Przepis na łapanie motyli
Data wydania: 2011
Data premiery: 26 września 2011
ISBN: 978-83-7674-140-6
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 300
Kategoria: Literatura dla kobiet
25.90 zł 18.13 zł
„Grażyna, czy to w ogóle jest życie? Czy my, ty, ja, nasze koleżanki mamy szansę na odrobinę spokoju, na życie, z którego można by się trochę cieszyć?”
Ewelina ma wszystko, co jest jej potrzebne do szczęścia – kochającego męża, mądrego syna i oddane przyjaciółki. Jednak ma wrażenie, że zasługuje na znacznie więcej. Kiedyś miała ambicje i perspektywy – zrezygnowała z doktoratu i kariery na rzecz rodziny. Mimo pozornego szczęścia, nie czuje się spełniona.
Czy wreszcie nadejdzie czas na zmiany? Czy dojrzała kobieta nadal może być atrakcyjna i zawrócić w głowie nawet sporo od siebie młodszemu mężczyźnie, osiągając przy tym nieoczekiwane dodatkowe korzyści?
Żeby było jeszcze ciekawiej, akcja „Przepisu na łapanie motyli” rozgrywa się w specyficznym, zamkniętym środowisku akademickim, którego tabu w zaskakujący sposób przełamuje autorka powieści.
Nigdy nie jest za późno, by pożądać.
Nigdy nie jest za późno, by być pożądaną.
Nigdy nie jest za późno na karierę.
Nigdy nie jest za późno, by rozkoszować się życiem.
„Przyjmowanie w sobie penisa wydaje mi się bardziej kobiecym zajęciem niż pieczenie ciasteczek z wiórkami czekoladowymi czy zbieranie na szkołę dla wnusia.”
– Helen Gurley Brown „The Late Show”
(Show na starość, czyli praktyczny poradnik dla kobiet po pięćdziesiątce)
Gdy po zjeździe rodzinnym wszyscy się już rozjechali, poszła prosto do łazienki. Długo leżała w wannie, czytając cienką, niepozorną książeczkę, będącą podobno arcydziełem – jej bohaterka wyjeżdża na wyspę, aby wsiąść w pociąg i pojechać, „gdzie oczy poniosą.” Zastanawiała się, czy było to możliwe. Czy z wyspy w ogóle można w ten sposób uciec? Od samego pytania, a także zbyt ciepłej wody, której nigdy nie potrafiła dobrze wyregulować, zrobiło się jej gorąco, do tego zaczęła, jak zwykle w takich razach, drgać jej lewa powieka, no i nagle naszła ją ochota na papierosa. Chociaż dobrze wiedziała, że w najbliższym otoczeniu nie ma ani papierosów (właśnie rzuciła palenie), ani niczego, co mogłoby pomoc zwalczyć… właściwie co?
Strach? Przecież zawsze była dzielną kobietą.
Uświadomiła to sobie dobitnie podczas jednej z epidemii grypy, gdy chorowała cała jej rodzina – mąż Tomek leżał na kanapie, majacząc w gorączce, syn Maks w swym pokoju wtulił się w poduszkę, niemal nie dając znaku życia, i nawet pies sprawiał wrażenie osowiałego. Po wyjściu lekarza gnała do apteki w dwudziestostopniowym mrozie, potem podawała leki, robiła kompresy, a w nocy gotowała dietetyczny rosół, którym karmiła swych mężczyzn łyżeczką od herbaty, tłumacząc, że przecież to dla ich dobra. Ona nie chorowała nigdy. Z tamtego trwającego wiele lat okresu najlepiej właściwie pamiętała słotę, wiatr i ręce zgrabiałe od noszenia ciężkich siatek. A także codzienną krzątaninę, aby przynieść, zanieść, uprzątnąć, poskładać wszystko do kupy i ogarnąć cały bajzel, to znaczy życie trzech osób, psa, kilku kotów i wielu innych przychodzących do nich stworzeń – zdarzało się, że czasem było ich tak dużo, że mieli problem z ich zliczeniem. Przychodziły, odchodziły albo rodziły dzieci, które utknięte w bieliźniarkach lub w ciepłych kątach kotłowni cienkimi głosikami dawały znać o swym istnieniu. Najgorsze jednak były zakupy. Ponieważ mieszkali daleko od wszelkich sklepów, musiała robić wiele kilometrów, nie dbając o pogodę i zmęczenie, i bynajmniej nie uważała swego zachowania za poświęcenie. Swoje zajęcia traktowała raczej jako sposób na hartowanie ciała i duszy, które jeśli zbyt długo trwały w uśpieniu, flaczały i rozrastały się jakoś dziwnie, zamieniając się w bezkształtny kawałek czegoś, co już nie było nią. Można więc powiedzieć, że doskonaliła swą duszę poprzez ręce, zgodnie z tym, co zawsze mawiała jej mama, że „ręce są do pracy”.
