Opętanie
A.S. Byatt
Data wydania: 2024
Data premiery: 27 sierpnia 2024
ISBN: 978-83-68135-39-8
Format: 145/205
Oprawa: Twarda
Liczba stron: 560
Kategoria: Literatura współczesna
79.90 zł 55.93 zł
Nagrodzona Bookerem, pełna tajemniczości, napięcia i pożądania powieść uznawana za jedną z najważniejszych w XX wieku.
Literaturoznawca Roland Mitchell, zajmujący się naukowo twórczością wiktoriańskiego poety, Randolpha Asha, odnajduje rękopisy listów miłosnych, których adresatką bynajmniej nie była jego żona…
Tajemniczą kobietą rzucającą zupełnie nowe światło na biografię Asha okazuje się młoda poetka której twórczość bada praprawnuczka jej siostrzenicy, Maud Bailey. Oboje – zarówno Mitchell, jak i Bailey – zmuszeni do współpracy, traktują się wzajemnie z dużą dozą dystansu. Wspólna pasja jednak sprawia, że między naukowcami rozkwita wyjątkowy romans.
Powieść została zekranizowana w 2002 roku – główne role zagrali Gwyneth Paltrow i Aaron Eckhart.
Tyle Randolph Henry Ash, około roku 1840, kiedy pisał Ragnarök, poemat w dwunastu księgach postrzegany przez niektórych jako chrystianizacja nordyckiego mitu, przez innych zaś napiętnowany jako wytwór ateizmu i diabelskiej rozpaczy. Dla Randolpha Henry’ego Asha kwestia, czym jest człowiek, miała istotne znaczenie, choć zapewne potrafiłby bez większego trudu napisać powyższe ogólne, panoramiczne zdanie, korzystając z innych określeń, fraz i rytmów, i otrzymać na końcu tę samą wykrętną metaforę. W każdym razie tak myślał Roland, wyszkolony w poststrukturalistycznej dekonstrukcji podmiotu. Zapytany, czym jest Roland Mitchell, musiałby udzielić zupełnie innej odpowiedzi.
W 1986 roku miał lat dwadzieścia dziewięć, był absolwentem Prince Albert College w Londynie (1978) i doktorem tejże uczelni (1985). Jego praca doktorska nosiła tytuł Historia, historycy i poezja; studium prezentacji „danych historycznych” w wierszach Randolpha Henry’ego Asha. Pisał ją pod kierunkiem Jamesa Blackaddera, co było doświadczeniem zniechęcającym; Blackadder, sam zniechęcony, lubił zniechęcać innych. (Jako uczony był niezwykle solenny). Obecnie Roland pracował na pół etatu w tak zwanej Fabryce Asha (czemu nie nazwą jej Ashram, pytała Val), mającej siedzibę w Muzeum Brytyjskim, któremu po śmierci poety jego żona Ellen podarowała większość rękopisów męża. Fabryka Asha utrzymywała się z małego grantu przyznanego przez Uniwersytet Londyński oraz ze znacznie większej dotacji z Fundacji Newsome’a w Albuquerque w USA, funduszu dobroczynnego, w którego radzie powierniczej zasiadał Mortimer Cropper. Można by stąd wnosić, że Blackadder i Cropper w harmonii pracują na rzecz dzieła Asha – byłoby to jednak nieprawdą. Blackadder sądził, że Cropper ma niecne zamiary wobec rękopisów powierzonych – lecz nie przekazanych na własność – Bibliotece Brytyjskiej i wkrada się w łaski właścicieli, zdobywając ich zaufanie popisami szczodrości i użyteczności. Jako Szkot, Blackadder był przekonany, iż wytwory brytyjskiego piśmiennictwa winny pozostać w Wielkiej Brytanii, aby mogli je studiować Brytyjczycy. To może dziwne, że opis Rolanda Mitchella rozpoczyna się wypadem w stronę złożonych stosunków pomiędzy Blackadderem, Cropperem i Ashem, ale Roland najczęściej myślał o sobie w tych właśnie kategoriach. To znaczy wówczas, gdy nie myślał o sobie w kategoriach Val.
