła robić coś dla kogoś, najlepiej bez przerwy.
Najpierw robiła dla Tymka, bo wtedy, o ironio, mimo że zaczynał karierę medyczną, spędzał w domu więcej czasu. Więc piekła, gotowała, smażyła, dopieszczała go na wszelkie możliwe sposoby. Szybko pojawiła się Iga i zajęła pierwsze miejsce w hierarchii osób, którym należą się największe względy. Więc Anita skakała wokół najbliższych, uruchamiając całą swoją pomysłowość, siłę i wytrwałość. Ale teraz, zupełnie nagle, dotarło do niej, że właściwie nie ma już koło kogo skakać. Ciągle robi obiady, tyle, że teraz dzieli je na trzy porcje, swoją zjada, dwie odgrzewa później, w różnych odstępach czasu. Syndrom pustego gniazda, zakołatało jej w głowie.
– Dupa tam, nie syndrom – fuknęła zła na siebie i zerwała się z leżaka. – Iga wróci z obozu, a wtedy wszystko też wróci na swoje miejsce. Syndrom to będzie jak mi stuknie pięćdziesiątka. A to jeszcze trochę. I nie wcześniej, nie wcześniej…
– Dzień dobry, pani doktorowo!
Przy furtce stała sąsiadka, pani Ludwika, i uważnie przyglądała się Anicie. No tak, za sekundę rozejdzie się po całych Bojarach, że żona pana doktora rozmawia sama ze sobą, że na pewno potrzebna jej opieka lekarza, tyle, że pediatra to tu nic nie pomoże, to raczej na trzynasty kilometr będzie ją musiał pan Tymek zawieźć i ani chybi tam zostawić. Anita spokojnym ruchem przeczesała czarne loki, okulary podniosła na czubek głowy i uśmiechnęła się miło.
– Dzień dobry, pani Ludwiko. Ciepło dzisiaj, prawda?
– Ciepło, ciepło, żar się z nieba leje, nie ciepło. Ale burza będzie, tak coś czuję. Będzie, bo w kościach łamie.
– Sąsiadka zerknęła na czyściutkie niebo, chcąc siłą woli ściągnąć jakiś malutki obłoczek, a nie zauważywszy żadnego, dodała z całym przekonaniem. – I to jak łamie. A pana doktora to nie ma, co?
– Nie ma – przytaknęła Anita, podchodząc do furtki z zamiarem wpuszczenia sąsiadki i zaproponowania czegoś do picia. Ale ta, jak zwykle odsunęła się nieznacznie i przekładając torbę z jednej ręki do drugiej, zaczęła się żegnać.
– To ja już pójdę, a jak pan doktor wróci, to przyjdę. Tak, wnuczka mi przywieźli, zaczął smarkać, kichać, kaszleć, więc nie wiadomo, co z nim robić. Buteleczek mi napakowali, tabletek więcej niż moich na reumatyzm, osteoporozę i co tam mi jeszcze dolega. Kto to widział, żeby wciskać dziecku tyle… tyle… – zamachała gwałtownie ręką, próbując przygnać ulatujące z głowy słowa, wreszcie wyrzuciła z siebie – paskudztwa? Kto widział, pytam?
Anita poczuła się w obowiązku wzruszyć ramionami. No ktoś może i widział, ona niekoniecznie. Nie było sensu wtrącać choćby jednego słowa w przemowę sąsiadki. Raz czy dwa próbowała i nie wyszło jej to na dobre, a wręcz przeciwnie. Została wpisana do grona tych, co nie umieją słuchać, nie mają szacunku dla starszych i nie dadzą człowiekowi spokojnie skończyć myśli. Dosłownie.
Anicie zawsze tłumaczono, że trzeba rozmawiać z ludźmi. Otóż nie. Z niektórymi nie trzeba, a wręcz nie należy rozmawiać, bo wtedy głos im się podnosił o dwie, czy nawet trzy oktawy, aż tak dobrego słuchu Anita jako dyplomowana wychowawczyni przedszkolna nie miała, i nie sposób się było przezeń przebić. Nawet głosem wyćwiczonym w emisji i potyczkach z grupą parolatków.
