Potsdamer Platz
Przekład: Martyna Plisenko
Tytuł oryginału: Potsdamer Platz
Data wydania: 2011
Data premiery: 18 lipca 2011
ISBN: 978-83-7674-114-7
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 336
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
34.90 zł 24.43 zł
Pełna akcji powieść ukazuje mroczną i przerażającą rzeczywistość Berlina po upadku muru: miasta składającego się z dwóch części, zalanego nowymi pieniędzmi, targanego skurczami zmian… A dla przestępczości zorganizowanej – pełnego możliwości.
Nowojorska rodzina mafijna podejmuje decyzję o zdobyciu wpływów w Niemczech. Staje się to równoznaczne z wypowiedzeniem wojny największemu z konkurentów – mafii rosyjskiej. Tony, najmłodszy zabójca w historii rodziny, zostaje wysłany z poleceniem sterroryzowania i zmiękczenia przeciwnika. Udaje mu się wykonać zadanie, jednak przypadkowo dochodzi do tragicznego w skutkach wypadku.
Incydent ten sprawia, że Tony postanawia odmienić swoje dotychczasowe życie. Szybko przekonuje się jednak, że ucieczka od świata przemocy i okrucieństwa jest niemal niemożliwa. Rozdarty pomiędzy lojalnością wobec mafii – jedynej rodziny, jaką miał – a swoimi uczuciami, próbuje nadaremnie balansować na granicy tych dwóch światów.
Sierpień 1995
Lot linii Lufthansa, nr 8257, z lotniska JFK do Frankfurtu. Przesiadka na lot nr 8835 z Frankfurtu do Berlina. Lądowanie na Lotnisku Tegel o jedenastej przed południem.
Samolot wylądował trzy minuty przed czasem. Czekałem w kolejce do bramki, w palcach ściskałem paszport i starałem się otrząsnąć ze stanu, do jakiego doprowadziło mnie spożycie siedmiu Crown Royal. W moich oczach wszyscy dookoła sprawiali wrażenie, jakby dzieliła mnie od nich gęsta mgła. Nie powinienem był tyle pić i z pewnością nie powinienem był brać tylu pigułek, ale bez tego nie byłbym w stanie przetrwać tej podróży. Tyle że w konsekwencji musiałbym teraz znaleźć lekarza i z zaufaniem oddać się w jego ręce. Raz po raz sprawdzałem laminowaną wkładkę w paszporcie, nadal wkurzony na Hardy’ego o to, że opowiedział mi, jak Leo Castillo próbował wrócić cichaczem do Stanów, posługując się fałszywym paszportem, a celnik zauważył, że zdjęcie było podrobione. Tak właśnie Leo wpadł – ale dzięki temu jego żona i ja spędziliśmy potem wspaniałych osiem miesięcy.
Hardy zaszedł mnie od tyłu i obdarzył sztywnym, głupkowatym uśmiechem. Niezdarny prostak z wielkimi ustami i bez manier. Wiedziałem, że przepuszczą go przez bramkę, ledwie spoglądając na jego twarz.
Celnik miał głowę przypominającą bryłę żużlu, osadzoną na ramionach obleczonych w zielony uniform. Jego oczy lśniły jak chromowane kulki, a wargi wyglądały jak dwa zasuszone, dotykające się niepewnie robaki. Najpierw popatrzył na zdjęcie, potem na mnie, potem znów na zdjęcie, potem znów na mnie; taksował mnie z góry na dół, wyraźnie coś mu nie pasowało. Wziął małą latarkę i poświecił nią na paszport. Teraz zacząłem się nieco denerwować. Nakazałem sobie żarliwie stać się człowiekiem z paszportu.
– Powód przybycia do Niemiec? – zażądał odpowiedzi celnik.
–Wakacje.
– Guten Tag.
Za pomocą wielkiego, metalowego stempla wbił pieczątkę, upuścił paszport na kontuar i sięgnął po dokumenty Hardy’ego. Odebraliśmy nasze bagaże i energicznie pomaszerowaliśmy do wyjścia, gdzie szklane drzwi automatycznie otworzyły się na gwarny Terminal nr 8. Prawie żałowałem, że to się stało.
