Rodzina prezydencka
Michael Palmer, Daniel Palmer
Przekład: Martyna Plisenko
Tytuł oryginału: The First Family
Data wydania: 2020
Data premiery: 15 września 2020
ISBN: 978-83-66481-60-2
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 432
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
18.00 zł
Trzymający w napięciu thriller medyczny, doskonale oddający intensywną atmosferę panującą w Białym Domu!
Prezydent Geoffrey Hilliard i jego rodzina żyją w ciągłym blasku politycznego świata. Biały Dom nie jest łatwym miejscem do dorastania, kiedy więc syn prezydenta, Cam, szesnastoletni mistrz szachowy, doświadcza nagłego przypływu zmęczenia i diametralnej zmiany nastroju, lekarze stwierdzają, że to typowe dla nastolatków. Jednak agentka Secret Service, Karen Ray, której zadaniem jest strzec rodzinę prezydencką, ma pewność, że problemy Cama są poważne i prosi swojego byłego męża – lekarza – o drugą opinię.
Doktor Lee Blackwood ma jednak zakaz wstępu do Białego Domu. Diagnozę musi postawić na podstawie zasłyszanych informacji. Jego jedyną wskazówką jest pewna młoda pacjentka o podobnych objawach. A także stan Cama, który nagle ulega zdecydowanemu pogorszeniu…
Czy ktoś próbuje zamordować syna prezydenta?
Kiedy doktor Blackwood i agentka Ray usiłują wyjaśnić, co się dzieje, odrywają szereg mrocznych tajemnic związanych ze zdradami, naruszającymi poziom bezpieczeństwa narodowego.
Inteligentny thriller medyczny, na naprawdę wysokim poziomie! – Robert Dugoni, autor bestsellerów New York Timesa.
Powieść Palmera przeniesie cię w złożony świat etyki medyczno-prawno-społecznej. Rodzina prezydencka nie zawodzi, stawiając w kontrze dwa pytania – „co możemy zrobić?” i „co powinniśmy zrobić?”. Do tego cały czas trzyma w napięciu! – Kathy Reichs, autorka słynnego cyklu Kości.
Lęk nigdy nie odchodził. Do tej pory powinna już o tym zapomnieć. Po całym tym czasie nie powinna się aż tak bać. Długie nogi drżały jej pod jedwabistym materiałem czerwonej sukni. Oddychała głęboko, żeby się uspokoić, ale i tak dłonie miała wilgotne od potu. To może być problem. Wychwytywała każdy dźwięk rozlegający się w przestronnym pomieszczeniu, każde drgnięcie, chrobot i oddech. Obserwowali każdy jej ruch. Jej delikatna twarz nie wyrażała żadnych emocji, gdy ukrywając rosnące zdenerwowanie, odwzajemniała ich spojrzenia.
Sala koncertowa była pełna. Grzmiące oklaski właśnie ucichły i trwało krótkie interludium przed rozpoczęciem występu. Serce waliło jej tak głośno, że bała się, że mikrofon wyłapie ten dźwięk. Stała sama na środku wielkiej sceny, oświetlona reflektorem jak na więziennym spacerniaku. W prawej ręce ściskała skrzypce o jasnobursztynowej barwie i oszałamiającym, ognistoczerwonym żyłkowaniu, fachowo postarzone.
Rozglądając się po sali, wypatrywała smukłego mężczyzny o mocnych ramionach i szczupłej kobiety, której była młodszą wersją. Wreszcie ich dostrzegła, tam gdzie zawsze, w trzecim rzędzie: Doug i Allison Banksowie, jej rodzice. Ona nazywała się Suzie Banks i była ich jedynym dzieckiem, ich dumą i radością. Gdyby nie ich wsparcie Suzie nie stałaby na scenie w Kennedy Center, wybrana z setek obiecujących muzyków, by solowym występem otworzyć wieczorny koncert Narodowej Orkiestry Symfonicznej.
