Natasza.
Moje miejsce w twoim sercu
Przekład: Wawrzyniec Sawicki
Tytuł oryginału: Natascha
Data wydania: 2016
Data premiery: 27 września 2016
ISBN: 978-83-7674-545-9
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 384
Kategoria:
39.90 zł 27.93 zł
Co czuje człowiek, któremu udało się uciec z piekła syberyjskich tundr?
Nienawiść? Rezygnację? Tęsknotę?
Theodor Kröger, po latach naznaczonych wojną, głodem i cierpieniem, liczy na to, że jego tułaczka dobiegnie końca. W Berlinie, do którego udało mu się dotrzeć, napotyka na swej drodze sierotę z ogarniętej chaosem Rosji. Wraz z upływem lat pomiędzy nim a Nataszą – fascynującą dziewczyną, która wyrośnie na światowej sławy artystkę – zawiązuje się szczególne uczucie.
Natasza. Moje miejsce w twoim sercu to opowieść o miłości, bez której nie ma nadziei na lepsze jutro, to historia, w której ekscytujący Berlin okresu międzywojennego i majestatyczne góry Szwajcarii niekoniecznie mają do zaoferowania więcej niż mała, zapomniana syberyjska wieś…
Zamknąłem za sobą pewien okres życia, w którym bezlitosny los sprowadził mnie z rozpromienionych słońcem wysokości w bezduszną, ponurą ciemność. Zostało mi zabrane światło, jakim opromieniona była moja młodość, światło rozjaśniające i ogrzewające całe moje jestestwo. Zwiodło mnie ono na manowce, podobnie jak moich towarzyszy niedoli na Syberii, którzy bez słowa i pełni pogardy dla życia opuścili słoneczny blask, kierując się w stronę cienia.
Ten po części fabularyzowany opis przeżyć mego Męża w okresie po pierwszej wojnie światowej istniał zaledwie w pierwszej wersji manuskryptu, kiedy nieubłagany los przedwcześnie zabrał Theodora Krögera z kręgu żyjących, nie pozwalając mu dokończyć dzieła. Wydarzenia opisane w Nataszy łączą się nierozerwalnie z przeżyciami z okresu pobytu w niewoli na Syberii.
Czytelnicy wielokrotnie kierowali do mnie zapytania o dalsze dzieła mego Męża, co sprawiło, że w końcu dojrzała we mnie decyzja, aby upublicznić także jego ostatnią książkę.
Hildegard Kröger (jesień 1960)
I
Dumnemu statkowi z porwanymi żaglami i nadwyrężonym sztormem kadłubem udaje się niekiedy dotrzeć do zbawczego, choć obcego portu.
Tak było i ze mną. Zamknąłem za sobą pewien okres życia, w którym bezlitosny los sprowadził mnie z rozpromienionych słońcem wysokości w bezduszną, ponurą ciemność. Zostało mi zabrane światło, jakim opromieniona była moja młodość, światło rozjaśniające i ogrzewające całe moje jestestwo. Zwiodło mnie ono na manowce, podobnie jak moich towarzyszy niedoli na Syberii, którzy bez słowa i pełni pogardy dla życia opuścili słoneczny blask, kierując się w stronę cienia.
Spoglądałem na podstawkę lichtarza, w którym tkwiła płonąca świeca, w miejsce, gdzie zawsze zaczyna się ciemność. Taka jest właśnie nasza egzystencja – światło i cień! Epopeja mojej ucieczki rozpoczęła się przed czteroma miesiącami, w jednej z zapomnianych przez świat wiosek północnej Syberii. Droga ta liczyła niemal osiemset kilometrów, pokonywanych głównie nocą, przez pierwotny las. Klęska głodu oraz zamiecie ostatniej zimy bezlitośnie i całkowicie wyludniły tamtejsze osiedla, a tych niewielu ludzi, którzy pozostali jeszcze przy życiu, przypominało już tylko bestie. Wraz z moim małym, kudłatym konikiem o imieniu Kolka skradałem się od jednej kryjówki do drugiej, od jednego maleńkiego ogniska do drugiego, by w końcu dotrzeć do toru kolei transsyberyjskiej. Tam zostałem ciężko pobity przez patrol Czerwonej Armii. Tylko dzięki instynktowi życia, który niemal mechanicznie każe człowiekowi iść dalej, udało mi się wrócić do Niemiec, do Berlina, do taniej stancji studenckiej przy dworcu kolejowym Friedrichstrasse.