Nagle oznaczenia zamieniły się dla mnie w bełkot, reklamy stały się obce, nikt nie mówił po angielsku! To właśnie wtedy uderzyła mnie obcość tego miejsca i wszystkiego wokół. Uderzyła mnie jak wściekła dziwka.
–Wiesz, dokąd idziemy? – zapytał Hardy. W głosie zabrzmiała nadzieja, jak u małego chłopca.
– Idę za żółtą strzałką.
– A skąd wiesz, dokąd prowadzi?
– Na końcu jest narysowany obrazek samochodu.
Pięciu czarnoskórych mężczyzn w kolorowych afrykańskich szatach czekało w kolejce do odprawy. Dwoje stewardów, mężczyzna i kobieta, stało dokładnie na naszej drodze. Oboje mieli blond włosy i po metr osiemdziesiąt wzrostu. Kłócili się głośno na oczach innych.
– To pieprzone wariactwo – pomiędzy sapnięciami wymamrotał Hardy, idąc za mną krok w krok.
Dziesięć minut później zaczęli nas zauważać – ponury mężczyzna i kobieta, którzy stali na postoju dla pasażerów niczym figury na szachownicy. Nietrudno było nas dostrzec. Hardy kołysał się lekko na piętach, dygocząc, jakby mu było zimno. Wiedziałem, że w jego przypadku to nie był dobry znak, bo kiedyś już tego doświadczyłem.
– Na kogo my, kurwa, czekamy? – wyburczał.
– Na kogoś o imieniu Vita.
– Co to niby za imię?
– Nie wiem.
– Kurwa, gdzie on jest?
– Nie wiem.
– A jak długo mamy, kurwa, czekać?
– Tak długo, jak będzie trzeba.
– Nadal, kurwa, nie rozumiem, po co tu jesteśmy. Tysiące kilometrów od domu. Jakby nie mogło tego załatwić dwóch byle mięśniaków.
– My jesteśmy tymi mięśniakami – przypomniałem mu.
Zaczął rechotać, nieco odprężony. Ale miał rację; to mnie męczyło od dość dawna, wszystko wydawało się podejrzane, wyglądało na szukanie kozła ofiarnego. Wiedziałem jednak, że spełnianie poleceń Riccardo Montefiore bez zadawania pytań pozwalało w życiu daleko zajść i dawało szansę, że to życie będzie nieco dłuższe. Brązowoskóry, dobrze ostrzyżony brunet, około trzydziestki, ubrany w ciemnobrązowy garnitur i buty ze skóry aligatora, podbiegł nagle, wymachując pogniecioną kartką papieru.
– Kurwa, a to co? – wymamrotał Hardy.
Brązowy facet był wyraźnie podenerwowany, szarpał mankiety rękawów i rozglądał się dookoła, aż nagle zatrzymał się przed nami i szybko zerknął na papier trzymany w ręce.
– Macie bilety na mecz Gigantów? – zapytał.
Słowa wyskakiwały z jego ust jak klocki drewna, ale to były właściwe klocki.
– Mam karnet na cały sezon – odpowiedziałem, a facet westchnął z ulgą.
– Przepraszam – powiedział. – Długo czekacie?
– Dwie pierdolone godziny – warknął Hardy.
Twarz faceta zapadła się, jak oblana zimną wodą. Pomyślałem, że wygląda, jakby się miał rozpłakać; potem nagle wybuchnął śmiechem, jakkolwiek dość nerwowym.
– Ach so, ha ha ha. Ten amerykański humor…zaparkowałem tu niedaleko.
Natychmiast złapaliśmy walizki i wraz z jakimś starszym, brązowoskórym energicznym gościem z rozwichrzoną siwą brodą ruszyliśmy wzdłuż rzędu samochodów stojących na parkingu.
– Jestem Vita – powiedział po drodze. – Mieliście dobry lot?
– W porządku – odpowiedziałem, nie chcąc być niegrzeczny w ciągu pierwszych dwudziestu minut w tym kraju.
– Długi, nie? Z USA?
– Dosyć długi.
– Mój ojciec czeka na was w swoim biurze.
– Twój ojciec?
– Yossario.