Ten punkt widzenia na tyle głęboko uwewnętrzniła, że została przy nim na długie lata, nie bacząc na postawę praktykowaną przez wiele koleżanek lubiących widzieć w sobie istoty delikatne, bardzo kobiece i stworzone w związku z tym do jakichś wyższych celów. Teraz, gdy patrzyła na to z perspektywy lat, nie widziała pomiędzy sobą a nimi większych różnic, może dlatego, że cienka pończocha czasu skutecznie wygładziła w niej to, co kiedyś stanowiło o jej chropowatości, a w najlepszym razie nieprzystawalności, każącej widzieć siebie nie w tle, ale na tle innych. A właściwie, przed innymi. Ale teraz znalazła się w samym środku czegoś, co choć było jej życiem, chyba nie do końca jej się podobało – do czego, rzec by można, nie całkiem dorosła.
Mówiło o tym nadal silne ciało, na które patrzyła z coraz większym smutkiem, wiedząc, że jego witalność, a więc gładkość i jędrność, nie jest nieskończona, więc zapewne kiedyś będzie musiała mieć swój kres.
,,Ale gówno!” – powiedziała na głos, mając nadzieję, że w ten sposób, choć na chwilę uśmierzy to ciągle dręczące ją pytanie: czy można uciec z wyspy, skoro ma się do dyspozycji jedynie pociąg? Powinna chyba zapytać o to syna, który znał odpowiedzi na wiele pytań, może dlatego, że interesował się dosłownie wszystkim, czytając bez żadnego wyboru to, co akurat było pod ręką. Czasami nie starczało mu już czasu na wiedzę instytucjonalną, którą miał zdobywać na wydziale filologii stołecznego uniwersytetu. Niemniej, co Ewelina obserwowała nie bez odrobiny zazdrości, te przypadkowo i chaotycznie zbierane informacje Maks potrafił przetworzyć w spójną całość, dochodząc do całkiem niekonwencjonalnych wniosków, na które ona sama nigdy by nie wpadła. Poza tym, co już było jej osobistą zasługą, został świetnym żeglarzem, uwielbiał morskie podróże i wielkie, otwarte przestrzenie, gdyż kojarząc mu się z „dalą”, dawały wrażenie nieskończoności świata. Gdy była w jego wieku, też zapewne pozwalała sobie na takie złudzenia, choć obecnie – na starość – zdawała się już tylko na twarde fakty, które dla jej wybujałej wyobraźni stawały się prawdziwie klaustrofobicznym więzieniem. Kiedyś, gdy był młodszy, robili sobie rożne wycieczki, a ona zapamiętała tę ostatnią, do Gdyni, gdzie mieszkali w domu znanej pisarki, przebywającej wówczas w USA. Obszerne pokoje pełne książek, stylowe meble i ledwie słyszalny szum morza dawały jej kojące złudzenie bycia nigdzie – poza czasem i przestrzenią. Mieszkanie w ogóle sprawiało dość dziwne wrażenie, bo nocami mocno oświetlał je księżyc, a w ciągu dnia rozrośnięte krzaki dzikiej róży niemal całkowicie zagarniały przestrzeń tarasu, nie pozwalając, jakby to robiły umyślnie, na rozłożenie leżaka. Więc codzienne zmagała się z kwiatami, które boleśnie ją kłując, zmuszały do wyzwisk szeptanych, z powodu obecności syna, przez mocno zaciśnięte zęby: „wy głupie dziwki” albo „pieprzone suki”. Ta walka, zadrapania na rękach, ten ślad trudu i niepoddawania się jakoś ją chyba wzmocniły, dając, w czasach, gdy wszystko szło nie tak, nadzieję, że może nie będzie tak źle. Przeżywali właśnie bankructwo firmy, często zdarzało się, że nie mieli na chleb, na opłacenie rachunków, a ona w związku z tym właściwie przestała sypiać. Jednak w domu pisarki, po raz pierwszy od roku, po prostu usnęła. Może dzięki książkom, na które patrzyła w te jasne noce, wiedząc, że niektóre z nich albo zostały przez właścicielkę mieszkania napisane, albo przeczytane i dawno siedzą w jej głowie, aby zaistnieć jako inspiracja dla tych, które kiedyś napisze. Cholernie ciekawy zawód! Każdy by tak chciał! Niestety, kilka lat później znów przestała sypiać, bo weszła w klimakterium i ponownie zaczęły się jej zmagania z nocą i niewyobrażalną ilością czasu, z którą nie wiadomo było co zrobić. Chyba że zaczęłaby myć podłogi albo piec ciasto. Ale ponieważ jako gospodyni domowa przeszła już jakiś czas temu na emeryturę, takie zajęcia w ogóle nie wchodziły w rachubę. Zaczęła więc czytać dawno kupione książki postmodernistów, zaczynając od najłatwiejszej, co poradził jej znajomy filozof, dziwiąc się przy tym niepomiernie, że w ogóle bierze się za coś takiego.
