Ojciec Brown.
Detektyw w sutannie
Przekład: Tadeusz Jan Dehnel
Tytuł oryginału: The Father Brown Stories
Data wydania: 2016
Data premiery: 26 lipca 2016
ISBN: 978-83-7674-530-5
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 352
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Ojciec Brown, skromny, szczery i przesympatyczny ksiądz, posiada niebywałą zdolność do rozwiązywania nawet najbardziej skomplikowanych zagadek kryminalnych. W nieprzeciętnej błyskotliwości leży tajemnica jego sukcesu. Wpada na trop przestępcy wyobrażając sobie, że znajduje się w jego umyśle. Jest zawsze tam, gdzie powinien być najlepszy detektyw, dziwnym trafem często pojawia się na miejscu zbrodni jako pierwszy. I nie wątpi, że zawsze można uzyskać przebaczenie i odkupienie…
Na motywach opowiadań o księdzu Brownie powstał rewelacyjny serial telewizyjny „Ojciec Brown” z Markiem Williamsem w roli tytułowej.
Dziwnym zbiegiem okoliczności najpiękniejsze moje przestępstwo było zarazem ostatnim – mawiał Flambeau w okresie swej wysoce moralnej starości. – Stało się to w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Jako prawdziwy artysta, lubiłem zbrodnie stosowne do pory roku lub specyfikacji krajobrazu, a końcowy efekt umieszczałem troskliwie w tym właśnie ogrodzie albo na tamtym tarasie niby rzeźbiarz dbały o właściwe otoczenie dla swojego dzieła. Byłem zdania, iż wiejskiego szlachcica najlepiej ogołocić z gotówki w przestronnej komnacie o boazeriach z dębu, Żyd zaś powinien zorientować się, że został nagle bez pensa, pośród marmurów, brązów i świateł Café Riche. Gdybym uwalniał od części bogactw angielskiego kanonika (co jest sprawą mniej łatwą, niż się na pozór zdaje), pragnąłbym mieć za dekoracje szmaragdowe trawniki i stare wieże katedralne miasta. We Francji natomiast, gdyby udało mi się dobrać do kabzy bogatego i skąpego chłopa (co graniczy z niepodobieństwem), chciałbym zobaczyć jego wystraszoną minę na brunatnym tle smukłych topoli i galijskich malowniczych równin, nad którymi czuwa jeszcze podniosły duch Milleta.
Otóż moim ostatnim popisem była zbrodnia stosowna na okres świąt Bożego Narodzenia: pogodna, dobrotliwa zbrodnia na staroświecką modłę angielskiego mieszczaństwa i Karola Dickensa. Dopuściłem się jej w solidnym, zasobnym domu w Putney; w domu z półksiężycowym podjazdem, ze stajnią opodal, z szacownym nazwiskiem na obu bramach, z tulipanowcem pośrodku gazonu. To powinno wystarczyć, gdyż wszyscy mamy przecież takie domy z tradycjami. Moje naśladownictwo dickensowskiego stylu było, pochlebiam sobie, trafne i bardzo literackie. Niemal żałuję, że właśnie tamtego wieczoru obudził się we mnie żal za grzechy i skrucha.
Po takim wstępie Flambeau zaczynał snuć opowieści o wydarzeniach dziwnych nawet ze stanowiska aktora, a już dla widza prawie niezrozumiałych. Niestety jednak, czytelnik, oglądając je, musi się znaleźć przed, nie za rampą.
A zatem dramat rozpoczął się pod wieczór w drugi dzień Bożego Narodzenia, kiedy otwarły się drzwi domu (ze stajnią opodal) i na gazon (z tulipanowcem pośrodku) wyszła młoda dziewczyna, niosąc chleb dla ptaków. Dziewczyna miała ładną buzię i śmiałe piwne oczy, lecz niepodobna było ocenić jej figury, spowitej w futro tak dokładnie, że zacierała się granica między jasnobrązową sierścią a ciemnoblond włosami. Gdyby nie urodziwa twarz, osóbkę tę można by wziąć za małego kudłatego niedźwiadka.
Zimowe niebo czerwieniało na zachodzie i rubinowe odblaski barwiły ogołocone z kwiatów klomby, jak gdyby budziły na nich widma umarłych róż. Po jednej stronie domu była stajnia, po drugiej krużganek laurowego szpaleru wiódł do rozległego ogrodu w głębi. Panienka wysypała okruchy chleba (robiła to czwarty czy piąty raz od rana, bo pies wszystko zjadał) i wytyczoną laurami alejką przeszła wolno na tyły domu, gdzie bujnie rosły wiecznie zielone krzewy. Tam wydała nagle okrzyk prawdziwego lub udawanego zdziwienia, bo uniósłszy wzrok, zobaczyła postać ludzką, siedzącą okrakiem na bardzo wysokim ogrodowym murze.
– Och, proszę nie skakać, panie Crook! – zawołała przestraszona. – To stanowczo za wysoko!
Jeźdźcem, który dosiadał muru niby powietrznego rumaka, okazał się wysoki, kanciasty młodzieniec o ciemnych włosach ostrzyżonych na jeża, inteligentnych, ba! nawet szlachetnych rysach twarzy i dziwnie ziemistej cerze, tym bardziej rażącej przy natrętnie czerwonym krawacie. Ów krawat był bodaj jedyną częścią garderoby, do której właściciel przywiązywał jaką taką wagę. Może uważał go za symbol? Mimo życzliwej przestrogi i możliwości połamania sobie nóg młodzieniec zwinnie, niczym konik polny, zeskoczył na ścieżkę i stanął koło panienki w puszystym futrze.