Teraz chciałem wreszcie zastanowić się nad sobą, spędzić samotnie trochę czasu z tym, co udało mi się uratować – z odrobiną życia, jakie mi pozostało. Świeca płonęła nadal… Obok unosił się na ścianie olbrzymich rozmiarów cień mojej sylwetki, gnąc się ciągle, gdy tylko płomień świecy poruszał się dotknięty powiewem powietrza. Światło ukazywało kontury pochylonego mężczyzny, jego nastroszone włosy, przewiązane opatrunkiem prawe ramię ukryte pod narzuconą nań marynarką i niekształtne, spuchnięte udo prawej nogi, które prawie nie mieściło się w rozciętej nogawce. Największy cień rzucała jednak kula zrobiona z syberyjskiej wierzby – mój wierny towarzysz, która najpierw wspierała kalekę, by później zginąć wraz z nim po trudach pokonanej drogi. Tego najwierniejszego przyjaciela zrobił dla mnie bez słowa stary chłop żyjący w pobliżu toru kolei transsyberyjskiej, nieopodal miasta Perm leżącego u stóp Uralu. Już wtedy nie pojmowałem, dlaczego kulejąc i wędrując wciąż przed siebie, mam dalej zawzięcie dążyć ku nieznanemu, będąc pozbawionym celu i domu.
Czego chciałem? Przeżyć znowu coś wzniosłego lub spaść na samo dno, skoro już wcześniej wszystko to poznałem? Cóż miały znaczyć dla mnie te przyswojone dawniej pojęcia? Zbytnio się od nich oddaliłem, za daleko posunąłem się w mojej wędrówce. Za wiele wiedziałem już o takim życiu. Zbyt dużo zobaczyłem za jego brudnymi kulisami, za wiele przeżyłem i musiałem znosić w ostatnich latach… Czy mój mózg będzie w stanie zmusić do ruchu te zmęczone i zniszczone po części członki? Prawdopodobnie. Ale w jakim celu? Tylko po to, by dalej znosić tę samotność?
Chciałem w samotności spędzić tę resztę życia, jaka mi pozostała. Przypominało ono mój cień, poruszany lekkim ruchem powietrza. Lecz w głębi wszystko było jeszcze zbyt żywe. Przed oczami pojawiały się obrazy kolejnych wspomnień. Jednym z nich była młoda dziewczyna o niepozornej twarzy, okolonej chłopską, kolorową chustą. Stała przede mną pełna lęku i niezdecydowania. Pobraliśmy się tuż przed moim wyjazdem z Petersburga, dzięki czemu mogła uciec na Zachód
Od pierwszej chwili, gdy położono mnie na słomie rozrzuconej na podłodze bydlęcego wagonu, ta Rosjanka wypełniała swój obowiązek miłosierdzia, także wobec moich rannych towarzyszy, i nie odstępowała mnie na krok. Z niewyjaśnionych powodów wyjazd przeciągał się przez wiele dni. Dawno już zjedliśmy nasze mizerne racje prowiantu. Nikt nie opiekował się rannymi. Nieustannie pilnujący nas czekiści, młodzi i silni mężczyźni „komisji nadzwyczajnej” ubrani w czarne, skórzane kurtki i z czapkami ze świeżo wysztancowanymi sowieckimi gwiazdami, najwyraźniej sądzili, że przesadzoną surowością i ciągle odbezpieczonymi naganami zasłużą na swe pierwsze odznaczenia. Niemal wszyscy byliśmy zdani na pomoc kilku kobiet, z którymi moi towarzysze wzięli ślub w Rosji. One z kolei nieustannie czekały na pozwolenie, dzięki któremu mogły przynieść nam wodę do picia ze studni stojącej przed budynkiem stacji kolejowej, zniszczonej pociskami artyleryjskimi.
