
Nocny kowboj
James Leo Herlihy
Przekład: Tomasz Mirkowicz
Tytuł oryginału: Midnight Cowboy
Data wydania: 2025
Data premiery: 17 czerwca 2025
ISBN: 978-83-68364-61-3
Format: 145/205
Oprawa: Twarda
Liczba stron: 304
Kategoria: Klasycy literatury, Literatura współczesna
59.90 zł 41.93 zł
Co gotów jest uczynić człowiek, by zapełnić nieznośną pustkę w swoim sercu?
Joe Buck przybywa do Nowego Jorku. Ma o sobie wysokie mniemanie i prosty plan: zarabiać na życie swoim ciałem. Wierzy, że w ten sposób zrobi karierę i zbije majątek. Niestety, konfrontacja z mroczną stroną wielkiego miasta przynosi mu same rozczarowania i klęski. Na swej drodze spotyka podobnych do siebie społecznych wyrzutków, samotników i degeneratów. W pozbawionym wszelkiej moralności świecie szybko stacza się na samo dno…
Mocna, błyskotliwie napisana powieść, ukazująca grozę wszechogarniającej samotności oraz niesamowicie trudną walkę, by jej nie ulec.
Kultowa powieść z grona najważniejszych książek XX wieku, której ekranizacja z Dustinem Hoffmanem i Jonem Voightem w rolach głównych zdobyła trzy Oscary – za reżyserię, scenariusz adoptowany i najlepszy film.
W nowych kowbojskich butach Joe Buck miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i inaczej patrzył na życie. Kiedy wychodził z domu towarowego w Houston, w jego ciele dokonał się jakiś przełom: poczuł w lędźwiach siłę, której istnienia nie podejrzewał, a dzięki której inaczej zaczął odbierać świat. Nowe mięśnie grały teraz w jego pośladkach, w jego nogach. Czuł, że zupełnie inaczej kroczy po chodniku. Świat leżał tam, w dole, on zaś był hen – wysoko, na szczycie, zaś przestrzenią między nim a chodnikiem zawładnął wspaniały, niezwykły samiec, on, Joe Buck. Był silny. Był szczęśliwy. Był gotów.
– Jestem gotów – powiedział sam do siebie i zamyślił się nad sensem własnych słów.
Dobrze wiedział, że myślenie nie jest jego mocną stroną, ale ponieważ wiedział też, że najlepiej mu się myśli, patrząc w lustro, rozejrzał się za czymś, w czym mógłby zobaczyć swoje odbicie. Przed nim była wystawa sklepowa. Stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk, stukotały jego kroki po betonie, jakby mówiły: siła, siła, siła, siła, kiedy tak szedł prosto na witrynę sklepową, z której wychodził mu naprzeciw nowy, choć nieobcy mu osobnik, barczysty, zuchwały, opanowany i przystojny. „Jak mi Bóg miły! Cieszę się, że jestem tobą – powiedział w myśli do swojego odbicia i dodał: – Hej, co to za brednie? Do czego jesteś gotów?”
I wtedy przypomniał sobie.
Kiedy wrócił do „H telu”, hotelu, który nie tylko nie miał nazwy, ale stracił „o” na szyldzie, uświadomił sobie absurd tego, że ktoś tak interesujący, tak męski i tak urodziwy mieszka w podobnej nędznej, bezimiennej budzie. Wbiegł na pierwsze piętro, przeskakując po dwa schodki naraz, wszedł do pokoju i natychmiast znikł w komórce na ubrania, z której wyłonił się chwilę później z pokaźnym pakunkiem. Odwinął brązowy papier i położył na łóżku nowiutką walizkę z końskiej skóry w biało-czarne łaty.
Splótł ręce na piersiach, cofnął się i przyglądał walizce, kiwając z zachwytem głową. Jej piękno za każdym razem poruszało go do głębi. Czarne łaty były tak czarne, białe tak białe, a całość tak bardzo przypominała żywą, miękką istotę, że czuł się w posiadaniu cudu. Sprawdził, czy ma czyste ręce, i przejechał nimi po włosiu, jakby usuwał kurz. Walizka nie była oczywiście zakurzona, Joe usiłował ją jedynie zabezpieczyć przed ewentualnym brudem.