Myślał o sobie jak o kimś, kto się spóźnił. Spóźnił się na wszystko, co jeszcze wisiało w powietrzu, ale już właściwie zniknęło, na cały ferment, blask, podróże i młodość lat sześćdziesiątych, radosny świt tego, co jego współcześni postrzegali już jako dość ponury dzień. W owej psychodelicznej epoce chodził jeszcze do szkoły w podupadłym mieście w Lancashire, nietkniętym ani przez brzmienie Liverpoolu, ani przez tumult Londynu. Jego ojciec był drobnym urzędnikiem w Radzie Gminy, a matka rozczarowaną absolwentką filologii angielskiej. Na ogół Roland myślał o sobie jak o bezosobowym formularzu zgłoszenia – do pracy, do stopnia naukowego, do życia – lecz kiedy wspominał matkę, natrętny przymiotnik nie dawał się wyrzucić. Była rozczarowana: sobą, ojcem i nim samym. Owo gniewne poczucie zawodu stało się instrumentem edukacji Rolanda, która odbywała się w ciągłym biegu, w szkole im. Aneurina Bevana, będącej niechlujnym zlepkiem trzech innych szkół: starego Liceum Glasdale, anglikańskiej szkoły średniej pod wezwaniem Tomasza Becketa oraz nowego Technikum Cechu Sukienników. Matka, nadużywszy kiedyś piwa, poszła „tam do szkoły” i przeniosła go z metalurgii na łacinę, z wychowania obywatelskiego na francuski, korepetycje zaś z matematyki opłaciła pieniędzmi, które zarobił, z jej namowy rozwożąc gazety. Tak więc odebrał staroświeckie klasyczne wykształcenie, jeśli nie liczyć luk powstałych w okresach, gdy zmieniał się nauczyciel lub w klasie panował chaos. Dokonał, jak zawsze, tego, czego odeń oczekiwano: miał pięć celujących na dużej maturze, skończył studia z wyróżnieniem, zrobił doktorat. Teraz właściwie był bez pracy, ledwie się utrzymując z prywatnych lekcji, orki u Blackaddera i zmywania od czasu do czasu w restauracjach. W ekspansywnych latach sześćdziesiątych zrobiłby szybką i mimowolną karierę, lecz teraz uważał się za przegranego i niejasno czuł, że sam jest za to odpowiedzialny.
Był niskim mężczyzną o bardzo miękkich, zaskakująco czarnych włosach i drobnych, regularnych rysach. Val nazywała go Krecikiem, czego nie lubił. Nigdy jej o tym nie powiedział.
Mieszkał z Val, którą poznał, gdy miał lat osiemnaście, na herbatce dla pierwszego roku zorganizowanej przez Związek Studentów. Teraz wierzył – aczkolwiek ta wiara mogła wynikać z mitotwórczego wygładzenia pamięci – że Val była pierwszą osobą, do której odezwał się w swym studenckim wcieleniu, towarzysko, rzecz jasna, nie w sprawach urzędowych. Pamiętał, że spodobał mu się jej wygląd, brązowy i niepewny. Stała na uboczu, trzymając w ręku filiżankę, nie rozglądając się, lecz patrząc nieruchomo przez okno, jakby nie spodziewała się, że ktoś się do niej zbliży, i bynajmniej nikogo nie zachęcała. Emanowała z niej cisza, brak dążenia, więc jednak do niej podszedł. I od tamtej pory nigdy się nie zdarzyło, aby nie byli razem. Zapisali się na te same zajęcia i wstąpili do tych samych stowarzyszeń; siedzieli razem na seminariach i razem chodzili do klubu filmowego; razem chodzili do łóżka i na drugim roku razem wprowadzili się do jednopokojowego mieszkania. Żyli skromnie na diecie złożonej z owsianki, soczewicy, fasoli i jogurtu; czasem pili piwo, starając się, by starczyło jak najdłużej, i kupowali wspólnie książki; oboje mieli tylko stypendia, za małe na życie w Londynie, i nie mogli już dorabiać pracą wakacyjną, która skończyła się, gdy nastał kryzys paliwowy. Roland był pewien, że jego wyróżnienie to w dużej mierze zasługa Val. (Oraz jego matki i Randolpha Henry’ego Asha). Po prostu spodziewała się tego po nim, zmuszała go, by zawsze mówił, co myśli, dyskutowała z nim poszczególne kwestie i wciąż się martwiła, czy pracuje – czy pracują oboje – dostatecznie ciężko. Prawie w ogóle się nie kłócili, a kiedy już tak się działo, to zwykle dlatego, że Roland wyrażał zaniepokojenie jej brakiem ciekawości świata, jej odmową zabierania głosu na ćwiczeniach, a później nawet wobec niego samego. Z początku, jak pamiętał, miała wiele spokojnych opinii, które nieśmiało wygłaszała, przebiegle przebrane w kostium zachęty lub przynęty. Podobały się jej niektóre wiersze. Kiedyś usiadła naga w ich ciemnym pokoju i zaczęła recytować Roberta Gravesa:
Wyznaje swoją miłość już prawie uśpiona
Szepcze w mrok szczątki jawy
By przetrwały we śnie:
Z zimowego snu Ziemi budzą się nasiona
I przebijają się kwiaty i trawy
Przez śnieg
Przez padający śnieg.
