Po apokalipsie
Przekład: Radosław Madejski
Tytuł oryginału: After the Apocalypse
Data wydania: 2014
Data premiery: 21 stycznia 2014
ISBN: 978-83-7674-115-4
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 220
Kategoria:
29.90 zł 20.93 zł
Uznana przez Publishers Weekly za jedną z 10 najlepszych książek roku 2011!
NIE ŻYJE ĆWIERĆ MILIARDA CHIŃCZYKÓW
WYBUCH JĄDROWY W BALTIMORE
TAJEMNICZE AWARIE PRĄDU W SZPITALACH
BUNT ZOMBIE OPANOWANY
Akcja książki rozgrywa się w świecie, który uległ zagładzie.
Kres historii przybiera różne postacie: od pandemii śmiercionośnego wirusa, przez wysyp zombie, skażenie nuklearne, aż po uzyskanie samoświadomości przez maszyny. Pomimo rozgrywającego się w tle terroru, bohaterowie – zwykli ludzie, niepokojąco podobni do nas – walczą o przetrwanie w nowej rzeczywistości, nie ustępują w odkrywaniu siebie w związkach i przyjaźniach. Ich niezwykła ciekawość świata nie znika nawet w obliczu jego zagłady.
Koniec świata nigdy nie będzie taki sam…
Maureen McHugh jest zwyciężczynią nagród: Hugo (1995) i Locus (1995) za The Lincoln Train
Natomiast książka Po apokalipsie otrzymała następujące nominacje i nagrody: nominacja do nagrody im. Philipa K. Dicka 2011 nominacja do nagrody im. Shirley Jackson 2011
nagroda Tiptree 2011
Na początku było ich tylko troje. Natknęłam się na nich całkowicie przez przypadek. Mężczyzna siedzący na dziobie łodzi był niewysokim Anglikiem o brązowych włosach. Uśmiechał się z nieśmiałą pokorą. Siedział przygarbiony i wyglądał trochę szaro. Pomyślałam, że jest wystraszony, ale stara się nie dawać tego po sobie poznać. Wyglądał trochę jak uchodźca.
Dotarło do mnie, że przechodził jakąś chorobę, chociaż nie powiedział o tym wprost. Może miał jakieś problemy z sercem.
Niekoniecznie zawał, ale może cierpiał na dusznicę. Martwiłam się o niego, podobnie jak rudowłosa kobieta, która mu towarzyszyła.
– Musisz jeść – powiedziała do niego. – Zjedz jeszcze jeden batonik.
Była bezpośrednia, wręcz oschła. Nie nadskakiwała mu.
W ogóle niewiele ze sobą rozmawiali.
– Jak długo mieszkasz w Stanach? – zwróciłam się do Anglika.
– Od osiemnastu lat – odparł. – Moja rodzina twierdzi, że mówię jak Amerykanin.
Nie było to prawdą. Nosił niewielką i schludnie utrzymaną hiszpańską bródkę. Pracował w Kalifornii, gdzie robił coś w branży telewizyjnej. Był jednym z tych tajemniczych asystentów, których nazwiska pojawiają się na końcu listy przewijającej się po zakończeniu filmu.
Podmuch wiatru zatrzepotał jego bawełnianą koszulą. Miała krótkie rękawy i wyglądała na wypłowiałą, ale była czysta.
Ciekawe, gdzie zrobili pranie.
Rudowłosa kobieta miała w sobie szorstką pewność siebie.
Pracowała jako asystentka w kancelarii adwokackiej w Kalifornii. Tę trzecią kobietę spotkali, podróżując przez Nevadę.
Skierowałam łódź w stronę oceanu. Wczesnym rankiem woda była lekko wzburzona i szara, bardzo atlantycka, przemknęło mi przez myśl.