Teraz począł wydobywać z ukrycia inne skarby nabyte w ciągu ostatnich miesięcy: sześć nowych kowbojskich koszul, dwie pary czarnych spodni (jedne gabardynowe, drugie bawełniane), nową bieliznę, skarpetki (sześć par, wciąż jeszcze w celofanowych opakowaniach), dwie jedwabne apaszki, srebrny sygnet z Juarez, radio turystyczne na ośmiu tranzystorach, które odbierało nawet Meksyk bez najmniejszych zakłóceń, nową maszynkę do golenia, cztery paczki cameli, kilka paczek owocowej gumy do żucia, przybory toaletowe, plik starych listów itd.
Następnie wziął prysznic i wrócił do pokoju, żeby przygotować się do podróży. Ogolił się nową maszynką, wytarł ją dokładnie i schował do walizki, wodą kolońską skropił twarz, pachy i pachwiny, natarł włosy sporą porcją brylantyny, co sprawiło, że stały się niemal czarne, odświeżył usta gumą do żucia, którą zaraz wypluł, wyczyścił nowe buty specjalną pastą, włożył świeżą koszulę za siedem dolarów (czarna, z białymi lamówkami, przylegała do jego szerokich ramion i szczupłego ciała niczym własna skóra), zawiązał na szyi niebieską apaszkę, ułożył nogawki ciasno opinających uda, prążkowanych, wełnianych spodni tak, żeby na pozór niedbale wysuwały się ze lśniących czarnych kowbojskich butów i opadały na cholewy, nie zasłaniając jednak żółtych, promienistych słońc na kostkach, wreszcie włożył kremową skórzaną kurtkę, tak delikatną i miękką, jak gdyby była żywa.
Teraz gotów był obejrzeć wynik swoich zabiegów. Kiedy szykował się, rzadko patrzył na całe swoje odbicie. Starał się skupiać wzrok tylko na tym odcinku twarzy, po którym przesuwał w danej chwili maszynkę do golenia, lub na tej stronie głowy, po której właśnie przejeżdżał grzebieniem – i czynił to konsekwentnie. Bał się, że w przeciwnym razie może utracić świeżość oceny. Przypominał matkę strojącą synka na spotkanie z ważną osobistością, od której opinii zależy przyszłość małego – dlatego też, kiedy wszystko było już gotowe i czas było ocenić końcowy efekt, Joe Buck odwracał się tyłem do lustra, odchodził trochę dalej, poruszał ramionami, żeby rozluźnić mięśnie, parę razy wciągał głęboko powietrze, robił szereg szybkich przysiadów i z trzaskiem wyłamywał sobie palce. Następnie przybierał niedbałą pozę, jego zdaniem bardzo atrakcyjną, która zresztą była dla niego bardzo charakterystyczna – prawie cały ciężar ciała spoczywał na jednej nodze – przywoływał na myśl jakiś miły obraz, najczęściej ładnej, wpatrzonej w niego z zachwytem dziewczyny, uśmiechał się do niej z chytrą, pobłażliwą mądrością, zapalał camela, wtykał go między zęby i wsadzał kciuk za wojskowy pas, noszony nisko na biodrach. Teraz już mógł spojrzeć na siebie, więc kierował wzrok na lustro, jakby ukryty w nim intruz zawołał go nagle po imieniu: „Joe!”.