Do tego momentu wydawało się zmierzać całe życie Suzie, od samego początku. Miała dwa lata, gdy zagrała na pianinie pierwszą melodię – dźwięk dzwonka komórki swojej matki, który powtórzyła ze słuchu. Wkrótce zaczęła brzdąkać melodie zasłyszane w radiu. Zanim skończyła pięć lat, potrafiła zagrać Menuet G–dur Bacha, choć nigdy się go nie uczyła. Mówiono o niej „cudowne dziecko”, „niezwykła”, ale Suzie nie rozumiała, co to znaczy i właściwie jej to nie obchodziło. Odkryła niesamowite zjawisko zwane muzyką, a muzyka dawała jej szczęście.
W dniu, gdy matka wsunęła jej w ręce skrzypce, cały świat Suzie skoncentrował się jeszcze bardziej. Poczuła więź z tym instrumentem, głęboko go zrozumiała. Po zaledwie roku nauki podczas recitalu uczniów bezbłędnie odegrała Piąty Koncert Skrzypcowy Mozarta. Dla Suzie nuty były czymś więcej niż znaczkami na pięciolinii. Gdy grała, widziała je, jak tańczą jej przed oczami, wirując i śmigając jak szpaki w locie. Ćwiczyła każdego dnia, godziny mijały jak minuty, jej radość była nieskrępowana. Dorastając, nie miała wielu przyjaciół, bo zawsze musiała ćwiczyć, albo iść na próbę, albo miała występ. Jednakże nigdy nie czuła się opuszczona czy samotna. Muzyka stale jej towarzyszyła, była jej pierwszą, prawdziwą miłością.
Teraz, mając dziewiętnaście lat, Suzie była gotowa, aby rozpocząć karierę zawodową. Zrobiła sobie rok przerwy między szkołą średnią a collegem, żeby szlifować swój talent. Mając na koncie setki koncertów, żywiła nadzieję, że trema odejdzie bez śladu. Ale czuła ją jak zawsze, aż do chwili, gdy rozlegał się pierwszy dźwięk.
To był ogromnie ważny występ. Dyrygent Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej był na widowni specjalnie po to, by posłuchać jej gry. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, czeka ją przeprowadzka do Chicago.
Suzie oparła brodę na gładkim, hebanowym podbródku i przestała myśleć o dyrygencie. Sala zamilkła. Nie miała przed sobą nut. Solo skrzypcowe Chaconne z Suity Nr 2 Bacha już od dawna znała na pamięć.
Wzięła głęboki oddech, oparła smyczek na strunach i podwójną pauzę otwierającą utwór pokonała brawurowo jak zawodowiec. Publiczność, cała sala, wydawała się znikać, a ona przeniosła się do tego innego miejsca, z którego pochodziła muzyka. Jej ciało kołysało się do rytmu i płynęło wraz z nutami Bacha wprost z jej instrumentu.
Smyczek i jej palce były rozmazaną smugą. Suzie grając, nie zamykała oczu. Nie widziała jednak nic, choć czuła wszystko. Ze skrzypiec unosił się olśniewający trel, melodia migotliwa i czysta w szybkich dźwiękach, za którymi następował surowy ciąg mroczniejszych, bardziej stłumionych dźwięków. Lata oddania, wszystko, co poświęciła, były warte choćby tylko tego uczucia, tej nieopisanej wolności.
Dotarła do taktu osiemdziesiątego ósmego, prawie do połowy. Przyciągnąwszy do siebie smyczek, Suzie przygotowywała się na kolejną wariację, gdzie bas stawał się melodyczny, a forma diatoniczna kończyła. Aż do tej chwili jej gra była doskonała, ale znienacka rozległ się niewytłumaczalny i koszmarny zgrzyt. Ramiona Suzie szarpnęły gwałtownie, smyczek przejechał po strunach. Skrzypce wyskoczyły jej spod podbródka.