– Chyba urodziłem się na włamywacza – odezwał się rzeczowym tonem – i bez wątpienia zostałbym włamywaczem, gdybym nie przyszedł na świat w tym eleganckim domu tuż obok. W każdym razie nic nie mam do zarzucenia złodziejskim metodom.
– Jak pan może pleść takie głupstwa! – zgromiła go dziewczyna.
– Głupstwa? – powtórzył młodzieniec. – Jeżeli ktoś urodził się po niewłaściwej stronie muru, wolno mu chyba przesadzić mur?
– Nigdy nie wiem, co pan za chwilę zrobi albo powie – obruszyła się znowu.
– Ja sam często nie wiem – przyznał skromnie pan Crook. – Ale teraz przynajmniej znajduję się po właściwej stronie muru.
– A którą stronę uważa pan za właściwą? – spytała z przyjemnym uśmiechem.
– Tę, po której jest pani.
Gdy młoda para szła bez pośpiechu laurowym szpalerem, trzykrotnie odezwał się donośny klakson i niebawem wspaniały, zdumiewająco szybki samochód jasnozielonej barwy przemknął jak ptak podjazdem i sapiąc, zahamował przed frontowymi drzwiami.
– Patrzcie, patrzcie! – powiedział młody człowiek w czerwonym krawacie. – Ten ktoś na pewno urodził się po właściwej stronie muru. Nie wiedziałem, że święty Mikołaj panny Adams jest taki nowoczesny.
– To mój ojciec chrzestny – wyjaśniła Ruby Adams. – Sir Leopold Fischer. Zawsze przyjeżdża do nas w drugi dzień Bożego Narodzenia. – Po krótkiej pauzie, świadczącej poniekąd o braku entuzjazmu, dodała: – Jest bardzo dobry.
John Crook, dziennikarz, słyszał naturalnie o słynnym potentacie z City; jeżeli zaś potentat z City nigdy nie słyszał o nim, nie było to winą Johna Crooka, który w swoim czasie zamieścił na łamach „Surm Nowej Ery” kilka artykułów piętnujących i chłoszczących sir Leopolda Fischera. Obecnie jednak dziennikarz milczał i ponuro przyglądał się długiemu i skomplikowanemu wyładunkowi ze wspaniałego pojazdu. Barczysty, elegancki szofer w zielonej liberii wyskoczył przednimi drzwiczkami, a szczupły, elegancki lokaj w popielatej liberii – tylnymi. Wspólnymi siłami ustawili sir Leopolda Fischera na stopniach ganku i poczęli rozwijać go, niby zabezpieczony pakiet, ze szczególną troską. Usuwali pledy w ilości dostatecznej, by zaopatrzyć bazar, futra wszelkiego zwierza leśnego i szale we wszystkich kolorach tęczy, odsłaniając stopniowo kształty zbliżone do ludzkich. Wreszcie oczom widzów ukazał się pogodny starszy dżentelmen o nieco cudzoziemskim wyglądzie, zacierający ochoczo wielkie skórzane rękawice – starszy dżentelmen ze szpakowata kozią bródką i uśmiechem zadowolenia na czerstwym obliczu.
Na długi czas przed zakończeniem skomplikowanych zabiegów otworzyły się oba skrzydła frontowych drzwi i na ganek wyszedł pułkownik Adams (ojciec otulonej futrem młodej damy), by osobiście wprowadzić dostojnego gościa w domowe progi. Był to wysoki, ogorzały, bardzo małomówny pan w podobnej do fezu czerwonej czapeczce, dzięki czemu wyglądał na jednego z owych Anglików, którzy w Egipcie uzyskiwali tytuły sirdara lub paszy. Gospodarzowi towarzyszył jego szwagier – pan James Blount – przybyły niedawno z Kanady, rosły, tęgi i nazbyt hałaśliwy młody ziemianin z jasnoblond brodą. Świtę uzupełniał niepozorny księżulo z pobliskiego kościoła katolickiego, gdyż nieboszczka żona pułkownika była katoliczką i dzieci (jak się często zdarza w przypadku małżeństw mieszanych) wychowane zostały w wierze matki. Niski, krępy duchowny robił wrażenie osobnika pod każdym względem pospolitego (nawet nazywał się Brown), lecz pułkownik wysoko cenił zalety towarzyskie sąsiada i często zapraszał go na uroczystości familijne.