To wiele wyjaśniało. Vita zatrzymał się nagle przy czarnym, czterodrzwiowym bmw. Rozejrzał się nerwowo dookoła, a gdy stwierdził, że horyzont jest czysty, podszedł do bagażnika i kazał wrzucić nasze bagaże do środka. Zamaszystym gestem polecił nam wsiąść do samochodu, a potem wskoczył na siedzenie pasażera. Hardy i ja popatrzyliśmy po sobie. Brodaty facet otworzył przed nami drzwi i wsiedliśmy. Hardy obrócił się i przez tylną szybę popatrzył na lotnisko.
– Cholera, to jest mniejsze od Newark.
Nad przednim siedzeniem podałem świstek papieru.
– Tam właśnie chcemy jechać – powiedziałem. – Teraz, zaraz.
Vita popatrzył na notatkę i usłyszałem, jak przełyka ślinę. Potem spojrzał na brodatego i odezwał się w języku, który nie był niemieckim. Tamten popatrzył na kartkę i bez żadnej reakcji, z kamienną twarzą skręcił w ulicę przed sobą.
Vita odwrócił się, twarz miał skurczoną jakby ze wstydu.
– Teraz zabierzemy was do waszego mieszkania – powiedział.
– Nie. Nie chcemy oglądać mieszkania. Chcemy zacząć od razu. Masz towar?
Twarz Vita skurczyła się jeszcze bardziej. Pomyślałem, że do tej miny będę musiał przywyknąć; ze względu na niego miałem tylko nadzieję, że nie nastąpi to zbyt szybko.
– Towar?
– Miałeś coś dla nas mieć. Nie mogliśmy zabrać tego do samolotu.
Nie załapał, o co chodzi, ale sekundę później do niego dotarło.
– Ach so… Zabieram was do mojego ojca.
No, może jednak nie załapał.
– Czy tam są rzeczy?
– Nie. Odbierzemy je później.
– Odbierzmy je teraz.
– Ale…jest wcześnie. Zbyt wcześnie.
– Mam bardzo konkretne instrukcje. Wierz mi, Vita. Im wcześniej włączymy się do gry, tym wcześniej wszyscy będziemy mogli wrócić do domu.
Vita wyciągnął telefon komórkowy i zaczął wybierać numer, ale Hardy wyrwał mu go z ręki i cisnął nim przez okno. Vita sapnął i obejrzał się zaszokowany.
– Dziś szefem jest Tony – warknął Hardy. – Teraz zabierz nas tam, gdzie on chce. Potem usiadł wyprostowany, czubkiem głowy dotykając wyściełanej podsufitki bmw. Vita wyszeptał kilka słów do brodatego faceta, który, nie odrywając wzroku od jezdni, mruknął coś w odpowiedzi i skręcił w boczną ulicę; wtedy właśnie zauważyłem, że brakuje mu lewej dłoni, a lewe ramię kończy się świeżo zabandażowanym, przesiąkniętym krwią kikutem. Trąciłem Hardy’ego łokciem. Przesunął się na siedzeniu, żeby mieć lepszy widok i rzucił mi spojrzenie mówiące, że jest pod wrażeniem. Jechaliśmy wzdłuż parku pełnego drzew i krzewów. Mijaliśmy kościoły o wysokich wieżach i kołyszących się na nich popękanych, turkusowych dzwonach. Na ulicach tłoczyły się kobiety w długich szatach i głowach omotanych chustami. Brązowoskóre dzieci grały w piłkę nożną na placu, na którym starzy mężczyźni z szarymi brodami sprzedawali owoce i warzywa z bagażników swoich samochodów. Psy biegały luzem, a przed każdym pubem stały stoliki i krzesła. Siedzieli na nich młodzi ludzie popijający kawę i palący cienkie, brązowe papierosy. Wyglądało to tak, jakby cały świat przestał pracować i zrobił sobie chwilę przerwy.
Hardy gapił się przez okno na grupę zakwefionych kobiet popychających wózki z dziećmi i gawędzących wesoło.
– Cholera, co to za pieprzone miejsce? Centrum Istambułu?!
Vita odwrócił się do niego, wyraźnie zażenowany.
– Jesteśmy w Kreuzeberg. Turecki zakątek.
Hardy i ja czekaliśmy w samochodzie, podczas gdy Vita i brodacz weszli do środka.
– Nie podoba mi się to – narzekał. – Po co ten pośpiech? Ta cała tajemnica? To miejsce nie jest sprawdzone. Nie wiemy, kim do kurwy nędzy są ci ludzie, mogą się podać za kogo będą chcieli.
