Odzyskanie dobrego obiektu. Psychoanaliza
Eric Brenman
Przekład: Danuta Korziuk
Tytuł oryginału: Recovery of the Lost Good Object
Data wydania: 2010
Data premiery: 15 lutego 2010
ISBN: 978-83-7674-013-3
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 285
Kategoria:
49.90 zł 34.93 zł
Odzyskanie dobrego obiektu to zbiór arcyważnych artykułów i seminariów Erica Brenmana, ukazujący jego wpływ na rozwój psychoanalizy i pozwalający lepiej zrozumieć jego wyróżniający się głos wśród analityków postkleinowskich.
Zebrane po raz pierwszy w jednym tomie, artykuły Brenmana dają czytelnikowi obraz rozwoju jego klinicznego i teoretycznego myślenia. Naświetlają wiele kwestii stanowiących przedmiot obecnej dyskusji o technice psychoanalitycznej, w tym takich jak:
• narcyzm analityka,
• histeria,
• odzyskanie związku z dobrym obiektem,
• znaczenie i jego pełnia,
• okrucieństwo i ograniczenie percepcji,
• wartość rekonstrukcji w psychoanalizie dorosłych.
Druga część książki dokumentuje trzy seminaria kliniczne i obejmuje przekazywanie traumy z pokolenia na pokolenie, analizę patologii borderline i psychoanalityczne podejście do ostro zdeprywowanych pacjentów.
Zbiór ten mile powitają wszyscy psychoanalitycy i psychoterapeuci oraz inne osoby trudniące się pomaganiem, zainteresowane badaniem wkładu Erica Brenmana we współczesną psychoanalizę.
Eric Brenman studiował medycynę i psychiatrię, a potem szkolił się w Brytyjskim Instytucie Psychoanalizy. Jest starszym analitykiem szkoleniowym i superwizorem w Brytyjskim Towarzystwie Psychoanalitycznym i byłym przewodniczącym tego Towarzystwa.
Gigliola Fornari Spoto studiowała medycynę i psychiatrię we Włoszech. Obecnie jest starszym analitykiem szkoleniowym w Brytyjskim Towarzystwie Psychoanalitycznym.
Pacjent, przystojny Amerykanin, pięćdziesięcioletni homoseksualista, przyszedł na analizę, skarżąc się na depresję. Z tego, co mogłem się dowiedzieć o jego rodzicach i rodzeństwie, uznałem, że jego tło rodzinne było niezdrowe. Pacjent miał poprzednio długie okresy rozmaitych rodzajów analizy.
Niemal od razu stwierdził, że na pewno będę uparcie usiłował wyleczyć go z homoseksualizmu, a on stanowczo pragnie taki pozostać. Niosło to przekaz, że jestem arogancki i narcystyczny, uważając źródło homoseksualizmu za psychogenne, i będę atakował to, co dla pacjenta jest pełne znaczenia. Twierdzenie to odnosiło się nie tylko do homoseksualizmu, ale i do innych obszarów. Homoseksualizm pacjenta przybierał dwie formy:
1. Płaszczenie się przed sadystycznymi, bezlitosnymi mężczyznami, którzy go wykorzystywali. Bał się, że doprowadzi go to do tego, że poderwie mordercę. Seksualny wybór bezwzględnego narcyza.
2. Uwielbienie dla pięknych, „boskich” i „doskonałych” młodzieńców i pragnienie zjednoczenia się z nimi. Czerpał rozkosz ze zdobywania ich i z triumfowania nad innymi homoseksualistami. Złożony proces narcystyczny.
W swoich seksualnych wyborach pacjent identyfikował się z sadystycznymi, destruktywnymi narcyzami, którzy sprowadzali go do zera; idealizował pustą, „doskonałą” młodość. Jednak w jego związkach osobistych występowali jedynie tacy ludzie, z którymi był w stanie ciągłej wojny.
W życiu osobistym, zarówno tym przeszłym, jak i obecnym, absorbowała go nienawiść do tyranów, którzy go poniżali i sprawiali, że czuł się – według jego własnych słów – „niczym”. Nienawidził takich ludzi i wciąż obmyślał, jak doprowadzić do ich upadku. Podobnie nienawidził ludzi omnipotentnych, narcystycznych, pustych, którzy zachowywali się jak fałszywe bożki i oczekiwali uwielbienia. Oba wątki były bardzo żywe w przeniesieniu.