To, co zobaczył w dniu odjazdu, szczególnie przypadło mu do gustu. Podobał mu się ten uroczy, ciemnowłosy, groźny czort, którego zaskoczył w brudnym lustrze pokoju hotelowego. Na łóżku za swoim odbiciem widział piękną walizkę, a przez materiał spodni w tylnej kieszeni wyczuwał złożone wpół banknoty – dwieście czterdzieści cztery dolary, największa suma, jaką miał w życiu. Ale przede wszystkim czuł, że ma samego siebie – we własnej skórze, we własnych butach, pana własnych mięśni i własnego umysłu, posiadacza całej tej urody, siły, energii i młodości, a ponadto miejsca zarezerwowanego na koźle powozu mknącego ku szczytom wspaniałej kariery – i radość go zalewała. Przedtem, nie tak dawno jeszcze, wyzierał z lustra ponury, wystraszony, osamotniony osobnik, który bynajmniej nie był z siebie zadowolony, ale ten osobnik znikł, przepadł raz na zawsze, a Joe widział kogoś całkiem nowego. Nie zdołałby pewno znieść większej wspaniałości, ugiąłby się pod jej cudownym ciężarem, bo i tak czuł, że jeżeli choć sekundę dłużej będzie się rozkoszował tym niebywałym szczęściem, że jest sobą – i to właśnie teraz, w chwili przed wyruszeniem w drogę – może wszystko popsuć, wybuchając płaczem.
Spakował więc swój dobytek i na zawsze opuścił „H tel”.
Nad wejściem do baru samoobsługowego „Słoneczko” namalowane było ogromne żółte słońce, a na tarczy wmontowanego w nie zegara (wskazywał właśnie za dwadzieścia siódmą) znajdował się napis: „Czas coś przegryźć”.
Idąc w stronę baru, Joe odegrał w myśli następującą scenę:
Wchodzi do „Słoneczka”. Jego szef, różowy na twarzy mężczyzna w poplamionym szarym garniturze, stoi tuż przy drzwiach, w prawej ręce trzyma zegarek kieszonkowy, a wskazującym palcem lewej grozi Joemu.
– Masz tu być punkt czwarta! Od czwartej do dwunastej w nocy! Rozumiesz? – krzyczy.
Goście przestają jeść i spoglądają w ich stronę. Joe Buck bierze różowego za ucho i mijając zdumionych klientów, prowadzi go na zaplecze. Kucharze, bufetowe i pomywacze przerywają pracę i patrzą, jak Joe popycha różowego szefa na automat do zmywania. Potem nie spiesząc się, zapala papierosa, unosi nogę w lśniącym bucie i stawia ją na skrzyni z naczyniami. Następnie wypuszcza kłąb dymu i mówi:
– Ta zmywarka od dawna nie daje mi spokoju. Już od bardzo dawna! Tak! Bo nie wiem, czy dałbyś radę wsadzić ją sobie w dupę. Nachyl się!
– Co, co? Ja mam się nachylić? Oszalałeś? – protestuje tamten.
Joe nie czyni najmniejszego ruchu, patrzy tylko na niego spod ciemnych brwi:
– Powiedziałeś, że oszalałem?
– Nie, nie, nie, ja tylko…
– Nachyl się – mówi Joe.
Różowy nachyla się, a Joe widzi, że z tylnej kieszeni wystaje mu portfel.
– Od razu podejmę wypłatę – mówi, wyciągając z portfela pieniądze. – I należy mi się chyba jakaś premia!
Wsuwa do slipów gruby rulon banknotów i wychodzi, a w zwróconych na niego oczach gości maluje się szczery podziw. Ale nikt nie ma odwagi pobiec za nim ani spróbować go zatrzymać. Co więcej – różowy szef tak na wszelki wypadek stoi nachylony jeszcze przez kilka dni po jego odejściu.
Tak wyobrażał to sobie Joe. A oto jak wyglądało to w rzeczywistości:
Stukając obcasami, przeszedł na drugą stronę ulicy, pchnął drzwi obrotowe i znalazł się w „Słoneczku”. Kołysząc swoim nowym ciałem, ominął stoliki i dotarł do drzwi z napisem: „Tylko dla personelu”. Za tymi drzwiami kończyła się klimatyzacja, dalej było gorąco i parno. Następne drzwi zaprowadziły go do pomywalni. Niemłody Murzyn ustawiał tam na tacy brudne naczynia. Joe przyglądał się, jak Murzyn po zapełnieniu tacy stawia ją na taśmie transportującej naczynia do zmywarki. Potem Murzyn uśmiechnął się do Joego i skinął głową w stronę stojącej na podłodze piramidy drucianych koszy pełnych naczyń.