W obszernym hallu znalazło się dosyć miejsca nawet dla potentata z City i jego okryć. Prawdę rzekłszy, ta część domu była nieproporcjonalnie duża w stosunku do całości i tworzyła przestronną komnatę zakończoną z jednej strony drzwiami frontowymi, z drugiej szerokimi schodami na piętro. Przed okazałym kominkiem, nad którym wisiała szabla pułkownika, zdjęto z gościa resztę wierzchniej odzieży i przedstawiono mu towarzystwo, nie wyłączając nastroszonego Crooka. Szanowany finansista nie zwracał jednak uwagi na prezentację i nadal mocował się z kosztownym, dobrze skrojonym ubiorem, aby wreszcie dobyć z tylnej kieszeni żakietu owalny czarny przedmiot i wyjaśnić z promiennym uśmiechem, że to drobny upominek dla chrześniaczki. Z pyszałkowatą, rozbrajająco naiwną miną pokazywał puzderko zgromadzonym i oślepił ich niemal, gdy otwarło się za pociśnięciem guziczka. Zdawać się mogło, że trysnęła nagle kryształowa fontanna. Trzy wspaniałe, jasne brylanty spoczywały niby jajka w gniazdku z pomarańczowego aksamitu i lśniły tak, jak gdyby rozsiewały dokoła blaski ognia płonącego na kominku. Fischer przyjaźnie kiwał głową i upajał się łakomie zachwytem i radością panienki, cichym zdumieniem i lakonicznymi podziękowaniami pana domu i zazdrosnym podziwem reszty towarzystwa.
– Na razie schowam to, moja mała – oznajmił potentat z City i wsunął prezent do tylnej kieszeni żakietu. – Jadąc tutaj musiałem być bardzo ostrożny. Te trzy wielkie afrykańskie diamenty nazywają się „Latające gwiazdy”, a nazwę zawdzięczają zdumiewająco częstym kradzieżom. Mają je na oku wszyscy słynni złodzieje klejnotów. Ale nie dosyć na tym. Na taki widok ręce świerzbią nawet zwyczajnych ludzi z ulicy czy hotelów. Mogłem nie dowieźć prezentu. Utracić go po drodze. To było zupełnie możliwe.
– I, moim zdaniem, zupełnie zrozumiałe – rzucił opryskliwie młodzieniec w czerwonym krawacie. – Nie dziwiłbym się wcale tym zwyczajnym ludziom, gdyby wzięli świecidełka. Proszą o chleb, a nie dostają nawet kamienia; myślę więc, że wolno im brać tego rodzaju kamienie bez pytania.
– Nie chcę, żeby pan tak mówił! – zawołała żywo panna Ruby. – Zaczął pan mówić takie rzeczy dopiero wtedy, kiedy pan został tym ohydnym… ohydnym… No, wie pan, co mam na myśli! Jak się nazywa człowiek, który chce ściskać kominiarzy?
– Święty – podpowiedział ojciec Brown.
– Sądzę, że Ruby miała raczej na myśli socjalistę – wyjaśnił sir Leopold Fischer z pobłażliwym uśmiechem.
– Radykał nie musi udzielać dobrych rad ani konserwatysta być fabrykantem konserw – obruszył się niecierpliwie pan Crook. – Podobnie socjalista nie tęskni za socjetą kominiarzy; nie chce ich ściskać ani spędzać z nimi wieczorów. Domaga się tylko, żeby wszystkie kominy były czyszczone i wszyscy kominiarze otrzymywali godziwą zapłatę.
– A ponadto – dodał ksiądz Brown półgłosem – nie pozwala nikomu być właścicielem sadzy z własnego komina.
Młodzieniec w czerwonym krawacie spojrzał na duchownego z zainteresowaniem i niejakim respektem.
– Czy komuś zależy na prawie własności do sadzy? – zapytał.
– Może zależeć – odparł ojciec z wyrazem zamyślenia w oczach. – Słyszałem, że ogrodnicy na coś tam jej potrzebują. A raz w Boże Narodzenie, kiedy kuglarz zrobił zawód, uszczęśliwiłem sześcioro dzieci wyłącznie dzięki sadzom, którymi posłużyłem się do użytku zewnętrznego.
– Świetny pomysł! – Ruby klasnęła w ręce. – Niech ksiądz nas dzisiaj tak uszczęśliwi!
Rozhukany Kanadyjczyk, pan Blount, wrzaskliwie poparł siostrzenicę, a zgorszony potentat z City jął protestować niemal równie głośno, lecz w tej chwili ktoś dwukrotnie i bardzo energicznie zastukał do drzwi frontowych. Ojciec Brown otworzył niespodziewanemu gościowi i oczom zebranych ukazał się tulipanowiec, wiecznie zielone krzewy i cały ogródek przed domem ubarwiony fioletowymi blaskami wspaniałego zachodu i kolorowy niczym teatralna dekoracja. Wszyscy oniemieli i przez czas pewien nie zwracali uwagi na stojącą u progu niepokaźną figurkę. Był to dosyć niechlujny mężczyzna w wyszarzałej kapocie – niewątpliwie posłaniec.
– Jest tu może wielmożny pan Blount? – zapytał i niepewnie wyciągnął przed siebie ręką z listem.
Kanadyjczyk przyskoczył doń, donośnie potwierdził, że jest adresatem i, rozdarłszy kopertę, szybko przebiegł wzrokiem ćwiartkę papieru. Zrobił zdziwioną minę, zasępił się na moment, lecz niebawem z rozjaśnioną twarzą zwrócił się do swojego gospodarza i zarazem szwagra:
– Niewymownie mi przykro, bo mogę cię narazić na kłopot, kochany pułkowniku – powiedział z iście kolonialną galanterią – ale czy pozwolisz, że przyjmę dzisiaj dawnego znajomego? To Florian, słynny francuski akrobata, iluzjonista i komik. W swoim czasie poznałem go w Kanadzie. Jest Kanadyjczykiem pochodzenia francuskiego. Pisze, że ma do mnie pilny, ważny interes. Słowo daję, nie wyobrażam sobie jaki! Pozwolisz, kochany, pułkowniku?