Z tą trzecią było coś nie tak. Wyglądała młodo, mogła mieć ze dwadzieścia lat. Była niska i sprawiała wrażenie upośledzonej. Nie zespół Downa, ale może autyzm. Nie odezwała się ani razu. Pozostali dwoje dotrzymywali jej towarzystwa, nie zwracając na nią szczególnej uwagi. Na dobrą sprawę wszystkich ich łączyło tylko to, że umieli latać. Przemierzyli całe Stany, zmierzając na wschód. Lecieli w dzień jak autostopowicze albo ktoś w tym rodzaju, tylko nie potrzebowali, aby ktokolwiek ich podwoził. Zamierzali polecieć do Francji. Ponieważ nie potrafi li spać w locie, było to niebezpieczne przedsięwzięcie, a jednak czuli, że muszą je podjąć. Nie rozmawiali o tym. Anglik wyglądał na najbardziej zmartwionego. Ten człowiek zaglądał już śmierci w oczy. Szorstka kobieta sprawiała wrażenie zaangażowanej bez reszty w logistykę, a w przypadku autystycznej dziewczyny był to zwyczajny przymus.
Rozległ się warkot małego silnika łodzi. Zapytałam Anglika, czy był kiedyś w Paryżu.
– Dawno temu – odpowiedział. – W latach siedemdziesiątych, kiedy byłem studentem, zanim jeszcze wyjechałem do Stanów. Disco i cała reszta.
Zastanawiałam się, co sprawia, że potrafi ą latać. Sama bym tak chciała. Kiedyś śniło mi się, że latam. Spotkałam ich bardzo wczesnym rankiem, kiedy szli ulicą, a kobieta o rudych włosach zapytała mnie, czy nie znam kogoś, kto mógłby wypłynąć z nimi w morze. Nosiła saszetkę na pasku, oprócz której nie mieli przy sobie nic. Autystyczna dziewczyna była ubrana w długą suknię, czerwoną, a właściwie w kolorze burgunda, ubrudzoną od dołu.
Miała takie miękkie usta o barwie naturalnej czerwieni, jakie widuje się u niektórych dzieci. Patrząc na nie odnosiłam wrażenie, że jest w nich zbyt dużo śliny.
Zapytałam, po co chcą wypływać w morze, a kobieta wyjaśniła, że muszą wcześnie zacząć przeprawę. Nie robili tajemnicy z tego, że potrafi ą latać. Myślałam, że są zmęczeni ukrywaniem się i podróżą nad ocean, i teraz, kiedy znaleźli się już tak blisko, porzucili cały dobytek, pozwalając dojść do głosu swoim pragnieniom i prawdziwej naturze. Pokazali mi, jak latają. Kobieta odchyliła głowę do tyłu, rozłożyła ręce, nieznacznie oddalając je od tułowia i uniosła się w powietrze. Wzleciała na półtora metra i wylądowała na chodniku, przy murze sąsiada porośniętym bugenwillą, której kwiaty czerwieniły się wyraziście w bladym świetle wschodzącego słońca.
– Jak zamierzacie przelecieć Atlantyk? – zapytałam.
Wzruszyli tylko ramionami.
– Nie wiemy – wyznał Anglik.
Co miałam robić? Zawiadomić policję? Poprowadziłam ich więc na brzeg, gdzie wgramolili się do mojej małej aluminiowej łódki. Anglikowi, który usiadł przygarbiony na dziobie, dałam aspirynę i batonik. Jego towarzyszkom też dałam po batoniku.
Byli sympatyczni w pewien osobliwy sposób. Miałam uczucie, jakbym przemycała uciekinierów, być może z jakiejś karaibskiej wyspy, w przededniu krwawej rewolucji wymierzonej przeciw każdemu, kto miał coś wspólnego z kolonializmem. Ot, taka moja zabawna fantazyjka.
