Podróż Enrique
Sonia Nazario
Przekład: Anna Kłosiewicz
Tytuł oryginału: Enrique's Journey
Data wydania: 2009
Data premiery: 30 września 2009
ISBN: 978-83-7674-017-1
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 344
Kategoria: Literatura faktu biografie i dzienniki
34.90 zł 24.43 zł
Sonia Nazario, zdobywczyni Nagrody Pulitzera, stworzyła niezwykłą książkę – reportaż o miłości, która nie zna granic. Opowiada w niej historię Enrique – honduraskiego chłopca odbywającego samotną, niebezpieczną podróż w poszukiwaniu pracującej w Stanach Zjednoczonych matki. Autorka, opuściła swój dom na wiele miesięcy i przemierzyła setki kilometrów na dachach pociągów towarowych, aby jak najwierniej odtworzyć niebezpieczeństwa, z jakimi muszą się zmierzyć młodzi emigranci podczas swojej wędrówki.
Matki, które znosiły ból rozłąki z dziećmi i ciężko pracowały na to, aby móc posyłać do domu pieniądze, są przekonane, że to, co udało się im osiągnąć, było warte rozstania.
Tymczasem ich dzieci mówią coś zupełnie innego – że wolałyby być razem z nimi, nawet gdyby musiały znosić głód…
To “Odyseja” dwudziestego pierwszego wieku. Mocna proza Nazario rzuca więcej światła na jedną z najmroczniejszych historii naszego narodu. Znakomite dziennikarstwo. Jeśli masz zamiar przeczytać tylko jedną opartą na faktach książkę w tym roku, powinna to być właśnie „Podróż Enrique”.
Isabel Allende, rekomendacja do oryginalnego wydania
Enrique, mały Odyseusz poszukujący wyśnionej Itaki jest postacią autentyczną i jednocześnie symbolem losu dzielonego przez miliony biednych na całym świecie, żyjących w nędzy i upokorzeniu dlatego tylko, że mieli pecha i nie urodzili się w USA, Kanadzie czy którymś z krajów Unii Europejskiej. Sonia Nazario, choć pełna empatii dla swego bohatera unika taniego sentymentalizmu i nie podejmuje prób naprawy niesprawiedliwego świata. Opisuje za to ten świat precyzyjnym piórem, polegając na osobistym doświadczeniu i wiedzy z pierwszej ręki. Książka Nazario jest wstrząsającym reportażem i jednocześnie tragedią, której bohaterowie, mimo że podejmują walkę z losem, nie mają wielkich szans by, mu się przeciwstawić.
Edwin Bendyk, publicysta tygodnika „Polityka”
Aby prześledzić losy Enrique, nastoletniego uciekiniera z Hondurasu, Sonia Nazario postanowiła odbyć tę samą trasę, jaką przed kilku laty pokonał jej bohater i tysiące jego rodaków. O swoich perypetiach Nazario opowiada jednak tylko w prologu, by w zasadniczej części książki oddać głos chłopcu, jego bliskim i świadkom wydarzeń. Sugestywnie pokazać miłość, odwagę, determinację oraz to, co się dzieje, kiedy już uda się dotrzeć do celu. Dziennikarstwo najszlachetniejszej próby.
Marta Mizuro, magazyn „Zwierciadło”
Wydawało mi się, że w dużym stopniu rozumiem doświadczenia imigrantów. Mój ojciec, Mahafud, przyszedł na świat w Argentynie po tym, jak jego chrześcijańska rodzina uciekła przed prześladowaniami religijnymi z Syrii. Moja matka, Clara, urodzona w Polsce, wyemigrowała do Argentyny jako małe dziecko. Jej rodzina uciekała przed biedą i prześladowaniami Żydów. Wielu jej polskich krewnych zginęło w komorach gazowych w czasie drugiej wojny światowej. Moi rodzice wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych w 1960 roku. Ojciec, profesor biochemii pracujący nad mapowaniem genetycznym, miał tam lepszy dostęp do źródeł i większe możliwości prowadzenia swoich badań. Nie chciał również żyć w kraju rządzonym przez wojsko, gdzie naukowcy mają ograniczone możliwości działania.