– Oczywiście, oczywiście – zgodził się dość obojętnie pan domu. – Twoi przyjaciele, drogi chłopcze, są moimi przyjaciółmi. Mam nadzieję, że ten pan Florian dostarczy nam miłej rozrywki.
– Myślisz, że nie zapomni o dzisiejszym święcie i przyjdzie z uczernioną gębą? Na pewno – roześmiał się pan Blount. – Może nawet przy sposobności usmaruje wszystkich sadzami. Mniejsza o to. Przepadam za staroświecką, poczciwą angielską pantomimą. Lubię, jak facet siada na cylindrze!
– Byle nie na moim! – zastrzegł się z godnością sir Leopold Fischer.
– Drobiazg – wtrącił niedbale Crook. – Nie ma się o co spierać. Znam bardziej niesmaczne kawały niż siadanie na cylindrze.
Potentatowi z City nie przypadły do gustu wywrotowe poglądy młodzieńca w czerwonym krawacie oraz jego widoczna zażyłość z piękną panną Ruby, za którą sir Leopold czuł się odpowiedzialny jako ojciec chrzestny.
– Nie wątpię, że pan zna kawały bardziej niesmaczne niż siadanie na cylindrze – przemówił suchym, prokuratorskim tonem. – Jakie mianowicie?
– Na przykład sadzanie cylindra na swojej głowie – odparł socjalista.
– Spokój! Spokój! Spokój! – zawołał kanadyjski ziemianin z dobroduszną pogodą człowieka pierwotnego. – Nie wolno psuć wesołego wieczoru! Moim zdaniem powinniśmy zorganizować jakąś miłą zabawę towarzyską. Nie będziemy smarować sadzami twarzy ani siadać na cylindrach, jeżeli to nie wszystkim odpowiada. Ale co by państwo powiedzieli na tradycyjną angielską pantomimę z błaznem, kolombiną i tak dalej? Miałem dwanaście lat, kiedy wyjechałem z Anglii. Tylko raz widziałem takie przedstawienie, ale wryło mi się w pamięć ognistymi zgłoskami. Rok temu wracam do starego kraju i dowiaduję się, że to już wyszło z mody. Nastały teraz płaczliwe baśnie. Lubię patrzeć na pogrzebacze w ruchu. Lubię patrzeć, jak policjanta tłucze się na kwaśne jabłko. A tu pokazują mi księżniczki moralizujące przy blasku księżyca. Nic, tylko „Błękitne ptaki” i różne takie brednie. Bardzo odpowiada mi Błękitno- czy też Sinobrody, i to w kostiumie poliszynela.
– Opowiadam się za tłuczeniem policjanta na kwaśne jabłko – rzekł John Crook. – Takie stanowisko lepiej charakteryzuje socjalistę niż definicje, które niedawno słyszałem. Niestety, wystawienie pantomimy byłoby dla nas zbyt trudne.
– Nic podobnego! – krzyknął Blount, zapalając się coraz bardziej. – Arlekinada to z dwóch powodów heca najprostsza w świecie. Po pierwsze, każdy może pleść, co mu ślina na język przyniesie. Po drugie, w gospodarstwie domowym znajdą się wszystkie rekwizyty: stół, krzesła, wałek do ciasta, kosz na bieliznę.
– Słusznie! Racja! – przyznał żywo młodzieniec w czerwonym krawacie. – Nie mam tylko pod ręką munduru. W ostatnich dniach nie zamordowałem ani jednego policjanta.
Kanadyjczyk zmarszczył czoło i spoważniał na moment. Niebawem jednak klepnął się głośno po kieszeni.
– Zrobione! – krzyknął. – Będziemy mieli mundur! Mam tu adres i telefon Floriana, a on zna przecież wszystkie wypożyczalnie kostiumów w Londynie. Zadzwonię do niego. Poproszę, żeby przywiózł mundur policyjny.
Pan Blount odwrócił się na pięcie i wybiegł, aby zatelefonować do przyjaciela. Ruby była zachwycona. Poruszała się prawie tanecznym krokiem.
– Cudownie, ojcze chrzestny, cudownie! – wołała. – Ja będę kolombiną, a ty poliszynelem.
Ale milioner nie zmienił sztywnej, godnej postawy.
– Obawiam się, drogie dziecko – odrzekł sucho – że rolę poliszynela będziesz musiała powierzyć komu innemu.
Pułkownik Adam wyjął z ust cygaro, aby po raz pierwszy i ostatni zabrać głos w sprawie projektowanego widowiska.
– Jeżeli sobie życzysz, Ruby, ja mogę być poliszynenem – powiedział.
Kanadyjczyk wrócił od telefonu rozpromieniony.