Przygniatająca cisza panująca w wagonach przerywana była tylko od czasu do czasu jękiem rannych. Brakowało płótna czy strzępów papieru, z których można byłoby zrobić nowe opatrunki. Niebawem zaczął otaczać nas przenikliwy odór ropiejących ran. Ból wciąż przybierał na sile i niebawem stał się nie do zniesienia. W końcu zasunięto drzwi wagonów. Gdy ich koła zaczęły się toczyć, „żona” położyła się u mego boku i zaczęła głaskać moje czoło swymi zimnymi dłońmi, które także od wielu dni nie zetknęły się z wodą. Nie wiedziałem, czy ta szczupła, jasnowłosa kobieta, dotąd rozpieszczane dziecko szanowanej rodziny, nie zarumieniła się zmieszana tym pierwszym dotknięciem swego „męża”.
Zobaczyłem ją o świcie siedzącą obok na podłodze, ubraną w brudny wełniany kubrak i juchtowe buty. Chwilami, dzięki łaskawości nowego wartownika, mogła się oprzeć o ramę uchylonych drzwi. Kiedy jednak przeprowadzano nową kontrolę – których podobnie jak innych szykan nie byliśmy już w stanie zliczyć – natychmiast wyraźnym głosem meldowała się naszym nazwiskiem, przyciskając jednak lękliwe dłonie do serca. Poprawiała mi kłąb słomy pod głową i troskliwie przykrywała kocem zgruchotane ramię, a kiedy sądziła, że moi towarzysze pogrążeni są we śnie, dodawała mi szeptem odwagi, przysuwając swe usta tak blisko, że czułem jej wargi na moim uchu. A potem w końcu znaleźliśmy się u naszego celu. W Berlinie. Z ramienia zwisał jej po chłopsku związany tobołek z kwiecistego perkalu, z którego wystawał dziubek czajnika z miedzianej blachy, niezastąpionego towarzysza na niekończących się rosyjskich drogach. Pośpiesznie go wyjęła wraz z jedynym nożem, jaki wolno nam było zatrzymać, i położyła je obok mnie, jakbym teraz miał pokonać jeszcze długą drogę… tym razem już samotnie. Może miała rację! Dwie stacje to mogło być bardzo daleko, tak daleko, że można się było stracić z oczu na zawsze. Spod chustki wystawał jej kosmyk sfilcowanych włosów. Na rzęsach pojawiły się łzy, by powoli spłynąć zaraz po policzkach. Widać było, że jest jej zimno.
Dworzec był udekorowany nowymi flagami równie nowej Republiki Niemieckiej, girlandami i powitalnymi transparentami. Orkiestra dęta zaintonowała In der Heimat, in der Heimat, da gibt’s ein Wiedersehn. Słychać było zewsząd wykrzykiwane nazwiska. Krewni powitali młodą Rosjankę kwiatami, dziękując mi wielkimi i pustymi słowami za jej uratowanie. Zachowywali pełną respektu postawę i czekali, aż się pożegnamy. Wszystko to jednak docierało do nas z oddali. Czuliśmy się nieskończenie samotni, zagubieni w nowym świecie, którego brzeg osiągnęliśmy, pokonując wiele niebezpieczeństw. I ciągle zadawaliśmy sobie pytanie, co dalej. Musieliśmy się rozstać – tak się umówiliśmy.
– Fiedia… – wyszeptała. – Nasz podróż dobiegła końca… Przez wszystkie te noce leżeliśmy obok siebie, słuchając stukotu kół i szumu okrętowych silników… z napięciem i obawą, że to wszystko nagle się skończy… Byłam szczęśliwa, że mnie potrzebowałeś… – z powodzi swych chaotycznych myśli zdołała jeszcze wydusić z siebie ostatnie słowa i zarazem pytanie: – A ciebie nikt nie wita? Po tylu latach!