– Zajmij się tym gównem, dobrze?
Joe podszedł do niego.
– Słuchaj no, ruszam na Wschód!
Zapalił papierosa. Tamten spojrzał na jego walizkę.
– Nie będziesz już tu pracował?
– Nie, chyba nie. Przyszedłem się pożegnać, powiedzieć ci, że jadę na Wschód.
– Na Wschód?
– Tak. Rany, tak! Chciałem się pożegnać, jeszcze raz zobaczyć tę budę.
W drzwiach stanęła tęga kobieta z twarzą pokrytą czerwonymi plamami i krzyknęła na całe gardło:
– Filiżanki!
Zamknęła drzwi i znikła. Murzyn wyciągnął rękę.
– No, to do widzenia!
Uścisnęli sobie dłonie, ale Joe nie wypuszczał jeszcze ręki Murzyna. Miał dziwną ochotę włożyć fartuch i zabrać się do pracy. O tym jednak nie mogło być mowy.
– Co ja tu, do cholery, jeszcze robię, no nie?
– No – mruknął Murzyn, patrząc na swoją rękę, której Joe nadal nie puszczał. – Czym się zajmiesz tam na Wschodzie?
– Kobietami – odpowiedział Joe. – Tamtejszymi kobietami. Jest ich tam od groma i one będą mi płacić.
– Za co?
Murzyn uwolnił wreszcie dłoń.
– Tamtejsi faceci – powiedział Joe – to prawie same pedały, więc babki muszą bulić, żeby dostać to, czego chcą. Chętnie bulą, boby nie dostały.
Murzyn pokręcił głową.
– Ładne rzeczy!
Sięgnął po następną pustą tacę i zaczął ustawiać na niej filiżanki.
– Pewnie, że ładne! Ale ja na tym zbiję forsę, no nie?
– Nie wiem. Nie znam się na tym.
– Jak to? Przecież ci powiedziałem.
– Tak, ale skąd mam wiedzieć?
– No, nie mam co tu dłużej sterczeć. Czas ruszać, no nie?
Joe Buck poczuł nagle, że mimo kowbojskiego stroju wcale nie jest kowbojem. Stał z rozchylonymi ustami, ukazując duże, białe, lekko wysunięte do przodu zęby i wpatrywał się niebieskimi oczami w twarz starszego mężczyzny. „Ojcze – mówiły jego oczy – jadę w świat szukać szczęścia i przyszedłem prosić cię o błogosławieństwo”. Ale biedny Murzyn nie był oczywiście jego ojcem. Joe sam nie wiedział, czyim właściwie jest synem. Wyszedł więc z pomywalni. Należało mu się wynagrodzenie za jeden dzień pracy, ale nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę z różowym mężczyzną, który był kierownikiem „Słoneczka”. Poza tym wiedział, że tak naprawdę to nigdy nie powie temu człowiekowi, żeby wsadził sobie w dupę automat.
Przeszedł przez bar i znalazł się na ulicy. Był pogodny, wiosenny wieczór, więc wkrótce, czerpiąc otuchę z odgłosu własnych kroków, poczuł się znacznie raźniej i idąc w stronę dworca autobusowego, myślami znajdował się już tysiące mil stąd: kroczył Park Avenue w Nowym Jorku. Bogate damy w oknach mdlały na widok kowboja. Kamerdyner dotknął jego ramienia, winda zawiozła go na ostatnie piętro, otworzyły się złote drzwi i znalazł się w obszernym mieszkaniu, którego podłoga cała wyłożona była puszystym, brązowym futrem. Pani miała na sobie maleńkie figi i czarny zwiewny szlafroczek. Na widok Joego Bucka zaczęła ciężko oddychać – nie panowała nad sobą. Drżąc z podniecenia, osunęła się na puszyste futro. Była już wilgotna i gotowa na jego przyjęcie. Nie miał nawet czasu się rozebrać. Wziął ją natychmiast. Kamerdyner wręczył mu czek. Nad zamaszystym podpisem widniało puste miejsce – Joe miał wpisać sumę według własnego uznania.
