Piknik pod Wiszącą Skałą
Joan Lindsay
Przekład: Wacław Niepokólczycki
Tytuł oryginału: Picnic at Hanging Rock
Data wydania: 2018
Data premiery: 12 czerwca 2018
ISBN: 978-83-7674-654-8
Format: 130x200
Oprawa: Twarda
Liczba stron: 288
Kategoria:
39.90 zł 27.93 zł
Był bezchmurny letni dzień 1900 roku. Grupa uczennic z elitarnej pensji dla dziewcząt pani Appleyard wraz z kilkoma nauczycielkami wybrała się na piknik w pobliże miejsca zwanego Wiszącą Skałą. Po lunchu kilka starszych uczennic udało się na spacer po okolicy – wróciła tylko jedna dziewczyna, przerażona i rozhisteryzowana. Zaginęła również jedna z nauczycielek…
Piknik pod Wiszącą Skałą to subtelny i tajemniczy thriller, który stał się podstawą scenariusza doskonale przyjętego przez krytykę filmu Petera Weira pod tym samym tytułem.
W roku 2018 na podstawie książki nakręcono sześcioodcinkowy serial z Natalie Dormer, znaną z serialu Gra o tron.
Wszyscy się zgadzali, że dzień jest wymarzony na piknik pod Wiszącą Skałą – roziskrzony letni ranek, ciepły i bezwietrzny, a za oknami na drzewach nieśplika przez całe śniadanie dzwonienie cykad i brzęczenie pszczół nad bratkami okalającymi podjazd. Ciężkogłowe dalie płomieniły się omdlewająco na nieskazitelnych grządkach, strzyżone trawniki parowały w blasku wspinającego się na niebo słońca. Ogrodnik już zaczął podlewać hortensje, wciąż jeszcze skryte w cieniu kuchennego skrzydła na tyłach domu. Pensjonarki z Pensji Pani Appleyard dla Młodych Dam były na nogach i spoglądały w jasne bezchmurne niebo już od szóstej, a teraz fruwały w swoich świątecznych muślinach niby chmara podnieconych motyli. Była to bowiem nie tylko sobota i zbliżał się od dawna oczekiwany piknik, ale i dzień świętego Walentego, tradycyjnie czczony w czternastym dniu lutego wymianą wyszukanych kart i życzeń. Wszystkie te karty, szalenie romantyczne i ściśle anonimowe, uchodziły za milczące hołdy cierpiących z miłości wielbicieli, aczkolwiek pan Whitehead, podeszły wiekiem ogrodnik angielski, oraz Tom, irlandzki stajenny, byli jedynymi mężczyznami, do jakich dziewczęta mogły się choćby uśmiechnąć w okresie nauki.
Przełożona była zapewne jedyną osobą na pensji, która nie otrzymała żadnej karty. Dobrze wiedziano, że pani Appleyard nie pochwala świętego Walentego i jego śmiesznych kart z życzeniami, zaśmiecających półki nad kominkami aż do Wielkanocy i przysparzających pracy pokojówkom. I to jakie półki! Dwie białe marmurowe w długim salonie, podparte parami kariatyd o biustach twardych jak sama przełożona, inne z rzeźbionego i giętego drewna, ozdobione tysiącem mrugających, połyskujących lustereczek. Pensja pani Appleyard była już wtedy, w roku tysiąc dziewięćsetnym, anachronizmem architektonicznym w australijskim buszu – beznadziejnym dziwolągiem. Niezgrabne piętrowe dworzyszcze należało do tych wymyślnych budowli, które po odkryciu złota wyrosły jak egzotyczne grzyby w całej Australii. Nikt się nigdy nie dowie, czemu właśnie ten kawałek ziemi w rzadko porosłej drzewami okolicy, o kilka mil od wsi Macedon, przycupniętej u podnóża góry, został obrany na miejsce budowy. Nikły strumyk, który meandruje zboczem, tworząc liczne płytkie rozlewiska na tyłach dziesięcioakrowej posesji, stanowi zbyt małą zachętę jako oprawa dla dworu w stylu włoskim. Nie mógł nią być również prześwitujący gdzieniegdzie przez zasłonę eukaliptusów o włóknistej korze mglisty szczyt góry Macedon na wschodzie, po przeciwnej stronie gościńca. Jednakże dwór został wzniesiony, i to z kamienia, aby się oprzeć zębowi czasu. Pierwotny właściciel, którego imię dawno zostało zapomniane, mieszkał w nim zaledwie rok czy dwa, po czym ogromny brzydki dom opustoszał i został wystawiony na sprzedaż.