Miał rację, a ja popełniłem cholerny błąd, że nie wszedłem z Vitą do środka, bo jeśli to była zasadzka, to nie pożyjemy długo. Nagle tylne drzwi się otworzyły i na naszych kolanach wylądowała długa, czarna torba z grubego płótna. Vita i brodacz usiedli z przodu i odjechaliśmy. Idealnie ostrzyżone włosy Vity były nieco zmierzwione i coś mi powiedziało, że ten mały zasraniec zadzwonił do swojego ojca, gdy tylko wszedł do środka. Hardy rozpiął torbę i wyciągnął oleiście czarny kawałek stali.
– Co to, kurwa, jest? Chcieliśmy Maca 102.
Vita odwrócił się do nas.
– To AK 473. Ganz neue. Równie dobry.
Hardy sprawdził iglicę i komorę nabojową, kilka razy nacisnął spust.
– Nie, to nie jest równie dobre! – splunął ze złością. – To gówno! Ruskie gówno. Znacie ruskie pojęcie jakości?
– Testowaliśmy je przed waszym przyjazdem.
– To, że pociągnęliście za spust nie znaczy, że są bezpieczne albo celne. To jakaś bzdura!
Odwróciłem się do Hardy’ego. We wszystkich kwestiach dotyczących broni całkowicie polegałem na jego ocenie, ponieważ nigdy nie widziałem, żeby się pomylił.
– Chcesz to odłożyć na jeden dzień? – wyszeptałem.
Hardy z trzaskiem załadował magazynek i machnął ręką: po prostu negocjował. Nie jest taki głupi, jakiego udaje. Sam o tym zapominam. Jechaliśmy przez zatłoczone ulice pełne małych sklepików i kramów z owocami. Na mijanych szarych budynkach stały naturalnej wielkości rzeźby nagich postaci, mijaliśmy kościoły, fabryki i pociągi przetaczające się po estakadach. Hardy wskazał na wysoką, cylindryczną wieżę z wielką, srebrną kulą na szczycie i powiedział, że wygląda, jakby miała wystrzelić w Marsa.
Vita obejrzał się potulnie.
– Jedziemy do dawnego Berlina Wschodniego – powiedział, jakby mówił o opóźnionym w rozwoju bracie, do którego nie chciał się przyznać.
Rzędy samochodów wlokły się po brukowanych ulicach, wzdłuż których przysiadły niszczejące ceglane budynki z obłażącym tynkiem. Szkielety domów zajmowały całe przecznice, a na rogach ulic mieściły się kafejki i puby z małymi stolikami i plastikowymi krzesłami.
– Lower East Side, ale bez jego wdzięku i charakteru – mruknął Hardy.
Wszystkie budynki, sklepy, porzucone domy i wąskie boczne uliczki wyłożone brukowcem, miękki, beżowy brud, a nawet nazwy ulic, które ledwie potrafiłem przeczytać czy wymówić – wszystko to wydawało mi się w jakiś sposób znajome, jakbym tu już kiedyś był; wiedziałem jednak, że to niemożliwe. At o dlatego, że dotąd nigdy nigdzie nie wyjeżdżałem; jedynie raz, do Waszyngtonu, gdy miałem piętnaście lat, ale nawet wtedy był to tylko wyjazd na pogrzeb mojej siostry. Teraz w moim żołądku przewalała się ta sama mroczna zupa lęku, której smak wtedy poznałem. Do tego byłem cholernie zmęczony i prawdopodobnie zacząłem mieć halucynacje.
Zatrzymaliśmy się przed kwadratowym, żółtym budynkiem, nowszym od innych w tej okolicy. Hardy i ja siedzieliśmy przez chwilę, bawiąc się w psychologiczną grę: wyobrażałem sobie facetów w środku robiących popieprzone rzeczy ludziom, których kochałem – gwałcenie mojej córki, zadźganie jej matki i wleczenie ich nagich, zakrwawionych ciał po ulicach New Jersey, przykutych do zderzaka chevroleta. Potem, z jakiegoś powodu, przez chwilę, zobaczyłem Riccarda Montefiore, jak trzy tygodnie temu siedział w swoim biurze, śmiał się i palił cygaro, trzymając jednocześnie w ręce inhalator na astmę. Wreszcie opowiedział mi o swoim przyjacielu w Berlinie i o tym, że potrzebuje kogoś, komu mógłby ufać, kogoś, kto wyświadczy mu wielką przysługę.