– Do roboty! – wołał. – Do roboty! Najpierw obsada. Wszyscy znajdą stosowne role. Pan Crook – błazen. Jako dziennikarz, zna wszystkie najstarsze dowcipy. Ja – arlekin. Do tego trzeba mieć tylko długie nogi i umieć skakać. Mój przyjaciel Florian zapewnił mnie przez telefon, że zdobędzie mundur policjanta. Nawet przebierze się po drodze. Przedstawienie urządzimy naturalnie tutaj, w hallu. Widzowie zajmą te szerokie schody: rząd nad rzędem, niby w amfiteatrze. Za dekorację wystarczą drzwi frontowe: zamknięte – wnętrze angielskiego domu; otwarte – oświetlony księżycem ogród. Zmiana jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
Z tymi słowy pan Blount wydobył z kieszeni zabłąkany kawałek kredy bilardowej i na posadzce nakreślił linię w połowie drogi między drzwiami a schodami. W ten sposób zaznaczył położenie rampy i miejsce przyszłej kurtyny.
Trudno dać odpowiedź na pytanie, jak zdołano przygotować w tak krótkim czasie nawet tak zaimprowizowane widowisko. Było to chyba zasługą beztroskiej przedsiębiorczości, pojawiającej się zawsze w domach, gdzie rezyduje młodość. A owej nocy młodość rezydowała i rządziła domem w Putney, chociaż nie wszyscy potrafili odczytać z dwóch rozjaśnionych twarzy, jak mocno biją dwa serca. Pomysły były iście szalone i tym osobliwsze, że należało szukać natchnienia w banalnym otoczeniu. Kolombina wyglądała uroczo w baniastej krynolince, dziwnie podobnej do wielkiego abażuru z salonowej lampy. Błazen i poliszynel ubielili się mąką zdobytą u kucharki, a rumieniec wymalowali różem pochodzącym od innej służącej, która jednak wolała zostać bezimienna, jak każdy prawdziwie chrześcijański ofiarodawca. Arlekin – przystrojony już srebrnym papierem z pudełek po cygarach – chciał potłuc ozdobny żyrandol i przystroić wspaniały kostium kryształami. Z trudem powstrzymano go od tego, a ustąpił dopiero wówczas, gdy Ruby wydobyła skądś fałszywe klejnoty, w których występowała niegdyś na balu kostiumowym jako „Królowa Diamentów”. Prawdę mówiąc, pan James Blount, rozfiglowany niczym uczniak, przekraczał wszelkie dozwolone granice. Znienacka przystroił ojca Browna oślą głową z papieru, którą duchowny nosił cierpliwie, i wynalazł nawet jakiś sposób poruszania uszami. Na domiar złego Kanadyjczyk próbował przypiąć papierowy ośli ogon do poły żakietu sir Leopolda Fischera, lecz finansista pozbył się natręta surowym zmarszczeniem brwi.
– Wuj jest niemożliwy! – powiedziała Ruby do Crooka, wkładając mu przez głowę zaimprowizowany naszyjnik z kiełbasek. – Czemu tak szaleje?
– Jest arlekinem przy takiej jak pani kolombinie – odparł socjalista. – Mnie przypadła rola błazna. Będę tylko powtarzał stare dowcipy.
– Szkoda, że pan nie został arlekinem – szepnęła panienka i odskoczyła tak nieoczekiwanie, że kiełbaski na szyi Crooka rozhuśtały się gwałtownie.
Ksiądz Brown znał oczywiście wszystkie zakulisowe sekrety i dostał nawet huczne brawa, gdy przemienił poduszkę w nieodzowne do pantomimy niemowlę, lecz zajął miejsce pośród widzów na najniższym stopniu schodów i siedział ze skupioną miną dziecka przed pierwszym w życiu przedstawieniem.
Publiczności było mało: kilka osób z rodziny, służba i paru zaprzyjaźnionych sąsiadów. Sir Leopold Fischer rozparł się w fotelu ustawionym przed schodami, a że był tęgi i znów miał na sobie jakieś okrycie z futrzanym kołnierzem, zasłaniał „scenę” małemu ojcu Brownowi; nie ustalono jednak nigdy, czy duchowny wiele stracił z artystycznego punktu widzenia.
Pantomima była najzupełniej chaotyczna, lecz niepozbawiona uroku. Ożywiał ją zapał improwizatorski, którym najsilniej tryskał błazen – John Crook. Zawsze odznaczał się bystrością i nieprzeciętną inteligencją, owego zaś wieczoru kipiał obłędną wszechwiedzą, szaleństwem mędrszym niż wszystkie mądrości świata, a występującym często u młodego mężczyzny, który dostrzegł przed chwilą pewien określony wyraz pewnej określonej twarzy. W założeniu miał być jedynie błaznem, był jednak niemal wszystkim: autorem (o ile w ogóle autor mógł się na coś przydać), suflerem, dekoratorem, maszynistą i przede wszystkim orkiestrą. W krótkich przerwach burzliwego widowiska biegł do fortepianu i z zapałem godnym lepszej sprawy bębnił jakąś popularną melodię, która, choć idiotyczna, w danym momencie była odpowiednia.