Rozległe tereny, a na nich ogrody warzywne i kwiatowe, chlewnie, kurniki, sad i korty tenisowe utrzymywane były we wzorowym porządku dzięki panu Whiteheadowi, angielskiemu ogrodnikowi. W pięknej kamiennej wozowni stało kilka powozów w idealnym stanie. Szkaradne wiktoriańskie wyposażenie domu było jak nowe, z marmurowymi półkami nad kominkami, sprowadzonymi prosto z Włoch, oraz grubymi puszystymi dywanami z Axminsteru. Lampy naftowe na cedrowych schodach były podtrzymywane rękami klasycznych posągów, w długim salonie stał fortepian, a nad dachem górowała kwadratowa wieża, do której wiodły okrągłe schody, gdzie wywieszało się flagę w dzień urodzin królowej Wiktorii. Na pani Appleyard, posiadającej znaczne oszczędności oraz listy polecające od kilku wybitnych rodzin australijskich, ów dwór usytuowany w sporej odległości od gościńca do Bendigo, za niskim kamiennym murem, od razu wywarł wrażenie. Brązowe niczym kamyki oczy, zawsze wypatrujące zyskownego interesu, oceniły owo zdumiewające miejsce jako idealne na ekskluzywną i odpowiednio kosztowną szkołę z internatem – a raczej pensję – dla młodych dam. Ku ogromnemu zachwytowi pośrednika handlu nieruchomościami, który oprowadzał ją po domu, z miejsca kupiła całą posiadłość, włącznie z usługami ogrodnika, ze zniżką za opłacenie gotówką, i wprowadziła się.
Czy przełożona Pensji Appleyard (jak ów miejscowy biały słoń został natychmiast przemianowany złotymi literami na pięknej tabliczce u wielkiej żelaznej bramy) miała jakiekolwiek doświadczenie na polu edukacji, nigdy nie zostało ustalone. Nie było potrzeby. Z siwiejącymi włosami ułożonymi à la Pompadour i obfitym łonem w równie sztywnych ryzach jak jej prywatne ambicje, z kameą przedstawiającą zmarłego męża zawieszoną na szacownej piersi, ta pełna godności nowo przybyła wyglądała w oczach rodziców dokładnie tak, jak winna wyglądać angielska przełożona pensji. Ponieważ zaś właściwy wygląd jest, jak wiadomo, połową wygranej we wszelkich przedsięwzięciach, począwszy od całkiem błahych, a na rozpisaniu na giełdzie londyńskiej pożyczki skończywszy, pensja pani Appleyard była od pierwszego dnia swego istnienia sukcesem, z końcem zaś pierwszego roku przynosiła zadowalające zyski. Wszystko to wydarzyło się blisko sześć lat przed rozpoczęciem niniejszej kroniki wydarzeń.
Święty Walenty jest bezstronny w rozdzielaniu swoich łask, toteż nie tylko kto młody i piękny był zajęty otwieraniem kopert z kartami tego ranka. Miranda jak zwykle miała pełną szufladę ozdobionych koronkami przysiąg miłosnych, choć domowego chowu kupidynek z rządkiem wyrysowanych ołówkiem krzyżyków na oznaczenie pocałunków małej Jonnie, w kopercie zaadresowanej czułym pismem ojca, z Queensland, zajmował honorowe miejsce na marmurowej półce nad kominkiem. Edyta Horton, brzydka jak ropucha, z zadowoleniem przyznawała się do jedenastu i nawet drobna panna Lumley wyjęła przy śniadaniu kartę z nieco stetryczałym gołąbkiem i napisem JESTEM TWOIM DOZGONNYM WIELBICIELEM. Stwierdzenie to pochodziło zapewne od jej ponurego, ohydnego brata, który przyjeżdżał do niej w odwiedziny w ostatnim okresie. Któż inny, rozumowały młodziutkie dziewczęta, mógłby uwielbiać tę krótkowzroczną wychowawczynię, wiecznie ubraną w brązową serżę i pantofle na niskim obcasie?
– On ją lubi – powiedziała Miranda, jak zawsze wszystkim życzliwa. – Widziałam, jak całowali się na pożegnanie przy drzwiach hallu.
– Ależ kochana Mirando… Reg Lumley jest takim ponurym stworem! – zaśmiała się Irma, potrząsając granatowoczarnymi lokami i zastanawiając się jednocześnie, czemu obowiązujące w szkole słomkowe kapelusze są tak niegustowne. Ta promieniejąca urodą siedemnastolatka, dziedziczka znacznej fortuny, była zupełnie pozbawiona próżności i dumy posiadania. Uwielbiała pięknych ludzi, piękne rzeczy, i z taką samą przyjemnością przypinała do żakietu bukiecik polnych kwiatów, jak zapierającą dech w piersi brylantową broszę. Czasem sam widok spokojnej owalnej twarzy Mirandy i jej pszenicznych włosów przeszywał ją uczuciem rozkoszy. Kochana Miranda właśnie spoglądała w rozmarzeniu na zalany blaskiem słońca ogród.
– Jaki cudowny dzień! Nie mogę się doczekać, kiedy się wreszcie znajdę na wsi!
– Słyszycie, dziewczęta? Ktoś mógłby pomyśleć, że pensja pani Appleyard mieści się wśród slumsów Melbourne!
– Wśród lasów – powiedziała Miranda – pełnych ptactwa i paproci… jak w moich rodzinnych stronach.
– I pająków – rzekła Marion. – Szkoda, że nikt mi dziś nie przysłał mapy Wiszącej Skały, bo zabrałabym ją ze sobą na piknik.