Vita stał przed domofonem, poprawiając kołnierzyk; Hardy nadszedł, trzymając w rękach kałasznikowa, jakby to był bukiet róż. Moje spojrzenie powiedziało mu: „weź, kurwa, wyluzuj”. Wsunął więc broń pod kurtkę, ale tak, że nadal wystawała. W lewej ręce trzymałem torbę, a prawą naciskałem różne guziki na domofonie, aż odezwał się jakiś głos. Spojrzałem na Vita, który powiedział do pudełka coś po niemiecku.
Odezwał się brzęczyk i Vita popchnął drzwi. Potem odwrócił się do mnie.
– Powiedziałem im, że dostarczamy przesyłki – wyszeptał.
Ruszyłem za nim przez ciemny, przestronny hol, który doprowadził nas do grubych, drewnianych drzwi. Otworzyły się na cementowe patio, gdzie stały dziecięce rowerki, plastikowe huśtawki; po piaskownicy walały się wiaderka. Wprawiło mnie to w wewnętrzny dyskomfort, dotąd miałem nadzieję, że obejdzie się bez komplikacji. Przeszliśmy do następnego budynku, podobnego do tego pierwszego – Hinterhaus, jak powiedział Vita. Potem przemierzyliśmy następny wielki hol. Skrzypienie naszych butów na granitowej posadzce powodowało u mnie ból zębów. Pełną przeciągów drewnianą klatką schodową wspięliśmy się na pierwsze piętro. Obejrzałem się i zobaczyłem brodacza pilnującego naszych pleców; zauważyłem, że u pasa ma przytroczone magnum 44 oraz półautomat Sig Sauer 9 mm. Gdy po nas przyjechał nie miał przy sobie tej broni.
Trzecie piętro było klaustrofobicznie ciasne. Ciężko mi się oddychało, miałem wrażenie, że powietrze w moich płucach klei się jak glina. Vita poprowadził nas do drzwi na końcu korytarza, a potem wycofał się. Hardy ściskał swój AK 47 i kołysał się na piętach. Ktokolwiek teraz wyszedłby ze swojego mieszkania, ryzykowałby utratę życia.
Usłyszałem głosy dobiegające ze środka.
– Jest tu jakaś inna droga wyjścia? – wyszeptałem bezdźwięcznie do Vity.
– Nieważne, szefie – syknął Hardy nad moim ramieniem. – Nie chcę tu sterczeć cały dzień. Do roboty.
Potem spod koszuli wyciągnął krzyżyk i ucałował go. Miałem nadzieję, że kilka tabletek seconalu4, które połknąłem w czasie jazdy, nie zacznie działać właśnie teraz. W holu pojawił się łysy kloc z nalaną twarzą, ubrany w czerwoną kurtkę motocyklową. Zobaczył nas i sięgnął do pasa. Byliśmy zbyt stłoczeni, abym zdołał podnieść karabin, więc zerwałem z paska brodacza czterdziestkę czwórkę i dwa razy wypaliłem w pierś łysego. Na jego żebrach rozlały się mokre, czerwone plamy, a od ścian odbiło się metaliczne echo. Kloc stał bez ruchu, tylko jego głowa kołysała się miarowo, jakby próbował ogarnąć, co mu się przydarzyło, jakby jego serce wciąż biło i nie rozpadło się na siedem osobnych kawałków. Wreszcie upadł na podłogę jak drewniana lalka. Odwróciłem się i kopniakiem wyważyłem drzwi. Strzelając wpadliśmy z Hardym do środka. Trzech facetów w średnim wieku gorączkowo uwijało się wokół małego, okrągłego sejfu wbudowanego w podłogę. Ich klatki piersiowe zmieniły się w miazgę, a ściany pokryła krew, ochłapy mięsa i strzępy ubrań, latające niczym rzucone w powietrze torebki herbaty. Hardy rozwalił wysokiego blondyna, który uderzył o ścianę z prawą ręką wyciągniętą nad głowę, następna seria przeryła ścianę wokół niego. Jego nadgarstek zamienił się w ułamku sekundy w krwawą mgłę, a lewa dłoń oderwała się i wirując uderzyła w podłogę niczym asteroida trafiająca w inne ciało niebieskie. Hardy pociągnął serią po meblach, posyłając w powietrze papiery i drzazgi, podczas gdy brodacz odstrzelił blondynowi policzki i zamienił jego twarz w bezkształtną masę.
