Nasze odzyskane miejsca
Przedsprzedaż.
Alina Staneczek
Data wydania: 2024
Data premiery: 8 października 2024
ISBN: 978-83-68135-49-7
Format: 145/205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 304
Kategoria: Literatura historyczna
47.90 zł 28.74 zł
Przedsprzedaż.
Historia niełatwych miłości pragnących doczekać spełnienia.
Juliusz, młody gdańszczanin, przyjeżdża do Gliwic, by odnaleźć piękną Marikę, a także studiować architekturę na tutejszej Politechnice. Już na miejscu poznaje Gretę, starszą od siebie studentkę, która bardzo szybko staje się jego przewodniczką zarówno po nowym mieście, jak i po świecie architektury. Nawiązuje się między nimi silna relacja, lecz nie zostają parą na całe życie, gdyż Greta nie chce wiązać się z „obcym”, z kimś, kto nie pochodzi ze Śląska. Juliusz wyjeżdża, a ona wkrótce wychodzi za miejscowego chłopaka.
Mijają lata, każde z nich wiedzie osobne życie, ale w głębi serca wciąż za sobą tęsknią. Pewnego dnia Juliusz dostaje wiadomość, która nim wstrząsa. Niedługo potem odbiera telefon od Grety…
Opowieść, która zabiera czytelnika w podróż emocjonalną i duchową, ale również w wojaże po wielu przepięknych miastach: Gliwicach, Gdańsku, Warszawie, Neapolu i Pizie.
2. MARIKA
Sierpień 1969, Gliwice
– Jednak się zdecydowałaś!
Nieudawana radość w głosie Grety rozwiała wątpliwości, które ogarnęły Marikę, gdy podjęła ostateczną decyzję. Tuż przed zakończeniem praktyk Greta zaproponowała jej przyjazd do Gliwic. Choćby na kilka dni. Marika ze zdziwieniem przyjęła te słowa, wszak dopiero się poznały. Mimo różnicy wieku i zupełnie innych doświadczeń życiowych, czuły, że są bratnimi duszami. Czy to możliwe, że choć wychowały się po dwóch stronach granicy, tak dobrze się rozumiały?
– To jest mały krok człowieka, ale wielki skok dla ludzkości.
Roześmiały się obie. Od kilku tygodni słowa Armstronga krążyły we wszystkich mediach. Z taką dumą je wypowiadał – nic dziwnego – jako pierwszy człowiek postawił stopę na Księżycu.
– Myślisz, że twój przyjazd tak bardzo wpłynie na dalsze życie…
– Ludzkości? Raczej nie, ale na moje na pewno. Może i na twoje, kto to wie.
Gretę poznała we Wrocławiu. Przyjechała tu za radą przyszywanej ciotki. Marika zrządzeniem losu trafiła do grupy studentów architektury, która właśnie odbywała wakacyjne praktyki. Tak spotkała Gretę, od początku pojawiła się między nimi nić porozumienia. Na tyle silna, że starały się spędzać jak najwięcej czasu razem. Los im sprzyjał, zostały przydzielone do wspólnej pracy przy renowacji Auli Leopoldina. Podczas przerw siadały na schodach przy wyjściu z budynku, Greta wyjmowała termos z herbatą i kubki. Zazwyczaj nie dołączały do grupy, z którą pracowały przy zabezpieczaniu eksponatów. Pierwsza rozmowa zaczęła się od analizy korzeni.
– Marika, po imieniu trudno rozpoznać pochodzenie. Jesteś Niemką?
Nie powinna się dziwić pytaniu, bo skoro przyjechała z Dusseldorfu, to wydawało się naturalne. Zaprzeczyła.
– Miejsce zamieszkania nie świadczy o pochodzeniu. Kto jak kto, ale Polacy powinni to wiedzieć.
– Polacy pewnie wiedzą.
Teraz to Marika spojrzała na Gretę ze zdziwieniem. Czyżby źle oceniła pochodzenie dziewczyny? Z góry założyła, że Greta jest Polką, choć przecież imię sugerowało coś innego. Jednak nie zapytała.
Wieczorem dokończyły rozmowę. Greta dociekała:
– Przyjechałaś z Niemiec, a mówisz po polsku z francuskim akcentem. Nawet dla mnie jest to dość zagadkowe.
Marika wzruszyła ramionami, nie było tu żadnej tajemnicy. Mama Polka, a ojciec rodowity paryżanin. Przyzwyczaiła się, że jej wymowa skupia uwagę rozmówców. Czasem cierpiała, gdy koleżanki dokuczały jej z powodu akcentu, z żadną nie potrafiła się zaprzyjaźnić. Próbowała się go pozbyć, ale dziwnym trafem wrósł w nią nieodwołalnie. Ostatecznie został jej atutem, zwracał uwagę i stał się rozpoznawalnym znakiem. Nawet brak przyjaciółek przestał przeszkadzać, choć z zazdrością słuchała opowieści mamy o ciotce Marie, przyjaciółce z pociągu. Obie, jako młode dziewczyny, jechały na podbój świata, do Paryża. Połączyła je praw¬dziwa przyjaźń, która przetrwała trudne chwile i powrót Marie do ukochanego miasta.