Irmę zawsze uderzała niezwykła pomysłowość Marion Quade, toteż i teraz zapragnęła się dowiedzieć, komu są potrzebne na pikniku mapy.
– Mnie – odparła szczerze Marion. – Lubię dokładnie wiedzieć, gdzie jestem. – Opanowawszy jakoby sztukę dzielenia już w kołysce, Marion Quade spędziła większość swojego siedemnastoletniego życia na nieugiętym dążeniu do zdobywania wiedzy. Nic dziwnego, że przy swych drobnych inteligentnych rysach, wrażliwym nosie, który jakby wciąż wietrzył coś z dawna oczekiwanego i poszukiwanego, oraz szczupłych rączych nogach przypominała charta.
Dziewczęta zaczęły rozmawiać o otrzymanych kartach.
– Ktoś miał tupet posłać pannie McCraw kartę z kratkowanego papieru całą zapisaną liczbami – powiedziała Rosamunda. W rzeczywistości ta karta była natchnionym dziełem Irlandczyka Toma, podpuszczonego dla żartu przez Minnie, pokojówkę. Czterdziestopięcioletnia wykładowczyni tajników wyższej matematyki przyjęła tę kartę z suchą aprobatą, liczby bowiem w oczach Grety McCraw miały więcej uroku od róż i niezapominajek. Sam widok kartki papieru upstrzonej cyframi wywoływał w niej tajemną radość, poczucie siły, gdyż wiedziała, jak paroma ruchami ołówka posegregować je, podzielić, pomnożyć, przekształcić w cudowne nowe kategorie. Kartka Toma, choć ten wcale o tym nie wiedział, bardzo jej się spodobała. Natomiast ta, którą wyrysował dla Minnie, przedstawiała leżące wśród róż skrwawione serce, najwyraźniej w ostatnim stadium jakiejś śmiertelnej choroby. Minnie była zachwycona, tak samo jak Mademoiselle, starą francuską odbitką samotnej róży. W taki to sposób święty Walenty przypomniał mieszkankom pensji pani Appleyard barwy i różnorodność miłości.
Mademoiselle de Poitiers, która uczyła tańca i francuskiej konwersacji, a także zajmowała się garderobą pensjonarek, uwijała się w gorączce rozkosznego oczekiwania. Podobnie jak jej podopieczne miała na sobie prostą muślinową sukienkę, która zyskała na elegancji przez dodanie paska z szerokiej szarfy i słomkowego kapelusza z dużym rondem. Zaledwie o kilka lat starsza od najstarszych pensjonarek, była tak samo jak one oczarowana perspektywą ucieczki na cały długi letni dzień od dławiącej rutyny życia na pensji, toteż biegała wśród dziewcząt gromadzących się na werandzie w oczekiwaniu na ostatni apel.
– Dépêchez-vous, mes enfants, dépêchez-vous. Tais-toi, Irma – szczebiotał kanarkowy głosik Mademoiselle, dla której la petite Irma była uosobieniem dobroci. Zmysłowe piersiątka dziewczynki, jej dołki w policzkach, pełne czerwone wargi, psotne czarne oczy i lśniące czarne loki były dla nauczycielki niewyczerpanym źródłem doznań estetycznych. Czasem w obskurnym pokoju lekcyjnym Francuzka, wychowana wśród wielkich galerii europejskich, podnosiła wzrok znad biurka i widziała tę dziewczynkę na tle wiśni, ananasów, cherubinków i złotych dzbanów, w otoczeniu młodych mężczyzn w aksamitach i satynach. – Tais toi, Irma… mademoiselle McCraw vient d’arriver. – Z ogrodowego klozetu wyszła chuda kobieta w ciemnobrązowym płaszczyku i ruszyła ścieżką obsadzoną begoniami. Szła swoim zwykłym, jakby odmierzonym krokiem, z królewską swobodą i z niemal królewską godnością. Nikt jej nigdy nie widział spieszącej się lub bez okularów w drucianej oprawie.
Greta McCraw podjęła się roli kierowniczki wycieczki, z Mademoiselle jako pomocnicą, z czystego poczucia obowiązku. Ta znakomita matematyczka – dalece za dobra na licho płatną posadę na pensji –wolałaby zapłacić pięć funtów, aby móc spędzić ten świąteczny dzień, chociażby nie wiadomo jak piękny, w zaciszu swojego pokoju z fascynującą nową rozprawką na temat rachunku różniczkowego. Wysoka, o suchej, żółtawej cerze i szorstkich, siwiejących włosach, przypominających rozgrzebane ptasie gniazdo na czubku głowy, pozostawała nieczuła na dziwy australijskiego krajobrazu pomimo trzydziestoletniego pobytu w tym zakątku świata. Nic nie miało dla niej znaczenia: ani klimat, ani moda, ani niekończące się mile gumowców i suchej, żółtej trawy. Niewiele bardziej docierały one do jej świadomości niż mgły i góry rodzinnej Szkocji, gdy była małą dziewczynką. Nawykłe do jej cudacznej garderoby dziewczęta już się z niej nie śmiały i wybór na dzisiejszy piknik znanego z wyjazdów do kościoła toczka i czarnych sznurowanych bucików, a do tego ciemnobrązowego płaszczyka, w którym koścista postać nabierała kształtu jednego z jej własnych trójkątów euklidesowych, oraz para dosyć wyświechtanych ciemnobrązowych rękawiczek z koźlej skóry, przeszedł bez komentarzy.