Pociąg wolno ruszył. Nie czułem nic poza samotnością, słyszałem tylko echo wybrzmiewających słów wypowiadanych przez oddany mi, przyjazny głos. Napotkałem jeszcze jej pełne lęku spojrzenie.
– Będziemy do siebie pisać, Fiedia… na pewno. I nigdy nie stracimy się z oczu. Gdziekolwiek będziesz… gdziekolwiek. Ja… ja nigdy cię nie zapomnę!
Z ręką uczepioną poręczy ruszającego wagonu próbowała dotrzymać mu kroku. W końcu tobołek spadł jej z ramienia. Potknęła się o niego z okrzykiem przestrachu. Więcej już jej nie zobaczyłem…
Gdy tak siedziałem w tym mrocznym, słabo oświetlonym pokoju, poczułem, jak znowu ogarnia mnie fala bólu. Jego ciszę wypełnił nagle mój jęk. Moje spojrzenie zaczęło wędrować wokół niczym wzrok zwierzęcia zamkniętego w klatce. Jeszcze jeden krok, drobny ruch ręką i dotrę do granicy wielkiej ciszy…
Ale mózg czy serce nie wydały rozkazu. Coś ciągle we mnie żyło! I coś nadal chciało żyć! Czekałem. Na co? Tego nie wiedziałem. Chociaż… Sprowadziło mnie tutaj przyrzeczenie, obietnica, że wrócę, że muszę wrócić do domu. Był to także zacięty upór połączony z wściekłością i chęcią zniszczenia wszystkiego wokół mnie z powodu odczuwanego bólu, zapomnienia rzekomych mądrości losu, który pozwolił, aby niegdyś ukochana przeze mnie kobieta oraz tysiące wojennych towarzyszy zostało bestialsko zamordowanych w szalejących śnieżycach. Chciałem ten los udusić własnymi rękoma, zmusić go, by wreszcie ujrzał swą ślepotę i marność.
Upór, jakim charakteryzowałem się już w młodości, zawsze do tej pory ratował mnie z opresji, skutecznie odnawiając. Również w tej chwili udało mu się przegnać ciemność, której tak bardzo jeszcze przed chwilą pragnąłem. A więc to on był tym, co we mnie żyło! Zaczął bić zegar na wieży, a ja liczyłem każde z jego uderzeń. Potem jednak znowu ogarnęła mnie fala bólu, który od pewnego czasu mogłem uśmierzyć jedynie morfiną, jako że dotychczasowe medykamenty zapisywane przez lekarza były tylko namiastką pomocy. To ten ból zmusił mnie w końcu, bym się całkowicie obudził i nakłonił mnie do działania, do ruchu, który pomógł mi wyjść z tego otępienia.
Wyciągnąłem z pudełka strzykawkę i zrobiłem zastrzyk. Przy tej okazji zauważyłem maleńką kapsułkę, w jaką zaopatrzyli mnie przyjaciele, abym był przygotowany na wszystko. Gdy wziąłem ją w palce, wyśliznęła mi się… zalśniła krótko w świetle świecy… i rozbiła na podłodze. We mnie także pękło teraz coś bardzo ciężkiego, coś, co dotąd musiałem znosić z wielkim trudem. Teraz to zniknęło. I wcale mi tego nie brakowało.
Opuściłem powieki. Miałem wrażenie, że moje ciało straciło ciężar. Ból stopniowo zanikał. Myślenie przeszło w nierzeczywisty sen, zmieniając się w nieokreśloną, szczęśliwą egzystencję funkcjonującą w nierealnym wymiarze, którego delikatny kobaltowy błękit zwiastował nadejście dziwnej fali światła. Jednocześnie w uszach rozbrzmiała mi prawie niesłyszalna, nieskończenie doskonała i swym pianissimem przypominająca tchnienie muzyka rogów, którym towarzyszyło delikatne, wywodzące się jakby z próżni vibrato skrzypiec. Słuchałem jej i słuchałem bez końca.