Nad publicznością uniosło się zbiorowe westchnienie. Zaszokowana, nie będąc w stanie pojąć, co się jej przydarzyło, Suzie poprawiła skrzypce. Jej profesjonalizm przejął kontrolę. To był tylko skurcz, nic więcej. Ponownie oparła smyczek na strunach, ale udało jej się wydobyć z nich tylko jakieś ćwierkanie. W następnej chwili jej ręce znowu trzęsły się w kolejnym mocnym skurczu, jakby jej kończyny były oddzielone od ciała, jakby miały własny umysł. Próbowała odzyskać kontrolę nad rękami, starała się z całych sił, ale nie udało się. Te dzikie ruchy były poza jej świadomością, jak te drgnienia ciała tuż przed zaśnięciem: najpierw uczucie spadania, a potem nieprzyjemny powrót do świadomości. Tyle że tym razem zdecydowanie nie spała. Nieważne, jak bardzo Suzie walczyła, nie mogła powstrzymać tych konwulsyjnych ruchów. To była najbardziej przerażająca rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczyła.
W następnym spazmie palce Suzie się otworzyły. Skrzypce wyślizgnęły jej się z rąk i z koszmarnym trzaskiem upadły na ziemię. Publiczność znowu westchnęła, tym razem głośniej. Suzie była bezradna, stała na scenie, a jej ramiona szalały jak dwa przewody pod napięciem. Aż nagle atak minął, jej kończyny się uspokoiły, jakby ktoś pstryknął wyłącznikiem. Powoli uniosła ręce, przyglądając się im ze zdumieniem. Potem spojrzała na skrzypce u swoich stóp. Przez chwilę nie mogła złapać tchu. W uszach huczały jej pomruki z widowni.
Pochyliła się i ostrożnie podniosła zniszczony instrument, w każdej chwili spodziewając się kolejnego ataku. Wyprostowała się. Skrzypce kołysały się u jej boku. W drewnianym pudle ziała dziura jak po wyrwanym zębie. Poszukała wzrokiem rodziców, ale nie widziała ich przez mgłę ze świateł reflektorów i własnych łez.
Stojąc nieruchomo w oślepiającym świetle, z czerwonymi, piekącymi policzkami, mrugając szybko, Suzie chlipnęła i cofnęła się. W jej głowie rozlegało się wycie: Co się ze mną stało?. Wepchnęła się w kurtynę, szukając drogi ucieczki, szarpiąc materiał, rozpaczliwie chcąc się wydostać. Uświadomiła sobie swój błąd, odwróciła w prawo i wypadła do kulis.
W cichej sali koncertowej rozlegało się tylko echo obcasów Suzie, wystukujących szybki, nieregularny rytm.
RZĄD ÓSMY, ŚRODEK
Nazywał się Mark Mark Mueller, ale ci, którzy dobrze go znali, mówili do niego Mauser – nawiązując do jego ulubionej broni, niemieckiego pistoletu półautomatycznego Mauser C96, którą przestano produkować w 1937 roku. Swoje gęste, jasne włosy Mauser zaczesywał do tyłu, by podkreślić szerokie i płaskie czoło. Zielona koszula, którą wybrał na ten koncert, zakrywała jego tatuaże i opinała ciasno ciało, umięśnione po latach dźwigania żelastwa na podwórzu.
Mauser spokojnie obserwował, jak Suzie się rozkleja. W jego szarych oczach pojawił się błysk. Ściągnął wargi, tworząc łuk z gęstych, jasnych wąsów. Gdy ludzie na widowni zaczęli podnosić się z miejsc, Mauser zrobił to samo. Wyszedł do foyer i wyciągnął telefon.
– Stało się – powiedział i opisał rozmówcy, czego był świadkiem.
Tylko tyle Rainmaker potrzebował, by skazać Suzie Banks na śmierć.