Mademoiselle natomiast, jako podziwiany arbiter elegancji, została pilnie obejrzana, aż po turkusowy pierścionek oraz białe jedwabne rękawiczki, i zyskała wielkie uznanie.
– Chociaż dziwi mnie – powiedziała Blanche – że pozwoliła Edycie ustroić się w te niesforne niebieskie wstążki. Na co Edyta tak patrzy? – Czternastoletnia dziewczynka o ziemistej twarzy w kształcie nadmiernie wypchanej poduszki z kanapy stała o kilka kroków dalej i wpatrywała się w okno pokoju na piętrze. Miranda odrzuciła w tył swoje pszeniczne włosy i z uśmiechem pomachała bladej, ostrej twarzyczce dziewczynki, która spoglądała przygnębiona na pełną życia scenę w dole.
– To niesprawiedliwe – rzekła Irma, też machając i uśmiechając się – ostatecznie ona ma dopiero trzynaście lat. Nigdy nie myślałam, że pani A. potrafi być taka podła.
– Biedna mała Sara – westchnęła Miranda – tak bardzo pragnęła pojechać na piknik.
Poprzedniego dnia mała Sara Waybourne nie umiała wyrecytować z pamięci „Rozbicia Hesperusa”, więc została skazana na samotne pozostanie na górze. Później spędzi piękne letnie popołudnie w pustym pokoju lekcyjnym, ucząc się znienawidzonego arcydzieła na pamięć. Pensja, mimo swojego krótkiego istnienia, już zdążyła zasłynąć dyscypliną, dobrymi manierami i opanowaniem literatury angielskiej.
I oto ogromna, pełna zdecydowania postać odziana w szarą taftę spłynęła faliście po płytkach okolonej kolumnami werandy niczym galeon pod rozwiniętymi żaglami. Na łagodnie falującej piersi unosiła się i opadała, zgodnie z rytmem pracy potężnych płuc, spiętych pancerzem stalowych fiszbinów i sztywnej szarej tafty, oprawna w złoto i granaty podobizna dżentelmena z bokobrodami.
– Dzień dobry, panienki – zahuczał wdzięczny głos, specjalnie importowany z Kensington.
– Dzień dobry pani – odpowiedziało, dygając, półkole dziewcząt, które się zebrały przy drzwiach hallu.
– Jesteśmy wszystkie, Mademoiselle? Dobrze. No więc, panienki, poszczęściło nam się z pogodą na piknik pod Wiszącą Skałą. Poinstruowałam Mademoiselle, że ponieważ dzień prawdopodobnie będzie ciepły, możecie zdjąć rękawiczki, gdy tylko powóz minie Woodend. Obiad zjecie na Terenach Piknikowych koło skały. Przypominam jeszcze raz, że sama skała jest niezmiernie niebezpieczna, a zatem pod żadnym pozorem nie wolno robić głupstw. Nie próbujcie jej badać, nawet niższych zboczy. Jest ona jednak geologicznym fenomenem, o którym w poniedziałek rano każda z was napisze krótkie wypracowanie. Pragnę wam również przypomnieć, że okolica tamtejsza słynie z jadowitych węży oraz różnych gatunków jadowitych mrówek. To już chyba wszystko. Życzę wam miłego dnia i proszę, abyście się zachowywały w sposób przynoszący chlubę naszej pensji. Będę was oczekiwała, panno McCraw i Mademoiselle, około ósmej na lekkiej kolacji.
Kryty powóz ze stajni Husseya w Dolnym Macedonie, zaprzężony w piątkę pięknych gniadoszy, zdążył już zajechać przed bramę pensji z samym panem Husseyem na koźle. Pan Hussey osobiście woził „pensję” przy różnych ważniejszych okazjach od dnia uroczystego otwarcia, kiedy to z Melbourne zjechali wszyscy rodzice, by pić szampana na trawnikach. Był on, ze swymi dobrotliwymi niebieskimi oczyma i wiecznie kwitnącymi niczym ogrody różane na górze Macedon policzkami, ulubieńcem mieszkańców całego okręgu. Nawet pani Appleyard nazywała go „poczciwcem” i wdzięcznie zapraszała do swojego gabinetu na kieliszek kseresu.