– Zdrawstwuj… diadia Fiedia… Wot dla tiebia czaj i sachar.
Te rosyjskie słowa wypowiedziane cichym, niepewnym głosikiem dziecka, wbrew mojej woli przywróciły mnie do rzeczywistości. Na lewej ręce poczułem nieśmiałe dotknięcie.
– Ty zadumałsja?
Na mojej dłoni spoczywała mała rączka pełna maleńkich dołeczków. Moje spojrzenie powędrowało wzdłuż tej rączki i odkryło niebawem delikatną, ubraną z prostotą osóbkę o kruczoczarnych włosach i wielkich, wyrazistych oczach.
– Ty zadumałsja? – dziecko powtórzyło pytanie jeszcze ciszej i długą chwilę czekało na moją odpowiedź, wpatrując we mnie bez przerwy uważnym wzrokiem.
– Wołałam cię wcześniej. Wybacz, że ci przeszkodziłam… Zostałeś ranny, a teraz pewnie bardzo cię boli, biedaku? Napij się herbaty i zjedz kawałeczek cukru – z pełnym ufności spojrzeniem dziecko włożyło mi do ręki kostkę cukru i przysunęło bliżej szklankę z herbatą. – Moja mama prosiła, abym cię serdecznie od niej pozdrowiła. Jesteśmy Rosjanami. Uciekinierami. Ty też?
Skinąłem potakująco głową.
– Przyszedł do nas gospodarz z wiadomością, że wprowadził się do tego domu mężczyzna z Rosji, a w jego paszporcie napisane jest imię Fiodor. Tu, w okolicy dworca Friedrichstrasse, kręci się dużo motłochu i dlatego gospodarz żąda od każdego okazania paszportu. Tak jak policja. To on przyprowadził mnie do ciebie.
– Mieszkamy tu już od roku – mówiła z uporem dalej, jakby chcąc mnie obudzić do końca. – Chodzę już do szkoły, a moja mama… – w jej oczach pojawiła się nagle niewypowiedziana tęsknota. – Nie ma już palców, zostały jej tylko kikuty… – dziewczynka obiema piąstkami szybko zatkała usta. – Mama wsadziła je między drzwi, a oni je zatrzasnęli… kiedy tatusia i pozostałych zabrano w bydlęcym wagonie – dodała jeszcze szeptem. – Mnie też zbili tak, że aż krzyczałam – pokazała mi miejsce maleńkimi rączkami. – Mojej mamusi zostało u każdego palca tylko po jednym paliczku… trudno pracować takimi rękami… Dlaczego dobry Bóg pozwala, aby człowiek cierpiał aż tyle bólu! – zapytała wysokim głosikiem.
Moja lewa ręka powoli uniosła się do ust. Ugryzłem kawałek cukru i popiłem herbatą, słuchając, jak wybrzmiewa we mnie echo dziecięcego pytania.
– Mamusia bardzo cię prosi, abyś nas odwiedził. Mieszkamy po drugiej stronie ulicy – powiedziała przekonująco. – Jest chora, więc nie może sama przyjść do ciebie. Chciała cię zapytać, co słychać w ojczyźnie…
Opuściłem głowę i dziecko natychmiast zrozumiało moją milczącą odpowiedź.
– To znaczy, że nie możemy jeszcze wracać i poszukać tatusia? – zapytała.
Ta mała nie chciała żadnych aluzji – oczekiwała jasnej i konkretnej odpowiedzi.
– Nie, dziecinko, jeszcze długo nie.
Nasze spojrzenia spotkały się. Było w nich wszystko, czego nie można wypowiedzieć głośno, mimo to pełne jednoznacznego okrucieństwa.
– Ale dlaczego tak jest, wujku Fiedia?