– Dlaczego by nie? Czuję, że to coś ważnego, bo ciągle gdzieś o tym czytam – odparowała, czując, jak krew uderza jej do głowy.
– Nic dziwnego, że nie wiesz, przecież kończyliśmy studia jeszcze w PRL-u, a wtedy mało co do nas docierało. Jednak, tylko nie zrozum mnie źle, czytanie takich książek wymaga pewnego backgroundu… i w ogóle, oczytania, a zresztą, sam nie wiem…– odpowiedział Piotr, udając, że przygląda się kwiatom w wazonie.
Przepis na łapanie motyli
Udane połowy zależą od wielu czynników. Na nic przyda się sprawność fizyczna łowcy, jeżeli nie zostaną spełnione określone warunki. Jednym z nich jest obecność roślin żywicielskich, którymi karmią się 84 gąsienice motyli. Niektóre gatunki motyli są bardzo kapryśne. Niepylak appolo składa jaja wyłącznie w sąsiedztwie rozchodników, rusałka kratkowiec preferuje na żłobek pokrzywy, a zawisak powojowiec – powój. Podobnie ludzie, młodsi bracia owadów (uwzględniając kolejność pojawienia się na Ziemi), jedni lubią ogórki, a inni ogrodnika córki. Obecność lub brak ulubionego pożywienia, zarówno dla gąsienic jak i dla imago, decyduje o występowaniu motyla na określonym terenie. Nie dotyczy to motyli nocnych, które odbywają dalekie wędrówki, jak w/w zawisak.
Zawisaki uznawane są za prawdziwych lotników. Pokonują w nocy duże odległości dzięki sprawnym, długimi ostro zakończonym skrzydłom. Zdarza się, że oślepione w nocy sztucznym światłem, przysiadają na chwilę pod kloszem, aby „dojść do siebie”. Poranne słońce wita je… przez szkło słoika.
Drugim warunkiem udanego polowania jest pora dnia. Mało ruchliwy łowca wybierze zapewne godziny przedpołudniowe lub popołudniowe. Motyle dzienne mają w tym czasie wolniejszy metabolizm, więc często przysiadają sobie na dłużej, z niecierpliwością czekając na wzrost temperatury. Gdy promienie Słońca tworzą kąt z Ziemią zbliżony do prostego, metabolizm owadów wzrasta. Zwiększa się ich ruchliwość i częstotliwość uderzeń skrzydłami. Chwytane siatką, długo szamoczą się, tracąc łuski. A to właśnie delikatne łuski na skrzydłach wyrażają harmonię ich barw, wzorów i rysunków, które silnie wzbudzają namiętność kolekcjonera.
Pora roku też nie jest bez znaczenia. Optymalne na połowy są ciepłe miesiące letnie. U niektórych gatunków następują dwa pokolenia w ciągu roku. Już w kwietniu i aż do listopada można spotkać dorosłe osobniki motylich rodzin.
A zatem, gdy zostaliśmy wyposażeni w wiedzę, co i kiedy łapiemy, musimy jeszcze tylko wybrać technikę. Jak łapać, aby złapać? U motyli dziennych – owadziej arystokracji – skrzydła są szerokie i zaokrąglone, co umożliwia błyskawiczne zwroty w obronie przed ptakiem. Lot motyli jest nierówny i chwiejny, więc trudno precyzyjnie namierzyć ofiarę. Skacząc i wymachując siatką na ukwieconej łące, można stać się obiektem drwin ze strony przypadkowych obserwatorów.
Dobrym momentem na polowanie jest czas, w którym samce i samiczki w miłosnych uniesieniach, na nagrzanej słońcem łące, zapomną o zagrożeniu. Techniki łapania motyli każdy wypracowuje sobie sam. Pewny ruch siatką z półobrotem powinien zakończyć się powodzeniem.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.