Kulminacyjnym punktem wieczoru stała się naturalnie chwila, gdy otwarły się dwuskrzydłowe drzwi i odsłoniły nie tylko piękny ogród skąpany w księżycowej poświacie, lecz również postać jedynego zawodowego aktora, słynnego Floriana w kompletnym mundurze policyjnym. Błazen przy fortepianie rozpoczął chór pachołków miejskich z „Piratów w Penzance”, lecz huragan oklasków zagłuszał muzykę, gdyż wszystkie miny i wszystkie gesty uzdolnionego komika naśladowały do złudzenia prawdziwy sposób bycia prawdziwego sługi sprawiedliwości. Arlekin skoczył naprzeciw gościa i zdzielił go w hełm, i pianista zagrał: „Skąd masz, bracie, ten szyk kapelusik?”. Florian przyjął to powitanie z doskonale udanym zdumieniem. Drugiemu ciosowi rozfikanego arlekina akompaniowała piosenka: „Jeszcze raz! Jeszcze raz! Jeszcze raz!”, a następnie wybuchły znowu gromkie brawa, bo pan James Blount chwycił policjanta w ramiona, obalił i sam leżał na nim przez czas pewien. Z kolei francuski aktor popisał się wybornym naśladownictwem trupa, o czym do dziś dnia chodzi fama po Putney. Trudno było uwierzyć, że człowiek żywy może być tak bezwładny!
Krzepki Kanadyjczyk rzucał nim jak workiem, wymachiwał niby maczugą, a wszystkim tym popisom towarzyszyły ogłuszające dźwięki fortepianu. Kiedy arlekin ciężko dźwigał z podłogi pocieszną figurę, błazen grał: „Żal mi wstawać ze snu, bo marzyłem o tobie”. Kiedy brał go na barana, fortepian dudnił melodię: „Pójdę w świat z tobołkiem na plecach”. Kiedy zaś Florian został rzucony na posadzkę i padł z głuchym łoskotem, szaleniec przy fortepianie zagrał kilka mniej znanych taktów, w których jednak ci i owi rozpoznali śpiewki: „Szedłem na pocztę, lecz po drodze upuściłem na chodnik list do mej lubej”.
W tej właśnie chwili ostatecznego rozprzężenia i uniesienia ojciec Brown stracił z oka dziwaczną scenę, bo siedzący przy nim potentat z City zerwał się nagle i nieprzytomnie zaczął zanurzać ręce kolejno we wszystkich swoich kieszeniach. Potem usiadł, sapiąc groźnie, dźwignął się znowu, ruszył krok naprzód, jak gdyby chciał przestąpić nieprzebytą zaporę rampy, lecz spojrzał tylko spode łba na błazna przy fortepianie i bez słowa wybiegł truchtem z hallu.
Ksiądz Brown obserwował przez kilka minut amatorski, lecz pełen uroku taniec arlekina nad pokonanym wrogiem, czyli doskonale udającym omdlenie zawodowym aktorem. Z instynktownym wyczuciem prawideł sztuki pan James Blount wycofał się z wolna przez szeroko otwarte drzwi ogrodu, spowitego w ciszę i blask pełni. Naiwny kostium ze srebrnego papieru i szklanych świecidełek, zbyt błyszczący w suto oświetlonym hallu, zdawał się coraz bardziej baśniowy i srebrzysty, kiedy, tańcząc, oddalał się i tonął w księżycowych blaskach. Zachwycona widownia klaskała znów nieprzytomnie, gdy ktoś dotknął ramienia ojca Browna i poprosił go szeptem, by zechciał się pofatygować do gabinetu pana domu.
Duchowny ruszył za służącym trochę zaniepokojony i nie uspokoił się bynajmniej w gabinecie, gdzie zastał ponuro-komiczną scenę. Pułkownik Adams siedział w fotelu. Miał jeszcze na sobie kostium poliszynela i wygięty w pałąk fiszbin dyndał wystarczająco smutnie, by przywieść do opamiętania nawet uczestnika saturnalii. Potentat z City stał oparty o półkę nad kominkiem i dyszał jak człowiek w panicznym strachu.
– Zdarzył się przykry wypadek, bardzo przykry wypadek, proszę księdza – zagaił rozmowę poliszynel. – Brylanty, które widzieliśmy wszyscy dzisiaj po południu, zniknęły w niewytłumaczony sposób z tylnej kieszeni żakietu sir Leopolda, a ponieważ…
– Ponieważ – dokończył ojciec Brown z pogodnym uśmiechem – ja siedziałem bezpośrednio za sir Leopoldem…
– Nikt nie wysuwał równie absurdalnych podejrzeń – przerwał z kolei pułkownik Adams i zmierzył finansistę spojrzeniem, które zdawało się mówić, że mimo wszystko absurdalne podejrzenia były wysuwane. –
Chciałem jedynie prosić księdza o… o pomoc, taką, jakiej mógłbym zażądać od każdego dżentelmena.
– Czyli o wywrócenie kieszeni – powiedział Brown i zaczął udzielać pomocy, demonstrując siedem szylingów i sześć pensów, bilet powrotny, mały srebrny krzyżyk, brewiarz w miniaturowym wydaniu i baton czekoladowy. Pan domu długo przyglądał się duchownemu, wreszcie znowu zabrał głos:
– Prawdę mówiąc, wolałbym zajrzeć do wnętrza głowy księdza niż do wnętrza jego kieszeni. Cóż, moja córka jest jednej z księdzem wiary. Biorę to pod uwagę… Ostatnio…
– Ostatnio – wybuchnął stary Fischer – otworzyła drzwi rodzinnego domu jakiemuś rzezimieszkowi, socjaliście, co gada publicznie, że bez skrupułów gotów okraść każdego bogacza. Czy to nie wystarczy? Znalazł bogacza! Znalazł i okradł!