Wsunąłem do ust resztę cukru. Miałem przy tym wrażenie, że moja lewa ręka jest odlana z ołowiu. Potem łyk za łykiem wypiłem całą herbatę, kątem oka widząc, że dziecko uparcie nadal mnie obserwuje.
– Podziękuj mamie za herbatę i cukier. Pozdrów ją serdecznie i powiedz, że ma myśleć tylko o tobie, dziecinko. Ja jestem chory, wszystko mnie boli, więc przyjdę do was innym razem – i za moment dodałem nieco zniecierpliwiony: – Później, za kilka dni. A teraz zawołaj do mnie właściciela domu. Chcę mu zapłacić i ruszyć dalej.
– Dokąd? Najlepiej, jak od razu przeniesiesz się do nas! Musimy z tobą porozmawiać. Koniecznie! – upierała się dziewczynka, a jej twarz zrobiła się nagle czerwona, jakby dostała gorączki.
– Teraz nie mogę. Najpierw muszę pójść do lekarza. Sama widzisz, że jestem ranny.
– Tak… ale przyjdziesz do nas szybko… kiedy znowu będziesz zdrowy? Przyjdziesz do nas na pewno, wujku Fiedia? – zapytała znowu z dziwnym uporem i niepokojem, który przysporzył mi niemal fizycznego bólu, tyle było w nim rozpaczy.
– Tak zrobię. Powiedz mi jeszcze, gdzie mieszkasz…
Z uśmiechem, który pojawił się na jej twarzy równie szybko, co zniknął, wybiegła z pokoju. Spojrzałem za nią zatroskany. W oczy rzuciła mi się jej szczupła figura i pełen gracji chód, mimo że na nogach miała ciężkie, niezgrabne buciki.
Ciągnąc za wystającą spod gipsowego opatrunku prawie niewidoczną nitkę, sprawiającą wrażenie, jakby była częścią postrzępionego materiału, wyjmuję mały portfel, a z niego banknot i natychmiast przykrywam go zranioną, prawą ręką. Potem przelotnie rozglądam się po pokoju. Ma stare, ciemne zasłony i tapety, w kącie żelazny stojak na trzech nogach z miednicą, obok niego wiadro i podniszczona kanapa. Typowa tania stancja dla studentów.
– Nasz gospodarz powiedział, że kosztuje tylko sześć marek, bo mieszkałeś tu sam – rozległ się dziecięcy głosik. – A te pieniądze daje mi w prezencie. Często tak robi. Nie płacimy mu też żadnego czynszu – dodał cicho. – Odgaduje każde życzenie mamusi, a przy tym zachowuje się niezdarnie jak duży miś – zająknęła się i ponownie zarumieniła. Potem odwróciła się w stronę drzwi. Nasłuchiwała przez kilkanaście sekund, by później wyszeptać mi gorączkowo do ucha: – A mimo to czujemy przed nim lęk, wiesz?!
– Dobrze więc. Postaram się do was przyjść.
Wyciągam z kieszeni kilka monet i daję jej te pieniądze, zastanawiając się przy tym, że to bardzo źle, gdy wbrew swej woli człowiek musi coś obiecać, szczególnie dziecku, którego nie wolno rozczarować w tak nieprzyjemnej sytuacji. Dziewczynka przynosi mi kulę, stawia u mego boku, a potem zarzuca na swe wychudzone plecy mój tobołek z resztką dobytku. Angażując wszystkie siły, mała stara się mnie wesprzeć, gdy wstaję. Z wysiłku jej twarz robi się cała czerwona, ale mimo to nie puszcza mnie, nawet wtedy, gdy w końcu stoję już wyprostowany.
– Ojoj! Jesteś ciężki jak blok z kamienia, a do tego tak wysoki jak dom. A mimo to boję się, że mogłabym ci sprawić ból – dyszy dziewczynka. – Twoja kula jest z brzozy! Bardzo lubię brzozę, bo przy każdym powiewie wiatru mieni się liśćmi i szumi, i rozmawia ze mną. Znasz tę bajkę o córeczce cara, która została zamieniona w brzozę?