– Spokojnie, Marynarzu… hoo, Księżniczko… Belmonte, sprawię ci takie lanie… – Pięć świetnie wytresowanych koni stało jak posągi, lecz takie uwagi należały do rytuału. Pan Hussey, jak wszyscy dobrzy woźnice, miał miłe poczucie stylu i efektu dramatycznego. – Proszę uważać na rękawiczki, panno McCraw, koło jest zakurzone… – Dawno już zrezygnował z prób uczenia swoich pasażerek tej podstawowej zasady przy wsiadaniu. W końcu, ku zadowoleniu obu nauczycielek, wszystkie usadowiły się, uwzględniając przy tym wzajemne sympatie i antypatie. Trzy najstarsze dziewczęta, Miranda, Irma i Marion Quade, nierozłączne przyjaciółki, usiadły na najbardziej pożądanym miejscu, obok woźnicy, z czego pan Hussey był bardzo zadowolony. Miłe i pełne życia dziewczyny, wszystkie trzy…
– Dziękujemy, panie Hussey… możemy jechać – powiedziała panna McCraw gdzieś z głębi powozu, nagle świadoma swoich pozamatematycznych obowiązków.
Ruszyli. Zabudowania pensji znikły im z oczu i tylko czasem spomiędzy drzew widać było jej wieżę, gdy powóz toczył się równym gościńcem Melbourne–Bendigo, wibrującym cząsteczkami drobnego czerwonego pyłu.
– Bujaj się, Marynarzu, ty leniu… Księżniczko, Belmonte, do roboty… – Przez pierwsze mile krajobraz był znajomy dzięki codziennym spacerom parami. Pasażerki wiedziały doskonale, nawet bez patrzenia, że po obu stronach drogę obrzeża las drzew o poszarpanej włóknistej korze, tu i ówdzie rozstępujący się i ukazujący nieco jaśniejszy spłacheć wykarczowanego gruntu. Dalej gospodarstwo Comptonów, gdzie rosły pigwy, z których robiło się dżemy i galaretki jadane na pensji, oraz kępa przydrożnych wierzb, gdzie prowadząca dziewczęta nauczycielka nieodmiennie nakazywała się zatrzymać i ruszać z powrotem ku domowi. To samo było w „Gościńcach Historii” Longmana, gdzie ze śmiercią króla Jerzego IV klasa wracała celem rekapitulacji, aby w następnym okresie rozpocząć od Edwarda III… Teraz dziewczęta radośnie minęły wierzby pyszniące się bujną letnią zielenią. Owładnięte przeczuciem oczekującej je przygody, zaczęły wyglądać przez podpięte brezentowe klapki w ścianach powozu. Droga lekko zakręcała, wśród ciemnobrązowego listowia zaczęły się pojawiać świeższa zieleń i raz po raz kępa granatowoczarnych sosen oraz widok góry Macedon, poznaczonej jak zwykle białymi puszystymi obłoczkami nad południowymi stokami, gdzie romantyczne letnie wille nasuwały na myśl odległe dorosłe rozkosze.
Hasło MILCZENIE JEST ZŁOTEM widniało wypisane na korytarzach pensji pani Appleyard i często było wymuszane. Szybki, równomierny ruch powozu i ciepłe pyliste powietrze owiewające twarze dziewcząt wywołały uczucie rozkosznej swobody, co sprawiło, że pasażerki szczebiotały i paplały jak papużki.
Na koźle trzy starsze dziewczęta siedzące obok pana Husseya błogo rozprawiały zupełnie bez związku o snach, haftach, brodawkach, fajerwerkach oraz nadchodzących feriach wielkanocnych. Pan Hussey, który sporą część swojego dnia pracy spędzał na słuchaniu rozmaitych rozmów, patrzył na drogę przed sobą i nie mówił nic.
– Proszę pana – zagadnęła go Miranda – czy wie pan, że dziś mamy świętego Walentego?
– Nie wiedziałem, panienko. Ja tam niewiele się znam na świętych. Od czego on jest?
– Mam’selle mówi, że jest patronem zakochanych – wyjaśniła Irma. – Jest bardzo kochany… Przysyła ludziom wspaniałe kartki z szychem i najprawdziwszymi koronkami… Chce pan karmelka?
– Dziękuję, ale nie wtedy, kiedy powożę. – Wreszcie pan Hussey sam zaczął podtrzymywać rozmowę. W ubiegłą sobotę był na wyścigach konnych i widział, jak koń należący do ojca Irmy przyszedł pierwszy do mety.
– Jak się nazywał ten koń i jak długa była gonitwa? – pragnęła się dowiedzieć Marion Quade. Nie interesowała się zupełnie końmi, ale lubiła gromadzić pożyteczne informacje, tak jak jej zmarły ojciec, wybitny doradca królowej.
Edyta Horton, która musiała we wszystko wścibić swój nosek, a nade wszystko pragnęła pochwalić się swymi wstążkami, pochyliła się nad ramieniem Mirandy, żeby zapytać pana Husseya, czemu nazywa swojego wielkiego gniadosza Księżniczką. Pan Hussey, mający swoje sympatie i antypatie wśród pasażerów, nie okazał się jednak rozmowny.
– Jak już tak mówić, panienko, to czemu panienka nazywa się Edyta?
– Bo to imię mojej babci – wyjaśniła dziewczynka afektowanym tonem. – A przecież konie nie mają babć tak jak my.
– Akurat! – rzekł pan Hussey i odwrócił się szerokimi plecami do głuptaska.