Zaraz na początku naszego związku jego omnipotentne, pogardliwe, zjadliwe zachowanie, wyrażające się w sposób elegancki, przemądrzały, inteligentny, kulturalny i – w jego pojęciu – czarujący, sprawiało, że miałem wrażenie, iż gdyby uprawiał ze mną seks, oczekiwałby, że będę oczarowany jego świetnością – była to próba obsadzenia mnie w perwersyjnej roli, w której miałbym cieszyć się z homoseksualnego stosunku i uwielbiać krasomówczą doskonałość pacjenta.
Jego wiedza i erudycja w kwestiach kultury czasami mnie olśniewały. Próbował wciągnąć mnie w obgadywanie filistrów i namówić do perwersyjnego ataku na ludzkie starania i cechy podobne do piersi, podczas gdy on uważał się za obiekt idealny. Jego wysiłki, aby wciągnąć mnie w tę narcystyczną „grę” miały cechy tak uwodzicielskie, że ciągle musiałem być świadomy tych procesów. Siła jego wymowy była tak wielka, że poważnie musiałem rozważyć, czy analiza, jaką oferuję, lub wartości, które wyznaję, mają jakieś znaczenie w konfrontacji z tym, co od niego słyszę. Czasem musiałem przypominać sobie, jaki jest chory, i przeprowadzać sam ze sobą konsultację, aby przeciwdziałać wrażeniu, że dawanie interpretacji jest wyrazem narcystycznego przeceniania mojej pracy. Problem polegał na ukazywaniu tych sił w działaniu bez negowania tego, co w pacjencie było naprawdę wartościowe – żebym nie zrobił mu tego, co on robił mnie.
Humor i przebiegłość w jego zachowaniu może zilustrować taki początek pewnej sesji: „Czytałem wczoraj Keatsa. Nawiasem mówiąc, Brenman, Keats to bardzo znany angielski poeta”. Uznałem to za uwodzicielsko dowcipne. Ustawił mnie z sobą w parze, a jednocześnie zanegował wszelką moją wiedzę o kulturze, ale gdybym podjął rękawicę i zareagował, postrzegałby to jako egocentryczne przewrażliwienie z mojej strony. Jednak przede wszystkim miało to na celu uczynić z samej analizy zajęcie wielce pretensjonalne.
Wszelkie umiejętności, jakie próbowałem zastosować, żeby pokazać mu, co się dzieje, uważał za narcystyczne popisywanie się. Kiedy zaprzecza się czyjemuś znaczeniu, osoba ta musi wykazać pewną ostrożność. Zauważyłem, że ograniczając się do zasadniczych interpretacji i pokazując pacjentowi, jak był narażony na podobne ataki jego kolegów na niego samego, umożliwiam przesunięcie nacisku na realność ludzkich związków. Kontenerowanie narcystycznych ataków dało mu przede wszystkim doświadczenie odmienne od doświadczenia z jego własnego wewnętrznego świata.
Przerwy weekendowe wywoływały pogorszenie; uznałem, że jeśli mu to uzmysłowię, zinterpretuje to jako mój narcyzm. Zinterpretowałem zarówno przerwę, jak i jego spodziewane stwierdzenie, że wspominając o tym, nadaję nadmierne znaczenie sobie i mojej analizie. Odpowiedział: „Nieźle, Brenman. Cztery punkty na dziesięć. Ale nie zniechęcaj się. Staraj się bardziej. Możesz dostać pięć na dziesięć. Nie mogę tego obiecać, ale zawsze warto próbować”. Postawił mnie w ten sposób na pozycji kogoś prawie mającego znaczenie – jeśli będę wytrwały, mogę stać się kimś do przyjęcia. Chciał, żebym poczuł, jak to jest być poniżanym – mieć tylko tyle znaczenia, żeby dalej funkcjonować bez beznadziejnej depresji (jego symptomu). Sama interpretacja jest stosunkowo łatwa, ale nie zareagować w ogóle – oznaczałoby zakomunikować, że nie tylko jego ataki, ale i jego kłopotliwe położenie nic dla mnie nie znaczy.