– Tak. Była piękna i bardzo szczupła, miała jasne jak len włosy i zawsze smutny głos, który potem przemienił się w szum brzozy.
– A ponieważ nie miała rodzeństwa, najbardziej kochała dzieci… – uzupełniła dziewczynka.
Poczułem, że zaczynamy coraz lepiej się rozumieć.
Dziewczynka zdmuchuje płomień świecy i wychodzimy z pokoju. W korytarzu czuć woń namoczonego, brudnego prania. Przez starą bramę domu, z wieloma szybkami zaklejonymi po części prześwitującym kolorowym papierem, wpada do środka przyćmione światło. Dziewczynka zawiesza na klamce kawałek tektury z napisem „Tani pokój do wynajęcia dla studentów” i rusza przodem. Kilka wydeptanych, drewnianych stopni i pogrążony w półmroku korytarz prowadzi nas na podwórze, na którym stoi szereg kubłów na śmieci. Ponad podwórzem, niczym więzienny mur, wznosi się przygnębiający, wielopiętrowy szyb oświetlony kilkoma oknami.
Po chwili stoimy na ulicy, w poświacie rzucanej przez zapaloną już latarnię, czując powiew dochodzący od pobliskiej Szprewy, na której powierzchni skaczą niespokojne promyki światła. Wokół otaczają nas niczym kulisy ciemne mury. Od strony dworca Friedrichstrasse dochodzą nas dźwięki klaksonów. Widać też groźny, jasnoczerwony odblask świateł wielkiej metropolii. Po drugiej stronie ulicy dziecko zatrzymuje się, ciągle podtrzymując mnie z całych sił.
– To tutaj mieszkamy, wujku Fiedia. Ale obiecaj, że do nas przyjdziesz, prawda? – pyta ciągle z tym samym uporem i niepokojem.
– Na pewno!
– Zapamiętaj dokładnie ten adres! Numer domu jest nad drzwiami! Mieszkamy na podwórku, zaraz na prawo na parterze. Nazywamy się Andrejewowie, a ja jestem Natasza. Nie zapomnij… proszę! Będziemy na ciebie czekać, słyszysz? – potrząsa ostrożnie moim ramieniem, aby podkreślić znaczenie swych słów. – Nie masz przecież pieniędzy i chorą rękę, i nogę…
Nagle kładzie dłonie płasko na piersi i długo na mnie patrzy, niezdolna mówić dalej. Jej wzrok przykuwa moją uwagę. Jej wargi zaczynają drżeć.
– Może będziesz mógł nawet u nas zamieszkać. Będziemy dla ciebie dobre. Wtedy też nie będziemy więcej już takie samotne. Przecież jesteś jeszcze silny. A nam jest ciężko żyć tak bez pomocy… bo mamusia… jej biedne rączki… sam wiesz, wujku Fiedia.
Trzymam ją, starając jednocześnie pogłaskać po ręce. Wtedy podnosi wzrok, a w jej oczach pojawiają się łzy. Wolno zaczynają spływać po policzkach. Opuszcza znowu głowę i zaczyna cicho szlochać.
– Jest nam tak ciężko… bardzo ciężko… ta samotność…
– Nie płacz, Nataszka, duszko ty moja! Spójrz, co mam dla was. A teraz biegnij szybko do mamusi! – wsunąłem dziewczynce do ręki zwinięty banknot, zacisnąłem na nim jej palce i obezwładniony czułością tego zalęknionego dziecka pochyliłem nad nim i dotknąłem wargami jego policzków.
– Ale ty przecież sam…
– Szybko, moje dziecko, nie możesz przecież zostawiać mamy dłużej samej! – dodałem pośpiesznie i delikatnie odepchnąłem ją od siebie.
Drobna postać zniknęła w ciemnej czeluści bramy, znikając z zasięgu mego wzroku. Pokuśtykałem dalej najszybciej, jak mogłem, wiedząc, że całkowicie świadomie okłamałem Nataszę.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.