Dzień stawał się coraz gorętszy. Słońce mocno przygrzewało czarny i lśniący dach powozu, pokryty teraz miałkim czerwonym pyłem, który wdzierał się przez luźno zapięte zasłonki, dostając się do oczu i włosów jadących.
– I pomyśleć, że my to robimy dla przyjemności – mruknęła Greta McCraw w mrocznym wnętrzu powozu – aby się wkrótce znaleźć na łasce jadowitych wężów i mrówek… Jacy niemądrzy potrafią być ludzie! – Nie warto było też wyjmować książki przy takim szczebiotaniu uczennic.
Droga do Wiszącej Skały skręca ostro w prawo tuż za miasteczkiem Woodend. Tutaj pan Hussey zatrzymał konie przed hotelem, aby je napoić i dać im odpocząć przed ostatnim etapem podróży. Upał we wnętrzu powozu był niemiłosierny i nastąpiło ogólne ściąganie rękawiczek.
– Czy możemy zdjąć również kapelusze, Mam’selle? – spytała Irma, której czarne jak atrament loki wypływały ciepłą falą spod ronda sztywnego słomkowego kapelusza. Mademoiselle uśmiechnęła się i spojrzała na siedzącą naprzeciwko pannę McCraw, czujną i sztywno wyprostowaną, lecz z zamkniętymi oczami i dłońmi w ciemnobrązowych rękawiczkach z koźlęcej skóry splecionymi na kolanach.
– Stanowczo nie. Fakt, że jesteśmy na wycieczce, wcale nie oznacza, że musimy zaraz wyglądać jak wóz pełen Cyganek. – Po czym wkroczyła ponownie w świat czystego rozumu.
Rytmiczny stukot końskich kopyt w połączeniu z dusznością panującą wewnątrz powozu sprawił, że pasażerki poczuły się senne. Ponieważ była dopiero jedenasta, a więc miały mnóstwo czasu, żeby zdążyć na Tereny Piknikowe na obiad, nauczycielki porozumiały się ze sobą i pan Hussey otrzymał polecenie opuszczenia stopni powozu w jakimś dogodnym miejscu przy drodze. W cieniu starego białego gumowca wyjęto z powozu wyłożony cynfolią kosz wiklinowy, w którym mleko i lemoniada zachowały miły chłodek, pozdejmowano bez dalszych uwag kapelusze i rozdano biszkopty.
– Dawno już nie próbowałem czegoś podobnego – rzekł pan Hussey, sącząc lemoniadę. – Nie pijam jednak nic mocnego, kiedy mam taką robotę jak dziś.
Miranda wstała i wzniosła kubek z lemoniadą wysoko nad głowę.
– Za świętego Walentego!
– Za świętego Walentego! – Wszyscy, nie wyłączając pana Husseya, wznieśli kubki i dźwięk ślicznego imienia potoczył się po pylistej drodze. Nawet Greta McCraw, której byłoby wszystko jedno, gdyby pito zdrowie Toma z Bedlam czy szacha Persji, i która trwała zasłuchana w muzykę sfer we własnej głowie, podniosła w roztargnieniu pusty kubek do bladych warg.
– A teraz – rzekł pan Hussey – jeżeli pani święty nie ma nic przeciwko temu, panno Mirando, zbierajmy się do drogi.
– Ludzi – zwierzyła się panna McCraw sroce dziobiącej okruszki u jej stóp – prześladuje myśl o całkowicie zbędnym ruchu. Przecież tylko idiota może pragnąć siedzieć nieruchomo! – i wdrapała się niechętnie z powrotem na swoje miejsce.
Ponownie spakowano kosz, policzono pasażerki, ażeby żadnej przypadkiem nie zostawić, podciągnięto schodki pod spód powozu i znów ruszono w drogę poprzez rozproszone srebrzyste cienie prostych młodych drzew, gdzie konie parły naprzód wśród plam złotego blasku załamującego się na wytężonych barkach i ciemnych, wilgotnych od potu zadach. Pięć koni szło niemal bezdźwięcznie po miękkiej nawierzchni wiejskiej drogi. Nie napotkali po drodze żadnego podróżnego, żaden ptak nie zakłócił okrytej przebłyskami słońca ciszy, szare spiczaste listki młodych drzewek zwisały bezwładnie w południowym skwarze. Poprzednio rozszczebiotane i śmiejące się dziewczęta milczały teraz w nagrzanym wnętrzu powozu, póki nie wyjechali znów w pełny blask słońca.
– Chyba już będzie prawie dwunasta – powiedział pan Hussey, spoglądając nie na zegarek, lecz na słońce. – Jak dotąd nieźle się spisujemy, panienki… Przysiągłem na wszystko waszej kierowniczce, że przywiozę was z powrotem na pensję na ósmą wieczorem. – Na słowo „pensja” powiało dziwnym chłodem w ciepłym powozie i nikt nie wyrzekł ani słowa.
Tym razem Greta McCraw musiała przysłuchiwać się ogólnej rozmowie, co rzadko czyniła nawet w salonie nauczycielskim.