– Jeżeli pan ciekaw wnętrza mojej głowy – odezwał się ojciec Brown z lekka znudzonym tonem – może się pan z nim zapoznać i powiedzieć później, czy jest coś warte. Pierwsza prawda, jaką wygrzebałem z tej używanej kieszeni, mówi, że ktoś, kto myśli o kradzieży diamentów, nigdy nie może chwalić socjalizmu. Raczej – dodał po krótkim namyśle – będzie skłonny go potępiać.
Obydwaj słuchacze poruszyli się gwałtownie, ale ojciec Brown spokojnie mówił dalej:
– Widzicie, panowie, znam trochę tych ludzi. Socjalista nie ukradnie klejnotu, tak jak nie ukradnie piramidy Cheopsa. Niezwłocznie musimy się zająć jedyną nieznaną nikomu osobą: tym Francuzem, Florianem, który grał rolę policjanta. Ciekawe, gdzie może być w tej chwili! Bardzo ciekawe…
Poliszynel zerwał się i szybko wyszedł z pokoju. Nastąpił antrakt, w czasie którego milioner przyglądał się księdzu, a ksiądz nie odrywał wzroku od brewiarza. Wreszcie pan domu wrócił.
– Policjant – oznajmił poważnie głosem, który zabrzmiał dziwnie staccato – wciąż jeszcze leży na scenie. Sześć razy kurtyna opadła i szła w górę. A on nic. Leży.
Ojciec Brown wypuścił z rąk modlitewnik i przez moment spoglądał w przestrzeń tępym wzrokiem świadczącym o zupełnej pustce umysłowej. Na koniec światło zrozumienia poczęło rozjaśniać jego szare oczy.
– Bardzo przepraszam, pułkowniku, ale kiedy umarła pańska małżonka? – zapytał na pozór bez związku.
– Moja małżonka? – zdziwił się poliszynel. – Umarła rok i dwa miesiące temu. Jej brat, James, spóźnił się o tydzień. Już jej nie zastał.
Krępy ksiądz skoczył z miejsca niby królik.
– Prędzej! – krzyknął. – Prędzej! Trzeba zaraz obejrzeć tego policjanta!
Trzej panowie pobiegli co tchu na zasłoniętą już scenę, a po drodze roztrącili kolombinę i błazna, bardzo zajętych poufną rozmową. Ojciec Brown pochylił się nad rozciągniętą na posadzce komiczną figurą w mundurze policjanta.
– Chloroform – rzekł, prostując się żwawo. – Że też dopiero teraz rozjaśniło mi się w głowie!
Na moment zapadła cisza wielkiego zdziwienia. Wreszcie pułkownik zapytał:
– Co to wszystko znaczy? Proszę mówić serio!
Ksiądz Brown wybuchnął śmiechem i chociaż go zdławił, parskał raz po raz, wyjaśniając sytuację.
– Panowie! – mówił. – Nie ma czasu na gawędy. Muszę łapać złodzieja… Ale ten słynny francuski aktor w roli policjanta… to bezwładne ciało, które arlekin rzucał… podnosił… obracał… to… to jest… – głos odmówił mu posłuszeństwa i duchowny znów odwrócił się gwałtownie w stronę drzwi.
– To jest? – podchwycił sir Leopold Fischer natarczywie pytającym tonem.
– Prawdziwy policjant! – dokończył ojciec Brown i wybiegł do ogrodu.
W głębi rozległego ogrodu były cieniste zakątki i gęste kępy, gdzie na tle szafirowego nieba i opalowej pełni laury i inne wiecznie zielone krzewy grały ciepłymi barwami południa nawet wśród chłodu zimy. Soczysta zieleń liści, różowawe mroki nocy, księżyc zawieszony na niebie niby olbrzymi kryształ, wszystko to tworzyło obraz aż niedorzecznie romantyczny. A po najwyższych konarach drzew pięła się osobliwa zjawa, nie tyle romantyczna, ile niedorzeczna. Postać ta iskrzyła się od stóp do głów, jak gdyby odziana w milion księżyców, gdyż promienie prawdziwego księżyca chwytały każdy jej ruch i zapalały błyski cal po calu. Niebawem srebrna smuga przeskoczyła zgrabnie z niższego drzewa po tej stronie na obwisłą gałąź wyższego drzewa po przeciwnej stronie muru, a zatrzymała się tylko dlatego, że czarny cień zamajaczył pod owym niższym drzewem i zawołał donośnie:
– Hej, Flambeau! Błyszczysz naprawdę jak „Latające gwiazdy”! Pamiętaj jednak: latająca gwiazda to w ostatecznym rezultacie zawsze spadająca gwiazda.
Srebrna, połyskliwa postać pochyliła się, jak gdyby przemierzała wzrokiem laurową gęstwinę i – pewna widać ucieczki – słuchała ciekawie cienia, który przemawiał do niej z dołu:
– To najlepsza twoja robota, Flambeau! Miałeś dobry pomysł, żeby przyjechać z Kanady (pewno za paryskim biletem) akurat w tydzień po śmierci pani Adams, kiedy nikt nie miał chęci pytać o nic szczegółowo.
Jeszcze dowcipniej wypatrzyłeś „Latające gwiazdy” i zorientowałeś się, którego dnia sir Leopold Fischer złoży wizytę. Ale to, co nastąpiło dalej, dowodzi już nie pomysłowości, ale geniuszu! Kradzież brylantów była dla ciebie drobnostką. Masz zręczną rękę. Mogłeś to zrobić na sto innych sposobów, nie tylko udając, że chcesz przypiąć ośli ogon do poły żakietu. Ale zresztą zaćmiłeś samego siebie!