Potrzebował interpretacji podawanej w taki sposób, żeby wiedział, iż rozumiem ten ból, nie będę mściwy, że mogę to ścierpieć i ustanowić inny związek.
Kiedyś zobaczył mnie w operze. „Widziałem cię na Fideliu – powiedział potem. – Ta opera ma tylko trzy arie warte wysłuchania, więc musisz bardzo interesować się muzyką, skoro poszedłeś tam tylko dla nich”. Praca nad niezliczonymi niuansami, którą tak często podejmowałem w przeszłości, umożliwiła mi poprzestanie na jego aluzji do moich aspiracji, pretensji i ignorancji, do mego całkowitego braku umiejętności cieszenia się życiem, i na tym, jak mój narcyzm to paraliżuje. Zinterpretowałem ten obraz mnie i przypomniałem pacjentowi, że sam był na tej operze.
Następnej nocy miał sen. Zanim mi go opowiedział, oznajmił, że Graham Greene miał analizę, która była dla niego bezużyteczna. We śnie natomiast pacjent wszedł pod ziemię, potem pod powierzchnię morza i znalazł tam przywiązanego do sedesu jakiegoś mężczyznę, który był martwy i przebywał tam od długiego czasu – ten mężczyzna to był on sam. Pacjent się przeraził.
Podał liczne skojarzenia – rzadkość u niego – a ja przedstawię tu tylko dwa.
1. Przyjaciółka, która zrezygnowała ze swego życia, przywiązana do sadysty.
2. Kaiser z filmu telewizyjnego, który na wieść o śmierci swego ojca ucieszył się i powiedział: „Ojciec nie żyje, teraz ja jestem cesarzem Niemiec”.
Musiałem rozważyć, czy – jak w przeszłości – pacjent twierdzi, że analiza jest bezużyteczna, a ja jestem sadystą, do którego jest on przywiązany, czy raczej martwą postacią analną. Czułem, że tym razem pacjent mówi przede wszystkim o sobie i swoim wewnętrznym świecie i on sam teraz zdaje sobie sprawę, jak jego ludzka, dobra i żywa część była przez długi czas martwa, a on nienawidzi swojej narcystycznej części, związanej z sadyzmem i władczym triumfem. (Ten strach to był strach przed prześladowczym superego).
Chcę podkreślić, że rozwój, który miał miejsce, był według mnie możliwy tylko poprzez interpretację narcyzmu analityka jako postaci przeniesieniowej i w projekcji, a także w rzeczywistości. Pacjent negował moje znaczenie i testował moją zdolność funkcjonowania i troszczenia się oraz nieangażowania się w złośliwe kontrataki.
Po przepracowaniu tego stało się jasne, jak bardzo całe życie pacjenta zdominowane było przez jego uczucie, że sprawiono, aby czuł się „niczym”, i wszystkie jego umiejętności intelektualne skierowane były ku temu, żeby jego obiekty poczuły, że to one są niczym. Nie mógł należycie ożyć, jeśli nie miał znaczenia, nie mogła też ożyć moja analiza, poddana temu samemu przeznaczeniu. Tylko jedna osoba na raz mogła mieć znaczenie. W rezultacie nie mógł mieć miejsca żaden rzeczywisty stosunek między dwojgiem ludzi, w którym znaczenie mieliby oni obaj. To był główny symptom pacjenta – i uważam, że to jest podstawa wielu, jeśli nie wszystkich, problemów perwersji.
Nie mogę zająć się tu bólem związanym z przywracaniem do życia prawdziwej, niemowlęcej części pacjenta i z poczuciem winy w związku z rolą, jaką odegrał w niszczeniu tej części – ale oczywiście było to bardzo ważne.
W opisanym przypadku istotna była nienawiść do narcystycznych rodziców, którzy na narcyzm pacjenta reagowali kontrnienawiścią, nie mogąc zdobyć się na nic lepszego. Pacjent stale czynił próby odtworzenia tego (przymus powtarzania), a modus vivendi był taki, że jedna strona sprawiała, żeby druga czuła się bardziej narcystyczna i pozbawiona miłości. Zostałem poddany ogromnej stymulacji, aby na nowo przeżyć ten wzorzec i zwątpić w moje rzeczywiste rodzicielskie atrybuty.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.