– Nie ma powodu, abyśmy się mieli spóźnić, gdybyśmy nawet zamarudzili z godzinkę pod skałą. Pan Hussey wie równie dobrze jak ja, że dwa boki trójkąta są w sumie dłuższe od trzeciego. Teraz jedziemy po dwóch bokach trójkąta… Mam rację, panie Hussey? – Woźnica skinął głową lekko oszołomiony. Wielka dziwaczka z tej panny McCraw. – Więc bardzo dobrze… Po południu musi pan tylko zmienić trasę i wrócić wzdłuż trzeciego boku. W naszym przypadku, skoro wjechaliśmy na tę drogę w Woodend pod kątem prostym, podróż powrotna odbędzie się wzdłuż przeciwprostokątnej.
Tego już było stanowczo za wiele dla praktycznego umysłu pana Husseya.
– Ja tam nie wiem, proszę pani, ale wtedy trzeba byłoby jechać wzdłuż Wielbłądziego Garbu. – Wskazał batem na wyniosłości góry Macedon, gdzie Garb rysował się wyraźnie na tle nieba. – Jest to droga o wiele dłuższa od tej, którą przyjechaliśmy, bez względu na jakiekolwiek wyliczenia. Może panią zaciekawi, że tam nie ma nawet prawdziwej drogi… a tylko coś w rodzaju rzadko uczęszczanego szlaku prowadzącego na tamtą stronę góry.
– Ja myślałam o czymś innym, panie Hussey. Ale mimo to dziękuję za wyjaśnienie. Mało się znam na drogach i koniach, więc mówię tylko teoretycznie. Marion, słyszysz mnie tam w przedzie? Sądzę, że rozumiesz, co miałam na myśli? – Marion Quade, jedyna w klasie z łatwością radząca sobie z Pitagorasem, była jej ulubioną uczennicą, w tym znaczeniu, w jakim dzikus, który rozumie parę słów w języku rozbitka, jest jego ulubionym dzikusem.
Podczas tej rozmowy kąt widzenia stopniowo się zmieniał – i nagle ich zdumionym oczom ukazała się Wisząca Skała. Na wprost przed nimi wznosił się nad płaską żółtawą równiną szary wulkaniczny masyw, pocięty na płyty i zwieńczony wieżycami jak forteca. Trzy dziewczęta siedzące na koźle widziały pionowe linie skalnych ścian, tu i ówdzie rozciętych indygowym błękitem cienia, spłachcie zielono-szarego derenia, odkrywki spiętrzonych głazów, nawet z tej odległości ogromnych i budzących grozę. U szczytu, pozbawionego jakiejkolwiek wegetacji roślinnej, poszarpany zarys skały wrzynał się w pogodny błękit nieba. Woźnica wskazał Wiszącą Skałę swoim długim batem.
– Oto i ona, panienki… Jeszcze tylko z półtorej mili!
Pan Hussey miał na podorędziu mnóstwo liczb i faktów.
– Ponad pięćset stóp wysokości… wulkaniczna… złożona z kilku monolitów… liczy sobie tysiące lat. Przepraszam, panno McCraw, powinienem powiedzieć: miliony.
– Góra przyszła do Mahometa. Wisząca Skała przyszła do pana Husseya. – Ta bardzo dziwna nauczycielka uśmiechała się do niego jakimś sekretnym uśmieszkiem, który dla pana Husseya miał jeszcze mniej sensu niż te słowa. Mademoiselle, przychwyciwszy spojrzenie zdezorientowanego poczciwca, o mało nie mrugnęła do niego. Doprawdy, biedna Greta z każdym dniem staje się bardziej ekscentryczna!
Powóz skręcił w prawo, konie przyspieszyły kroku i z kozła zahuczał głos wyrażający sam zdrowy rozsądek:
– Pewnie panie teraz będą chciały zjeść obiadek. Co do mnie, to mam już ochotę na ten pasztet z kurcząt, o którym tyle słyszałem. – Dziewczęta znów się rozszczebiotały i nie tylko Edyta skupiła swoje myśli na wspomnianym przez pana Husseya pasztecie. Głowy zaczęły się wychylać zza zasłonki, by jeszcze raz spojrzeć na skałę, która z każdym zakrętem to ukazywała się, to znów znikała. Czasem rysowała się tak wyraźnie, że trzy dziewczęta, siedząc na przedzie, widziały dwa ogromne głazy jakby zawisłe pod szczytem, chwilami znów zupełnie kryła się za krzakami i wysokimi drzewami.
Na tak zwane Tereny Piknikowe u podnóża Wiszącej Skały wiodła chyląca się drewniana brama, obecnie zamknięta. Miranda, doświadczony otwieracz bram we włościach rodzinnych, zeskoczyła nieproszona z kozła i jęła wprawnie manipulować przy wypaczonym drewnianym zamku ku podziwowi pana Husseya, który zauważył pewne ruchy rąk i zręczne podparcie ciężkich wrót biodrem. Gdy tylko otwarły się na swych zardzewiałych zawiasach na tyle, by powóz mógł bezpiecznie przejechać, z gałęzi drzewa zerwało się z wrzaskiem stadko papug i, mieniąc się zielenią i błękitem, poszybowało nad trawiastą równiną ku górze Macedon.