Gdy odpłynęliśmy jakieś półtora kilometra od brzegu, zobaczyłam kilka innych łodzi, które kołysały się lekko zbite w gromadkę. Anglik i jego rudowłosa towarzyszka również je zauważyli i popłynęliśmy w ich stronę. Były to łodzie różnych typów, ale prawie wszystkie większe od mojej. Okazało się, że siedzi na nich chyba z osiemnaście osób, które przypłynęły w to miejsce, aby odlecieć do Francji. Rozpoznałam jedną z nich, drobną i bardzo spokojną kobietę, która uczyła mnie w liceum literatury amerykańskiej i nawet wygląd miała do tego odpowiedni, bo przypominała trochę Emily Dickinson. Nie widziałam jej od ponad dziesięciu lat. Nosiła rozpinany sweter i białe spodnie i była podobna do ptaka. Uśmiechnęła się do mnie, ale w taki ofi cjalnie uprzejmy sposób. Nie podejrzewałam, aby mnie rozpoznała. Zmieniłam się od tamtego czasu o wiele bardziej niż ona.
Rudowłosa kobieta otoczyła usta dłońmi i zawołała do nich.
Mężczyzna na jednej z łodzi odpowiedział na jej powitanie.
– Polecimy za statkiem, więc będziemy mieli miejsce na nocleg.
Całą naszą trójkę ogarnęło ożywienie, oczywiście za wyjątkiem autystycznej dziewczyny, która spoglądała na inne łodzie i mruczała coś pod nosem. Anglik wciąż wyglądał na zatroskanego.
– A nie mógłbyś dostać się tam w inny sposób? – zapytałam go, ale on tylko pokręcił głową.
Kiedy słońce wzniosło się już dość wysoko i mgły opadły, wszyscy wstali i odchylili do tyłu ramiona, opuszczając luźno ręce. Ich wypięte klatki piersiowe unosiły się tak, że ich widok uradowałby mojego trenera jogi, a potem jeden po drugim zaczęli wzlatywać w powietrze.
Znalazłszy się z powrotem na lądzie, uświadomiłam sobie, że ja też mogłabym przelecieć się do Francji. Nie potrafi łam latać o własnych siłach, ale mogłabym dostać się tam samolotem.
Wróciłam prosto do domu, weszłam na stronę Priceline i, o niczym nikomu nie mówiąc, zarezerwowałam na wieczór bilet do Paryża. Kosztował tylko około dwóch tysięcy dolarów. Zaznaczyłam, że zamierzam wrócić pod koniec miesiąca, aczkolwiek nie byłam tego pewna. Zachwycało mnie to, że mogę ot tak, tu i teraz kupić bilet lotniczy na ten sam dzień. To było jak scena z jakiegoś filmu.
Udałam się prosto na lotnisko, chociaż mój samolot startował dopiero około dziewiątej wieczorem. Jak ci, których spotkałam nad ranem, nie zabrałam ze sobą wiele. Miałam na sobie stary podkoszulek i spodnie dresowe, ale musiałam też zabrać niewielką torbę, do której włożyłam portfel i paszport.
Kiedy dotarłam na lotnisko, zastałam tam dziesiątki ludzi, którzy porzucili wszystko, aby lecieć do Francji. Większość z nich miała problemy z otrzymaniem biletów i niektórzy wymyślali skomplikowane połączenia, aby dostać się do Francji przez Niemcy, Irlandię, a nawet Włochy. Na szczęście wewnętrzny impuls, który mną kierował, nie był aż tak silny, bym nie mogła zatrzymać się w domu i wejść na Priceline.
Ruszyłam w stronę bramki znajdującej się w specjalnej części lotniska przeznaczonej dla rejsów międzynarodowych, której posadzkę zamiast miękkiej wykładziny pokrywały kafelki.
Minęłam otwarty sklep wolnocłowy. Cóż za miłe słowo, wolnocłowy. Ja jednak nie byłam tak całkiem wolna. Koniec końców nie mogłam wybrać się w podróż z pustymi rękami, jak tamtych troje i cała reszta. Do małej torby, z którą chodziłam na jogę, zapakowałam bluzę, parę dżinsów i bieliznę. Zabrałam też ręcznik, bo i tak zawsze nosiłam go w torbie wraz z szamponem i dezodorantem, na wypadek, gdybym po treningu musiała spotkać się z klientem.