Miała szorstki głos, głos pokolenia, oszlifowany między Londynem i Liverpoolem. Kiedy Roland usiłował coś powiedzieć, położyła mu dłoń na ustach; może i dobrze się stało, gdyż nie miał nic do powiedzenia. Później zauważył, że w miarę jak on sam odnosił sukcesy, Val mówiła coraz mniej, a podczas sporów coraz częściej podsuwała mu jego własne pomysły, czasem wywrócone na nice, lecz zasadniczo pochodzące od niego. Nawet jej semestralny esej nosił tytuł: Brzuchomówstwo mężczyzn: kobiety Randolpha Henry’ego Asha. Roland nie chciał, żeby o tym pisała, lecz kiedy napomknął, że powinna przemówić własnym głosem, sprawić, by ją zauważono, oskarżyła go, że się z niej „naigrawa”. Zapytana, co ma na myśli, mówiąc „naigrawa”, uciekła w milczenie, jak zwykle, kiedy się kłócili. Ponieważ milczenie również dla Rolanda stanowiło jedyną formę agresji, trwali w nim całymi dniami lub nawet – jak wówczas, gdy Roland wprost skrytykował Brzuchomówstwo mężczyzn – całymi okropnymi tygodniami. W końcu jednak zjeżoną ciszę zaczynały modulować pojednawcze monosylaby i powracali do pokojowego współistnienia. Nadeszły egzaminy końcowe; Roland systematycznie osiągał spodziewane dobre wyniki. Prace Val, dobrze rozplanowane, napisane jej dużym, pewnym pismem, były oszczędne i nijakie. Męskie brzuchomówstwo egzaminatorzy ocenili wysoko, a następnie pominęli milczeniem, uznając, że Roland walnie się doń przyczynił; było to w dwójnasób niesprawiedliwe, gdyż, po pierwsze, Roland wręcz nie chciał patrzeć na ów esej, a po drugie, nie zgadzał się z jego podstawową tezą, głoszącą, że Randolph Henry Ash nie znosił i nie rozumiał kobiet, że głosy kobiece są figurami jego własnych lęków i agresji, że nawet cykl poematów Ask do Embli nie jest dziełem miłości, lecz narcyzmu, a poeta zwraca się do swej Animy. (Żadnemu krytykowi ani biografowi nie udało się w zadowalający sposób ustalić tożsamości Embli). Val egzaminy poszły bardzo źle. Roland sądził, że się tego spodziewała, lecz wkrótce stało się boleśnie oczywiste, że jednak nie. Pojawiły się łzy, całonocne zdławione szlochy i pierwsze awantury.
Po raz pierwszy, odkąd zamieszkali razem, Val opuściła go i na krótko pojechała „do domu”. Dom mieścił się w Croydon, w kwaterunkowym mieszkaniu rozwiedzionej matki Val, utrzymującej się z zasiłku i przypadkowych wpłat od ojca Val, marynarza Floty Handlowej, którego córka widziała po raz ostatni, kiedy miała pięć lat. Podczas wspólnego życia z Rolandem Val nigdy nie zaproponowała, aby odwiedzili jej matkę wspólnie, choć Roland dwukrotnie zabierał ją do swoich rodziców w Glasdale, gdzie pomagała ojcu zmywać i pogodnie znosiła lekceważące drwiny matki z życia, jakie prowadzą, powtarzając: „Nie martw się, Kreciku. Już to widziałam. Moja na odmianę pije. Gdybyś zapalił zapałkę w naszej kuchni, wyleciałaby w powietrze”.
Po wyjeździe Val Roland, wstrząśnięty, jakby doznał nawrócenia, zdał sobie sprawę, że nie chce, by ich dotychczasowy styl życia trwał nadal. Tarzał się i przeciągał na łóżku, otwierał na oścież okna, chodził sam do Galerii Tate i patrzył na topniejące złoto i błękit zamku Norham Turnera. Przyrządził bażanta na cześć Fergusa Wolffa, swego rywala w wydziałowym wyścigu szczurów, co stanowiło gest cywilizowany i podniecający zarazem, choć bażant okazał się stary i pełen śrutu. Snuł plany, a właściwie nie plany, lecz wizje samotnej pracy i czujnej swobody, które nigdy dotąd nie były mu dane. Val wróciła po tygodniu, zapłakana i roztrzęsiona, i oznajmiła, że pragnie przynajmniej zarabiać na siebie i zrobić kurs maszynopisania. „Przynajmniej ty jeden mnie chcesz – mówiła do Rolanda z twarzą wilgotną i błyszczącą od łez. – Nie wiem dlaczego, bo nic ze mnie nie będzie, ale chcesz”. „Oczywiście, że chcę – odpowiadał Roland. – Oczywiście”.
Kiedy skończył doktorat, skończyło się także jego stypendium i Val została ich jedyną żywicielką. Kupiła maszynę do pisania IBM i wieczorami przepisywała w domu prace naukowe, w ciągu dnia zaś podejmowała rozmaite kuszące i dobrze płatne zajęcia. Pracowała w City i w szpitalach klinicznych, w firmach spedycyjnych i galeriach sztuki. Opierała się naciskom, by szukać specjalizacji. Nie dawała się wyciągnąć na opowieści o pracy, którą prawie zawsze określała słowem „posługa”. „Muszę jeszcze wykonać parę posług, zanim pójdę spać”, lub jeszcze dziwaczniej: „O mało mnie nie przejechali, kiedy szłam rano na posługę”. Jej głos zyskał nową, szyderczą nutę, nie całkiem obcą Rolandowi, który po raz pierwszy zastanowił się, jaka była jego matka przed owym rozczarowaniem, które w jej przypadku wiązało się z jego ojcem i w pewnej mierze z nim samym. Łoskot maszyny do pisania dręczył go po nocach, nigdy dość rytmiczny, by mógł nań zobojętnieć.