– Jak znalazłaś się we Wrocławiu?
– Przez chłopaka, a jakże. Martin od dawna chciał poznać to miasto. Mieszka w Norymberdze, ale urodził się we Wrocławiu, więc chciał je poznać.
– Jest tutaj?
– Nie. Mieliśmy przyjechać tu razem, ale ostatecznie…
– Przyjechałaś sama?
– Tak. Coś ważnego mu wypadło.
Nie chciała mówić o Martinie. Bez sensu, że w ogóle go wspomniała. Bezwiednie się wyrwało, a przecież postanowiła nie myśleć…
– I dobrze się stało. Razem je poznamy. Nie będziesz żałować, że go tu nie ma, przekonasz się.
Ostatnie zdanie Greta wypowiedziała z wielką stanowczością.
Miała rację. Za sprawą Grety Wrocław okazał się magicznym miejscem, idealnym do tego, by skupić się na przyszłości.
Grzebanie w przeszłości niczego nie zmieni. Lepiej odpuścić i nie ciągnąć na siłę. Gdy komuś zależy, to zrobi wszystko, by dopiąć celu, a skoro nie robi, to znaczy, że nie zależy. Dla niej to oczywiste, i dla Grety także. Dobrze się rozumiały, mimo że dzieliły je cztery lata. Co dziwniejsze, Marika czasem odnosiła wrażenie, że to ona jest tą młodszą.
– Nie martw się, Ślązaczki szybciej dojrzewają. Tak uważa babcia Klara.
Postać babci Klary intrygowała. Greta na tyle często ją cytowała, że Marika zapragnęła ją poznać.
– Chciałabym być czyjąś wnuczką. To musi być cudowne uczucie.
Sama nie poznała żadnej ze swoich babć. Jedna zginęła w czasie wojny, a z drugą papa nie utrzymywał kontaktów. Unikał odpowiedzi, co było powodem. Mama, słysząc to pytanie, odwracała głowę i natychmiast wyszukiwała jakieś zajęcie. Może Marika kiedyś sama znajdzie odpowiedź.
Wspólny wyjazd z Martinem nie doszedł do skutku, nieważne z czyjej przyczyny. Ona nie chciała rezygnować, więc przyjechała bez niego. Spotkanie Grety dawało szansę na poznanie kraju, który do tej pory wydawał się trudny do odkrycia. No a szansa zaprzyjaźnienia się z babcią Klarą stanowiła dodatkową atrakcję.
I tak Marika znalazła się w Gliwicach.
Babcia Klara, ku zdziwieniu Grety, już przy kolacji zaproponowała Marice mówienie po imieniu.
– No a jak dziewczyna ma się do mnie zwracać? Nie ma co komplikować życia.
Wkrótce obie przywykły, choć wyglądało zabawnie, gdy jedna mówiła „babciu”, a druga „Klaro”. Jednak Klara twierdziła, że dzięki temu czuje się młodsza o kilkadziesiąt lat.
Marika zazdrościła Grecie tej wyjątkowej relacji. Ostatnia szansa na pozyskanie babci została utracona bezpowrotnie.
***
– Jedziemy na wieś. Lilka wróciła na kilka dni i zaprasza do siebie – obwieściła Greta radośnie.
Lilka, przyjaciółka Grety, o której zdążyła się nieco dowiedzieć. Marika nie podzielała entuzjazmu Grety. Ledwo przyjechała do Gliwic, ledwo zdążyła je pobieżnie zwiedzić. Wcale nie spieszyło się jej do zmiany miejsca. Jednak nie chciała wyjść na marudę i nie zdradziła obaw.
Droga z przystanku wiodła pomiędzy łanami zbóż ścieżką, którą Greta nazwała miedzą.
– To nasze dobro narodowe, bogactwo natury. Nie masz pojęcia, ile roślin i zwierząt znajduje w niej schronienie. Poza tym spójrz, czy pola nie wyglądają jak witraż?
Łagodne pagórki, poprzecinane miedzami, przypominały pejzaże van Gogha.
– Wczesnym latem wyglądają jeszcze piękniej. Miedze, jak te ołowiane obrąbienia witraża, rozdzielają złote łany rzepaku, zielonej oziminy, która zroszona rosą nabiera szmaragdowej barwy. Gdzieniegdzie zaorane ugory dopełniają paletę malarską.
Obraz stworzony przez Gretę przemawiał do wyobraźni Mariki mocniej niż sam widok, który rozciągał się przed oczami. Czyżby bez wskazówek Martina traciła uważność?
– Masz duszę artystki.
– Każda kobieta jest artystką, tylko nie każda chce się ujawniać.