– Spokojnie, Marynarz… opanuj się, Księżniczka… Belmonte, co ty wyprawiasz?… Rany, panno Mirando, można by pomyśleć, że one nigdy w życiu nie widziały żadnej piekielnej papugi. – I tak pan Hussey w najlepszym ze swoich świątecznych nastrojów wyprowadził piątkę koni ze znanej i pewnej teraźniejszości i powiódł w nieznaną przyszłość z tą samą radosną ufnością, z jaką codziennie wjeżdżał na własne podwórko przez wąską bramę swoich Stajni Macedońskich.
Beata Wasilewska –
Wszystkim, którzy lubią dobrą tajemnicę podaną w klasycznym wydaniu, z pewnością nie trzeba polecać książki Joan Lindsay “Piknik pod Wiszącą Skałą”. Za sprawą ekranizacji filmowej Petera Weira z 1975 r., która to uznawana jest za ucieleśnienie magii kina, australijska powieść z 1967 r. stała się pozycją kultową. I książka, i film zawierają w sobie wielką tajemnicę, niewiadomą, która powoduje ekscytację i chęć rozwiązania nierozwiązywalnego.
Akcja powieści “Piknik pod Wiszącą Skałą” rozgrywa się w Australii, historia zaś rozpoczyna się w dniu 14 lutego 1900 r., w dzień Świętego Walentego. Wśród dziewcząt przebywających na ekskluzywnej pensji Pani Appleyard panuje atmosfera ekscytacji w związku z tym, że niektóre z pensjonarek otrzymały karty i życzenia od “cierpiących z miłości wielbicieli”. W takim dniu charyzmatyczna przełożona wyraża zgodę na letni piknik u stóp Wiszącej Skały. Zanim podopieczne wyruszą na wycieczkę, dystyngowana Pani Appleyard nie omieszka ich jeszcze ostrzec, co w kontekście późniejszych wydarzeń okaże się niezbędne:
“(…) sama skała jest niezmiernie niebezpieczna, a zatem pod żadnym pozorem nie wolno robić głupstw. Nie próbujcie jej badać, nawet niższych zboczy”.
Uzbrojone w odpowiednią wiedzę, poinstruowane w kwestii odpowiedniego zachowania, dziewczęta oraz ich opiekunki wyruszają na wymarzoną eskapadę. Tak zaczyna się przygoda, której zakończenia nikt nie przewidywał.
Powieść jest przesycona gotycką zagadką, emanuje niepokojem, hipnotyzuje brakiem odpowiedzi. Cztery dziewczynki postanawiają zbadać okolicę, za zgodą jednej z opiekunek wyruszają, by eksplorować podnóże skały. Trzy z nich giną bez śladu, czwarta wraca ogarnięta histerią. Policja przystępuje do działania. Niestety, bez skutku. Oliwy do ognia dolewa tajemnicze zniknięcie na terenach piknikowych Panny Grety McCraw – nauczycielki matematyki. Nieszczęśliwe wydarzenia pod Wisząca Skałą to dopiero początek innych zdarzeń, ale także końca Pensji Pani Appleyard, która nie może wyzbyć się uprzedzeń klasowych i rasowych.
Zniknięcie dziewcząt dotyka pozostałych bohaterów powieści “Piknik pod Wiszącą Skałą”, według autorki wydarzenia utworzyły swoisty “wzorzec” determinujący kolejne zdarzenia, prowadząc do następnych ludzkich tragedii. Czy to los, czy to nieprzeniknione fatum, w każdym razie dzieje się coś, czego nikt nie jest w stanie pojąć rozumem.
Szereg niefortunnych incydentów jedynie potęguje nastrój grozy i tajemnicy, którymi nasączona jest powieść Joan Lindsay. To doskonała lektura, która nie przynosi odpowiedzi na dręczące nas pytania, raczej prowadzi do frustracji, ale nie to jest najważniejsze. Czy koniecznie musimy poznać prawdziwy przebieg wydarzeń? Tajemnica na zawsze pozostaje tutaj tajemnicą. I to jest w tym wszystkim najbardziej fascynujące. Poza tajemnicą, którą niektórzy nazywają ponadczasową, na uwagę zasługuje styl pisarki, jej okraszone humorem komentarze, ciekawe opisy krajobrazów i przyrody, trafne ukazanie napięcia pomiędzy naturą a człowiekiem. Natura w swojej surowej okazałości stanowi ważny element tej niezwykłej i złowrogiej opowieści.
Jeśli szukacie dobrze wymyślonej historii, lubicie klasyczne powieści, a nade wszystko oczekujecie od literatury czegoś więcej niż proste rozwiązania, powieść “Piknik pod Wiszącą Skałą” jest na pewno dla was. Kto jeszcze nie czytał, powinien zapoznać się z książką, której sława związana jest bezpośrednio z rewelacyjnym filmem. W komplecie z piękną muzyką autorstwa, m.in. Gheorghe ‘a Zamfir’a, to może być jedno z najlepszych doznań w waszym życiu. Polecam gorąco.