Facet imieniem Brian, właściciel łodzi, który tego ranka też był na morzu, powiedział mi, że lot do Irlandii też nie byłby złym rozwiązaniem. Było to przynajmniej po drodze. Lindbergh w drodze do Francji też zatrzymał się w Irlandii, czyż nie tak?
Nie sądziłam, aby tak było, ale między innymi dlatego zaczęłam uprawiać jogę, że chciałam być mniej egocentryczna, co w moim przypadku oznaczało mniej wymądrzania się. I choć zazwyczaj nadal korygowałam przekonanie ludzi o ich nieomylności, a na zajęciach jogi wciąż zabiegałam, aby instruktor zauważył, jak dobrze sobie radzę, tym razem nie odezwałam się ani słowem.
Brian nie miał żadnej walizki ani nawet torby podręcznej, co naraziło go na kłopoty, ponieważ brak bagażu traktowano jako oznakę, że ktoś jest terrorystą. Musiałam oddać szampon i dezodorant, ponieważ oba miały objętość większą niż sto mililitrów. Tymczasem Brian został poddany kontroli osobistej i przesłuchany. Zebrało się tak wielu ludzi, którzy chcieli lecieć do Francji, iż ktoś w końcu zdał sobie sprawę, że to nie jest żaden spisek, tylko coś innego. Brian mówił, że jeden facet z ochrony lotniska też próbował dostać się do Francji i wytłumaczył to, chociaż nie mam pojęcia, jak można by to wytłumaczyć.
Jestem pewna, że wśród pasażerów znaleźli się i tacy, którzy wybierali się w podróż z innych przyczyn, jak choćby na wakacje albo na delegację służbową, ale ci z nas, którzy po prostu lecieli do Francji, stanowili większość. Siedzieliśmy w poczekalni i nie towarzyszyło nam to typowe dla lotniska uczucie, bo nie miało dla nas znaczenia, o której godzinie wylecimy i kiedy będziemy na miejscu; nie troszczyliśmy się o bagaże, rezerwacje, połączenia ani plany lotów. To zdumiewające, jak przyjemny może być port lotniczy, kiedy człowiek niczym się nie przejmuje.
To prawda, że wolno nam robić wszystko, na co mamy ochotę, nawet polecieć dl Francji dla kaprysu. Wystarczy tylko nie martwić się konsekwencjami.
Nie martwiłam się konsekwencjami, ale około siódmej wieczorem już wiedziałam, że nie wybieram się do Francji. Nikomu o tym nie powiedziałam, nawet Brianowi, który zamierzał tam lecieć. Zauważyłam, że kilka innych osób też zrezygnowało z podróży. Nie było już po nas tego widać, jak wcześniej. Wychodząc, zatrzymałam się przy kontuarze i wyjaśniłam im, że nigdzie nie lecę i że nie miałam żadnego większego bagażu, aby nie zaczęli podejrzewać, że może dojść do zamachu terrorystycznego, skoro nie wsiadłam do samolotu. Nie chciałam narażać na opóźnienie tych, którzy, jak Brian, wciąż chcieli lecieć.
Oddałam bilet, chociaż nie przysługiwał mi zwrot pieniędzy.
Być może przyda się komuś innemu. Potem wsiadłam do samochodu i pojechałam do domu.
Nie chodziło o to, że nie mogłam polecieć do Francji. Po prostu straciłam na to ochotę. Może najzwyczajniej mi przeszło. Może zaraziłam się czymś od tamtych trojga, ale nie było to nic trwałego. Nie miałam pojęcia. Czułam jakiś smutek. Kiedy dotarłam do domu, nie miałam ochoty wchodzić do środka.