Słowa przywołały mamę, ona uważała tak samo. Ale przecież minęło tyle lat, nowe powojenne pokolenie zmieniło postrzeganie świata. Inne wartości nadawały życiu rytm.
– Czasem lepiej skupić się na prozaicznych czynnościach.
I jakby na potwierdzenie własnych słów Greta zerwała różne kłosy i zaczęła objaśniać różnice w budowie zbóż.
– Pszenica nie ma wąsów, żyto ma krótkie, jęczmień długie i gęste. No i jest jeszcze owies, ale ma zupełnie inne kłosy. Nie da się pomylić.
Marika przyjrzała się wszystkim czterem. Teraz faktycznie każdy wyglądał inaczej.
– A to chabry, zwane bławatkami. Moje faworytki.
Niebieskie kwiaty, zerwane dłonią Grety, między które wsunęła kilka białych i przeplotła ze sobą, zmieniły się w kolorowe wianki, zdobiące głowy obu dziewczyn. Ruszyły dalej.
Ceglaste budynki złamały linię horyzontu. Dwupoziomowy dom rzucał cień, w którego chłodzie stała młoda kobieta. Ręką przesłaniała oczy, by obraz nabrał wyrazistości. Uchyliła furtkę.
– Ależ się naczekałam! Zamiast na obiad dotarłyście na kolację.
Delikatne wyrzuty nie przeszkodziły w gorącym powitaniu, po którym posiłek smakował wyjątkowo. Objedzone przeniosły się na trawę pod rozłożystą lipę. Jej zapach wypierał wszystkie inne.
Wieczór ciągle upalny i ciągle jeszcze długi. Nagrzana ziemia dzieliła się ciepłem.
– Marika, skąd takie imię?
Widać i Lilka nie mogła przejść obojętnie wobec jej imienia. Dostała je na cześć Marie, przyjaciółki mamy. Dla mamy była Marysią, ale papie z trudem udawało się je wymawiać, więc wymyślił Marikę. Nigdy nie nauczył się polskiego. A mama robiła wszystko, by nie zapomnieć. Przed snem czytała jej bajki, a gdy córka podrosła, poważniejsze lektury.
– Lektury szkolne? Nasze polskie? – Lilka była wyraźnie poruszona.
– Nie mam pojęcia, być może szkolne. Ostatnią, którą czytała mi na głos, była Lalka.
To takie dziwne, że nigdy nie wiadomo, że coś dzieje się po raz ostatni. Robimy coś, nie zdając sobie sprawy, że to już się nie powtórzy z tą samą osobą, w tych samych okolicznościach. Ostatni zjazd na sankach, ostatni skok przez skakankę, ostatni pocałunek, ostatnia wspólna kawa, ostatnia lektura czytana na głos.
– Niezła lektura na zaśnięcie. Niektóre opisy mogły działać usypiająco.
– Nie w interpretacji mojej mamy. Mogła być aktorką. Ponoć nawet przez chwilę marzyła o tym, ale się nie udało.
– Wojna?
– Nie, jeszcze przed wojną musiała zrezygnować z marzeń.
Poszła do pracy, ale i w niej znalazła spełnienie. Trafiła do Domu Towarowego Braci Jabłkowskich, a stamtąd do Paryża, do galerii Lafayette, gdzie zapewniała właścicielom największe utargi. Nie wiadomo, ile zawdzięczała urodzie, a ile talentowi aktorskiemu. A potem pojawił się papa…
– Tobie też Wokulski działał na nerwy? Ja nie zniosłabym takiego dręczyciela.
Marika spojrzała na Gretę. Nic dziwnego, że dobrze się rozumiały. Wkurzał ją maksymalnie. Próbowała dyskutować o tym z mamą, która uważała, że był po prostu szaleńczo zakochany. Tak głęboko i prawdziwie, i bezinteresownie. A Izabela to przecież taka zimna i niewdzięczna lalka.
– Ja także nie. I żal mi było Izabeli. Nie obiecywała mu niczego, nie jej wina, że zadurzył się jak smarkacz.
– Zauważyłaś, jak Prus mistrzowsko posługuje się mową pozornie zależną?
– Prosimy jaśniej. Nie każda z nas studiuje filologię.
– Cała ocena postawy panny Izabeli jest pisana z perspektywy Wokulskiego, a czytelnikowi wydaje się, że to obiektywny obraz.
– Sprytnie to sobie wymyślił.
–Nie zdawałam sobie sprawy, że Prus to taki mistrz manipulacji. Uważny czytelnik z ciebie.
Lilka wzruszyła ramionami.
– Raczej czytelniczka. Poza tym nie lubię, jak autor niejawnie próbuje sterować uczuciami czytelników. Oczywiście na lekcji podpadłyśmy polonistce, która wcale nie chciała się zgodzić z tą interpretacją. Miałam nadzieję, że na uczelni będzie lepiej, ale chyba muszę pozbyć się złudzeń.
– W żadnej szkole nie ma miejsca dla otwartych umysłów!