Srebrzysta postać w górze trwała w bezruchu niby zahipnotyzowana i chociaż miała otwartą drogę ucieczki, pilnie łowiła uchem słowa ojca Browna.
– Tak! Rozumiem wszystko. Nie tylko sprowokowałeś pantomimę, lecz również wykorzystałeś ją w dwojakim celu. Miałeś nadzieję spokojnie kraść brylanty, lecz otrzymałeś od wspólnika wiadomość, że policja jest na twoim tropie, a jej funkcjonariusz ma cię zdemaskować jeszcze tego wieczoru. Pospolity złodziejaszek podziękowałby za ostrzeżenie i czmychnął jak niepyszny. Ale ty, Flambeau, jesteś poetą! Ukryłeś zdobycz w tysięcznych blaskach fałszywych, scenicznych klejnotów. Miałeś wystąpić w roli arlekina, przyszło więc ci do głowy, że twoja bójka z policjantem będzie zupełnie na miejscu. Zacny sługa sprawiedliwości wyruszył po ciebie z komisariatu, aby wpaść w sidła, jakich dotąd nikt chyba nie zastawił. Kiedy otwarły się drzwi domu, wkroczył prosto na scenę, gdzie arlekin mógł go tłuc, szarpać, przewracać, poniewierać przy salwach śmiechu najczcigodniejszych obywateli Putney. O, nigdy nie zdobędziesz się na nic doskonalszego! Ale tak między nami, oddaj te kamyki, Flambeau!
Gałąź skrzypnęła cicho, jak gdyby ze zdziwieniem, a głos z dołu płynął dalej spokojnie:
– Tak, Flambeau! Chcę, żebyś rzucił mi te klejnoty i chcę, żebyś porzucił życie, jakie wiedziesz. Jesteś jeszcze młody. Masz humor i swoiste poczucie honoru. Ale nie myśl, że długo zachowasz te skarby. Łatwo dostrzec górną granicę dobra, nikogo jednak nie powstrzyma dolna granica zła, bo jej w ogóle nie ma. Droga schodzi coraz niżej i niżej. Człowiek poczciwy zaczyna pić i staje się okrutnikiem. Człowiek prawdomówny zabija i musi kłamać o swojej zbrodni. Znam niejednego, który zaczął jak ty, lecz z uczciwego członka społeczeństwa, z wesołego pogromcy bogaczów stał się wnet unurzanym w błocie nędznikiem. Maurice Blum – początkowo ideowy anarchista i prawdziwy ojciec ubogich – był pod koniec życia ohydym szpiegiem i donosicielem, z którego usług korzystały dwie strony i obie nim gardziły. Harry Burke zainicjował w dobrej wierze swój system wolnej cyrkulacji pieniądza, a dziś z siostry-nędzarki wydusza ostatnie szylingi na koniak albo whisky. Lord Amber z młodzieńczej fantazji popadł w złe towarzystwo, teraz zaś płaci słono, bo szantażują go najbardziej plugawe sępy Londynu. Jeszcze przed twoim urodzeniem kapitan Barillon był słynnym dżentelmenem-apaszem, ale umarł w szpitalu dla obłąkanych, wyjąc ze strachu przed kompanami i pomocnikami, którzy zdradzili go w życiu, a później nawiedzali podczas ataków furii. Wiem, Flambeau, że w zaroślach po tamtej stronie muru masz otwartą drogę, że skoczysz zwinnie, błyśniesz raz jeszcze i niby małpa przepadniesz bez śladu w gęstwinie. Ale pomyśl, że będziesz kiedyś starą, siwą małpą. Bliski śmierci, z wystygłym sercem zasiądziesz w gęstym lesie, a wierzchołki drzew wydadzą ci się dalekie i nagie.
Wszystko trwało w bezruchu, jak gdyby stojący w dole mały człeczyna trzymał na niewidzialnej smyczy migotliwą postać w górze.
– Zacząłeś zstępować w dół, Flambeau – ciągnął ojciec Brown. – Chełpisz się, że nie popełniasz nigdy czynów niecnych, a przecież dziś czyn taki chcesz popełnić. Rzucasz podejrzenie na niewinnego chłopca, przeciw któremu i tak wiele przemawia. Odbierasz mu kobietę kochaną i kochającą go wzajemnie. Ale nie martw się. Nim umrzesz, dokonasz rzeczy nieporównanie podlejszych!
Trzy migotliwe diamenty błysnęły w powietrzu i spadły na murawę. Ksiądz Brown schylił się, by podnieść cenny klejnot, a gdy rozprostował plecy, srebrny ptak zniknął już z zielonej klatki drzewa.
Odzyskanie brylantów (niemrawy ojciec Brown znalazł je przypadkowo w ogrodzie) zakończyło wieczór wesoło i hucznie. Rozbawiony i zadowolony z siebie sir Leopold Fischer powiedział nawet niepozornemu duchownemu, że on wyznaje szersze poglądy, potrafi jednak szanować ludzi, którym wiara nakazuje pędzić życie za klasztorną furtą i nic nie wiedzieć o świecie.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.