Zostawiłam torbę w samochodzie i ruszyłam spacerowym krokiem w stronę domu mojej matki. Matka mieszkała w tym samym ceglanym wiejskim domku, do którego wprowadziła się, gdy miałam dziesięć lat. Był oddalony o parę kilometrów i nigdy nie szłam do niego na piechotę, bo musiałabym przeciąć kilka głównych ulic. Ale tego wieczoru poszłam. W mojej okolicy pełno jest starych domów z nadbudówkami i jeszcze mniejszych budynków, takich jak mój, w którym są tylko dwie sypialnie i nie ma piwnicy. Kawałek dalej wkroczyłam w dzielnicę nowszych i większych dwukondygnacyjnych domów. Moją uwagę przyciągnął jeden z nich, w dolnej części murowany, o drewnianych ścianach piętra. W jego bocznej elewacji tkwił wielki zegar osadzony w masywnym metalowym obramowaniu, które połyskiwało różem w promieniach zachodzącego słońca. Chodziłam tą drogą do sklepu i nigdy wcześniej go tu nie widziałam. Miał duże ozdobne wskazówki i gładką tarczę w kolorze kości słoniowej, bez cyfr, na której w miejscu, gdzie powinna znajdować się godzina siódma, widniał jedynie drobny ornament stylizowany na liście bluszczu. Za to otaczające zegar deski przeobraziły się w jakąś materię podobną do porcelany, która zdawała się pęcznieć i kłębić, jakby żyła własnym życiem.
Przedmieścia zawsze mnie intrygowały i wydawały mi się nieco dziwne, ale wcześniej były bezbarwne i jawnie sztuczne, aż do przesady, a ten zegar wyglądał tak, jakby pochodził z innego świata, pełnego zachwycających tworów ludzkiej ręki, pełnego dzieł sztuki.
Krocząc przez mrok myślałam o domu mojej matki. Myślałam, że kiedy dotrę na miejsce, będzie już późny wieczór i być może będę miała ochotę na daiquiri albo manhattan, a może matka zechce napić się ze mną. Nie wiedziałam, czy tak naprawdę mam ochotę na drinka, ale było to swego rodzaju zwieńczenie dnia.
Byłam już niecały kilometr od domu matki i czekałam, aż zmienią się światła na skrzyżowaniu, bym mogła przejść przez szeroką sześciopasmową jezdnię. Widziałam przed sobą pralnię chemiczną i drogerię, które mieściły się w rzędzie ciasno stłoczonych budynków stojących blisko ulicy. Na światłach zatrzymała się półciężarówka forda. Niebo było ciemne, ale wciąż jarzyło się purpurowym blaskiem, który czasem pojawia się w nocy, zwłaszcza przed nadejściem tornada. Młody niechlujny mężczyzna o brodatej twarzy przebiegał przez skrzyżowanie, kiedy zza rogu wypadł rozpędzony bulwarowiec. Kierowca, próbując go ominąć stracił panowanie nad samochodem, który oderwał się dwoma kołami od asfaltu i już miał przewrócić się na bok, gdy wtem zastygł nieruchomo. Widziałam dokładnie jego podwozie, drążki zawieszenia, wał napędowy, tłumik i katalizator. Rozejrzałam się dookoła. Czas nie stanął w miejscu. Paliło się czerwone światło i chociaż zapanował bezruch, nie był on absolutny. Po chwili tak krótkiej jak wstrzymany oddech półciężarówka ruszyła z miejsca i przetoczyła się przez skrzyżowanie tuż obok zamarłej w połowie upadku terenówki. Biegnący facet dotykał ziemi tylko jedną nogą, a jego uniesiona lewa stopa wyginała się w kostce, kiwając tam i z powrotem, jak gdyby szukała oparcia do następnego kroku. Duży pomarańczowy trampek z białym czubkiem kołysał się zawieszony w powietrzu.
Patrzyłam na to wszystko i wiedziałam, że wszystko jest w porządku. Że to dopiero początek.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.