– Dać mleka prosto od krowy, mówię – sąsiadka kiwnięciem głowy zaaprobowała reakcję Anity. – Tym bardziej, że oni na wsi. Dać śmietany, masła normalnego, a nie chuchać, dmuchać; nie biegaj, bo się spocisz, nie stój, bo się zmęczysz i takie chucherka rosną. Pani widziała tego naszego Adasia? Widziała pani, nie? Toż to przecież taka chudzinka, taki bledziutki, niebieski na twarzy, zasmarkany bez przerwy, kaszle, plamy jakieś… ech… Kiedyś człowiek przegonił rano na bosaka, po rosie zimnej najlepiej, posmarkało toto, pokichało, ale na drugi dzień zdrowiutkie.
Pan doktor też tak latał, pamiętam… A teraz to wszystko takie chorowite, takie słabiuśkie, że… Ech, szkoda gadać, to ja wieczorem przyjdę. Do widzenia.
– Do widzenia, pani Ludwiko.
Mokra rosa, sosnowa deska i na trzy zdrowaśki do pieca, a rychlej ozdrowieje, burknęła pod nosem Anita, wracając do domu. Ominęła leżak szerokim łukiem, bo jakoś jej się odechciało wylegiwania na słońcu. Przez dłuższą chwilę oczy przyzwyczajały się do mroku panującego w domu. Czy kiedykolwiek poczuje się tutaj jak u siebie? Czy ci ludzie naokoło zaczną ją wreszcie traktować jak „swoją”? Niektórzy owszem, zaglądali, zagadywali, dawali się poczęstować herbatą. Cenili ją jako wychowawczynię swoich dzieci czy wnuków. Ale taka choćby pani Ludwika… Jakby nie mogła Anicie darować, że to przez nią wyprowadzili się państwo Zawińscy, że dom zmienił wygląd, że przestał pasować do otoczenia. A czy faktycznie przestał? Młoda pani doktorowa rzeczywiście od razu zaczęła od generalnych remontów, przebudowy całego podwórka, odnawiania wszystkiego, co tylko odnowić się dało. Dosadziła parę drzewek, zrobiła obok ganku małą rabatkę kwiatową, powoli wyrzucając begonie i nagietki panoszące się od lat bez żadnego nadzoru. Bo mama Tymka nie miała serca ani do tego pięknego, starego domu, ani do kwiatów.
Prawdę mówiąc, Anita podejrzewała, że do własnych dzieci też zbyt wiele tego serca nie miała. Tymek urósł jakoś tak sam z siebie, wzorując się raczej na ojcu, a jego młodszy brat, Adam, po skończeniu szkoły porzucił rodzinne Bojary na rzecz mglistego Londynu. Podobno dobrze mu tam było, od czasu do czasu się odzywał, ale Anita widziała go tylko na zdjęciach. Nie miała możliwości poznać Adama osobiście, bo… jakoś tak się nie składało. Czarna owca, mówił Tymek i wzruszał ramionami. Teściowa na dźwięk imienia młodszego syna, zawsze teatralnym gestem podnosiła chusteczkę do oczu, zawsze przygotowana, i chlipała ostentacyjnie. Może była, jaka była, właśnie dlatego, że nie czuła się nikomu potrzebna? Zupełnie jak ona teraz.
Stanęła w przestronnej kuchni, skrzyżowała ramiona na wybujałej piersi i zadumała się srodze. Tak. Zupełnie tak samo. Czy ona też skwaśnieje na podobieństwo teściowej? Tylko dlatego, że nie ma się teraz kim zajmować? Że minął bezpowrotnie jej termin przydatności?
Prychnęła głośno. Dobrze, że nie do spożycia. Dmuchnęła ze śmiechem w przydługą grzywkę, pstryknęła miniwieżę, ale nie, radio się nie nadaje. Wygrzebała ze stosu płyt jedną ze swoich ulubionych i po chwili dom wypełniła muzyka The Who i brzęk wyciąganych naczyń.
A niedługo później zapach pieczonego ciasta.
Bo na chandrę nie ma nic lepszego od zakupów albo gotowania.
W zależności od posiadanych predyspozycji.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.