Jakaś postać przemknęła przez tylne drzwi, więc rzuciłem się w tę stronę. Złapałem dziewczynę, gdy próbowała wyjść przez okno. Za moimi plecami Hardy i brodacz jeszcze strzelali, ale już tylko sporadycznie.
Nie mogła mieć więcej, niż szesnaście lat. Miała oczy czarne jak noc, regularne rysy i mlecznobiałą cerę. Smoliście czarne włosy opadały na jej ramiona jak jedwab. Nie miałem pojęcia, co tu robiła, ale musiała być córką któregoś z nich. Cholera, ci ludzie powinni wiedzieć, że nie należy mieszać życia rodzinnego z interesami. Dziewczyna stała teraz, gapiąc się na mnie, czy raczej na lufę mojej broni, jakby to była jedyna rzecz na świecie, która miała dla niej znaczenie, jakby wszystko, o czym kiedykolwiek marzyła i śniła, znajdowało się w tej niosącej niepewność metalowej rurce. Nie potrafiłem stwierdzić, kto był bardziej przerażony tym faktem: ona czy ja. Gdy strzelanina za mną ustała, Hardy zawołał mnie po imieniu.
– Jestem tutaj. Wszystko gra. Rozejrzyjmy się. Żadnych niedoróbek.
Wtedy wszedłem do drugiego pokoju.
Hardy otworzył okno, które jakimś cudem ocalało. Dym ulatywał przez nie jak dusze wymykające się z piekła. Hardy szturchał leżące ciała lufą karabinu, Vita przeszukiwał szafki, wyciągając z nich najróżniejsze dokumenty i próbując jednocześnie nie ubrudzić sobie butów krwią. Twarz mu się ściągnęła, gdy ze ścian odpadały strzępy mózgu i skóry, a z faceta, który opadł na blat stołu wnętrzności wylewały się na podłogę jak brudy z zatkanej toalety.
Hardy kopnął osmaloną rękę w stronę brodacza.
– Hej, Groucho, masz pamiątkę.
Brodacz zaśmiał się zimno i kopnął ją w kąt, a potem wyszedł z pokoju z miną najedzonego kota.
– Okay – powiedziałem. – Zabierajmy się stąd.
Hardy ruszył w stronę drzwi, podczas gdy Vita nerwowo przekopywał się przez szafki i wyciągał kolejne papiery. Podszedłem i złapałem go za kołnierzyk.
– Idziemy! Nie przyszliśmy tutaj, żeby kraść.
Vita złapał naręcze dokumentów i ruszył do drzwi, gdy z sąsiedniego pokoju rozległ się krzyk Hardy’ego i seria z automatu.
Wszedłem i zobaczyłem dziewczynę skuloną na podłodze, próbującą łapać oddech, choć powietrze uciekało z jej przestrzelonych płuc. Hardy stał obok mnie, patrząc w dół, na jej ciało.
– Usłyszałem jakiś dźwięk – powiedział. – Musiała się ukrywać. Chyba ją przeoczyłeś.
Nie byłem w stanie się odezwać, jej oczy trzymały mnie w szachu, pełne przerażenia i zdumienia, jakby dziwiła się zdradzie, jakbym złamał jakiś zawarty przez nas tajny pakt, a gdy za moimi plecami pojawił się Vita poczułem, że serce tłucze mu się w piersi; słyszałem to ponad łomotem własnego serca. Wydawało się, że minęła cała godzina, zanim zdołałem się odezwać.
– Dalej, musimy się stąd zabierać.
–A co z nią? – zapytał Hardy. – Szkoda, że nie możemy jej zabrać za sobą.
Strzeliłem raz, prosto w jej serce i wtedy znieruchomiała. Hardy popatrzył na mnie z dziwnym szacunkiem, z czymś na pograniczu podziwu. Potem wypalił w jej twarz, co sprawiło, że stała się nie do rozpoznania. Zakaszlał.
– Cholera, ta ruska broń w sumie nie jest taka zła.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.