Rozumiałam to pragnienie rozwoju, tęsknotę za wolnością. Wiedziałam również – z powodu śmierci mojego ojca, kiedy byłam jeszcze nastolatką i trudnymi chwilami, których doświadczyła potem moja rodzina – co to znaczy zmagać się z kłopotami finansowymi. Dorastałam jako dziecko argentyńskich imigrantów w Kansas w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia i czasem czułam się jak outsider. Wiem, jak trudno pogodzić dwa kraje, dwa światy. Na wielu poziomach utożsamiam się z doświadczeniami Latynosów i w ogóle imigrantów w tym kraju. Pisuję o dotyczących ich sprawach, co prawda nieregularnie, od dwudziestu lat.
Mimo wszystko jednak moi rodzice dotarli do nowej ojczyzny na pokładzie odrzutowca, a nie na dachu towarowego pociągu. Moja rodzina nie została nigdy rozdzielona na żadnym etapie procesu przenosin do Stanów Zjednoczonych. Do czasu odbycia tej podróży w towarzystwie małych emigrantów tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, co ludzie są w stanie zrobić, żeby się tu dostać.
Podążając śladami Enrique, przekonałam się na własne oczy o rozmiarach desperacji, z jaką muszą się mierzyć kobiety w krajach takich jak Honduras. Większość z nich zarabia czterdzieści do stu dwudziestu dolarów na miesiąc, pracując w fabryce, sprzątając domy albo opiekując się dziećmi. Koszt wynajmu chaty bez łazienki czy kuchni wynosi trzydzieści dolarów miesięcznie. W rolniczych regionach Hondurasu zdarza się, że ludzie mieszkają pod prowizorycznymi namiotami z płachty brezentu, a z braku stołu czy krzeseł spożywają posiłki, siedząc po prostu na ziemi.
Dzieci chodzą do szkoły w powycieranych mundurkach, często bez ołówków czy zeszytów, już nie mówiąc o pieniądzach na kupno porządnego lunchu. Dyrektor szkoły podstawowej w Tegucigalpa powiedział mi, że wielu jego uczniów jest tak niedożywionych, że nie ma siły stać długo podczas szkolnych apeli czy śpiewać hymnu państwowego. Honduraskie matki często zabierają dzieci ze szkoły, kiedy te mają zaledwie osiem lat, i angażują je do opieki nad młodszym rodzeństwem, podczas gdy same idą do pracy albo sprzedają tortille na rogu ulicy. Siedmiolatki oferują na sprzedaż woreczki z wodą w autobusach komunikacji publicznej albo czekają na postojach taksówek, żeby rozmieniać taksówkarzom pieniądze. Niektóre żebrzą na Bulevar Juan Pablo II.
Domy Elizabeth Cortés z Meksyku opisywała, w jak beznadziejnej sytuacji znalazła się po odejściu męża do innej kobiety. Utrata jego pensji oznaczała, że mogła zapewnić swoim dzieciom zaledwie jeden posiłek dziennie. Całymi tygodniami rozmyślała nad rzuceniem się razem z dwójką maleńkich dzieci do pobliskiego kanału ściekowego na pewną śmierć. Ostatecznie jednak zostawiła je u brata i wyruszyła do Los Angeles. Każdego dnia matki takie jak Domy opuszczają swoje dzieci, czasem zaledwie miesięczne, i wyruszają do Stanów Zjednoczonych, nie wiedząc, czy i kiedy zobaczą jeszcze swoje pociechy.
Z każdym krokiem na północ czułam coraz większy respekt dla niezłomnej determinacji, jaką okazują te dzieci podczas swojej wędrówki. Są gotowe znosić nędzę i niebezpieczeństwa całymi miesiącami. Wyruszają uzbrojone w swoją wiarę, postanowienie, że nie wrócą do swojej ojczyzny w Ameryce Środkowej pokonane oraz pragnienie, by być razem z matką. Jeden z pochodzących z Hondurasu nastolatków, którego spotkałam w Meksyku, był deportowany do Gwatemali dwadzieścia siedem razy. Powiedział, że nie zrezygnuje, dopóki nie odnajdzie ze swojj matki w Stanach Zjednoczonych. Zaczęłam wówczas wierzyć, że żadne posterunki graniczne nie zdołają odstraszyć dzieciaków takich jak Enrique, gotowych znieść tak wiele, aby dostać się do USA. To potężny strumień, taki, któremu można zaradzić jedynie u źródła.
Emigranci, z którymi spędziłam wiele czasu, ofiarowali mi również bezcenny dar. Przypomnieli mi o wartości tego, co mam. Pokazali, że ludzie są gotowi na śmierć, byle to zdobyć.
Samotne matki przybywające do tego kraju oraz dzieci, które podążają w ślad za nimi, zmieniają oblicze imigracji do Stanów Zjednoczonych. Z każdym rokiem liczba kobiet i dzieci docierających do USA rośnie. Ci ludzie stają się naszymi sąsiadami, uczniami w naszych szkołach, pracownikami w naszych domach. Ponieważ wrastają w amerykańskie społeczeństwo, ich radości i problemy będą stanowić o przyszłości tego kraju. Dla ogółu Amerykanów opowieść o losach Enrique powinna więc rzucić nieco światła na tę część naszej społeczności.
Jeśli zaś chodzi o latynoskie matki przybywające do Stanów Zjednoczonych, to mam nadzieję, że zrozumieją one w pełni konsekwencje swojej decyzji o pozostawieniu dzieci w ojczyźnie i zaczną się kierować w swoich wyborach już konkretnymi informacjami. Ponieważ w ostatecznym rozrachunku takie rozstanie niemal zawsze kończy się niedobrze.
Każda z przepytywanych przeze mnie w Stanach Zjednoczonych kobiet, które pozostawiły dzieci w ojczyźnie, była przekonana, że rozłąka potrwa krótko. Imigranci przybywający do tego kraju są z natury optymistami. Muszą nimi być, żeby zostawić wszystko, co znają i kochają, aby wyruszyć w nieznane. Prawda wygląda jednak tak, że trzeba wielu lat, aby matki i dzieci spotkały się znowu. Kiedy w końcu do tego dochodzi, o ile w ogóle tak się dzieje, dzieci mają już zazwyczaj do matek ogromny żal. Czują się porzucone. Z kolei matki są zwykle zaskoczone taką sytuacją. Uważają, że dzieci powinny okazywać im wdzięczność, a nie zasypywać wymówkami. Ostatecznie poświęciły możliwość bycia razem z nimi, urabiały sobie ręce po łokcie – a wszystko po to, aby zapewnić swoim pociechom lepsze życie i przyszłość.
Latynoscy emigranci płacą w ostatecznym rozrachunku wysoką cenę za przybycie do Stanów Zjednoczonych. Tracą miłość swoich dzieci. Kiedy już się z nimi połączą, ich dom staje się polem ciągłej walki. Zbyt często chłopcy przyłączają się do gangów, żeby tam szukać miłości, której nie ofiarowała im matka. Zbyt często dziewczęta zachodzą w ciążę i zakładają własne rodziny. Nierzadko taka rozłąka niszczy więzi łączące rodziców i dzieci. Ludzie tracą to, co cenią najbardziej.
Dzieciaki wyruszające w tę podróż zwykle nie docierają do upragnionego końca. Wracają pokonane do swojej ojczyzny gdzieś w Ameryce Środkowej. Enrique był zdeterminowany połączyć się ze swoją matką. Czy mu się to udało?
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.