Rzeź na morzu.
Zbrodnie Cesarskiej Marynarki Wojennej Japonii
Mark Felton
Przekład: Jacek Lang
Tytuł oryginału: Slaughter at Sea: The Story of Japan's Naval War Crimes
Data wydania: 2009
Data premiery: 25 maja 2009
ISBN: 978-83-7674-001-0
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 240
Kategoria: Historia
34.90 zł 24.43 zł
W swojej bogato udokumentowanej pracy Mark Felton, znany autorytet w dziedzinie marynistyki i problematyki związanej z Dalekim Wschodem, przedstawia mroczny rozdział historii, jakim były zbrodnie popełniane przez Cesarską Marynarkę Wojenną Japonii podczas II wojny światowej.
Egzekucje jeńców, zbrodnicze praktyki porzucania rozbitków na pastwę żywiołów, zimne okrucieństwo japońskich załóg zarówno wobec żołnierzy jak i cywili stanowiły ponurą regułę bezlitosnej wojny morskiej, toczonej pod flagą Imperium Słońca.
Było już bardzo późno, kiedy Lagerschutz w końcu poprowadził nas do niżej położonej części obozu, miejsca zwanego Małym Obozem9. Pełno było tam drewnianych budynków i wielkich namiotów, z których każdy mieścił dwustu ludzi. Tutaj mieliśmy spędzić pierwszą noc. Nadzieja, że wreszcie się trochę wyśpimy, sprawiła, iż chętnie weszliśmy do środka, ale ponownie stłoczono nas z mniej więcej pięcioma setkami mężczyzn, chociaż warunki nie były aż tak ciężkie jak w wagonach. Turlaliśmy się jeden przez drugiego, próbując znaleźć sobie miejsce na ziemi, kurczowo trzymając koce wręczone nam przy wejściu do Małego Obozu. Choć byliśmy wykończeni, od dawna nie czuliśmy się — błędnie, jak miało się okazać — tak odprężeni.
Około 5 rano, po dwóch, może trzech godzinach głębokiego snu, rozkazano nam wstać i wyjść z namiotu. Minęła chwila, zanim się rozplątaliśmy i odzyskaliśmy optymistyczne spojrzenie na świat, ale nikt nie narzekał. Mogliśmy się napić, odetchnąć świeżym powietrzem, wyczyścić się i trochę przespać — to wszystko wydawało się rajem. Raj w Buchenwaldzie?
Rzeczywistość powróciła, kiedy wszyscy zaczęli się przyglądać znanym i nieznanym twarzom, odkrywając matowy, żółtobrązowy odcień cery, wskazujący na poważne odwodnienie. Dobitnie oznajmiał on o naszym cierpieniu. „Byłem kiedyś spragniony na pustyni, gdy spóźniała się racja wody”, wspominał pewien weteran Tukkurtu10 siedzący w zamknięciu od 1939 roku, „ale to było zupełnie niepodobne”.
Pierwszego dnia w obozie, po „śniadaniu” składającym się z podanej o świcie ziołowej herbaty, zabrano nas na pierwszą robotę. Buchenwald był „obozem pracy”, co znaczyło, że wszyscy więźniowie muszą wykonywać jakąś pracę, po części ze względu na potrzeby wojenne, ale to nie był jedyny powód. Pod eskortą pewnej liczby członków Lagerschutzu udaliśmy się do kamieniołomu, gdzie zastaliśmy istną kalwarię cierpiących ludzi, już umierających albo bliskich śmierci z wyczerpania. Nasze zadanie w tym kamieniołomie, wypełnionym łomotem stalowych narzędzi uderzających o twardy granit, polegało na wzięciu kamienia, założeniu go sobie na ramiona i zaniesieniu po długim zboczu w górę do określonego miejsca w obozie. Celu tej czynności nie wyjaśniono, późniejsze wykorzystanie kamienia było nieistotne. Nie było przerw, a praca rozpoczęła się natychmiast.
Kluczową sprawą było dokonanie szybkiego wyboru „dobrego” kamienia, ani za małego, ani za dużego. Jeśli człowiek wybrał za mały kamień, ryzykował pobicie za bumelanctwo przez SS-mana kontrolującego przy wejściu do obozu; jeśli za duży — w długiej drodze między kamieniołomem a obozem niesienie go byłoby męką, a do tego ściągnęłoby wrogość kolegów, gotowych przypiąć każdemu nadmiernie pracowitemu łatkę „dupoliza”. W praktyce jednak każdy kamień, niezależnie od rozmiarów, zawsze podczas długiego marszu do obozu okazywał się zbyt ciężki dla delikatnych ramion. Aby dopełnić udręki, po dostarczeniu kamienia na miejsce musieliśmy biec z powrotem do kamieniołomu pomiędzy kapo i SS-manami, którzy ochoczo bili nas pałkami, kijami, biczami i gumowymi wężami, jeżeli nie poruszaliśmy się tak szybko, jak oni by sobie tego życzyli. Oto był mit o Syzyfie w praktyce!
Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że obejmuje nas ostry rygor egzekwowany przez SS, a jako że większość uwięzionych Francuzów znała język niemiecki w bardzo ograniczonym zakresie, więcej obrażeń odnosiliśmy wskutek działania pały niż samej pracy. Do tego dochodziły ciosy zadawane tragarzom niosącym kamienie uznane za zbyt małe lub zmagającym się z ciężkim ładunkiem na chwiejnych nogach. Według etyki SS należało chodzić wyprostowanym, w linii prostej, ze wzrokiem na wprost. W punkcie kontrolnym pod główną wieżą musieliśmy ustawiać się w równiutkie szeregi po pięciu — rzadki rozkaz we francuskim wojsku — i zawsze byliśmy bici, do woli; nie wiedzieliśmy, co zrobiliśmy nie tak, o ile w ogóle cokolwiek.
Miałem szczęście, że kiedy we francuskich lasach ścinałem drzewa wraz z ojcem, nauczył mnie, jak podnosić pnie i układać je sobie na ramionach. „O tak, w samym zgięciu szyi, z dala od łopatek i trochę ku tyłowi”. Z pewnością było to mniej bolesne. Przy odrobinie praktyki człowiek mógł podwoić swoją nośność i mieć przy tym mniej sińców. Tu jednak mało było okazji, żeby zastosować tę technikę. Wybór kamienia był doprawdy okrutnym dylematem.
Po brutalnym poranku spędzonym w pierwszym zespole roboczym — czyli Kommando — wróciliśmy do namiotów spoceni i wykończeni. Zastaliśmy jednego z naszych kolegów z Clairvaux potwornie obolałego. Był to wysoki, chudy człowiek, farmaceuta z Paryża. Półleżał z lekko uniesioną piersią, zapewne licząc na to, że tak łatwiej będzie oddychać. Wypuszczał z ust długie strumienie pary w takim tempie, że zastanawialiśmy się, jak długo zdoła wytrzymać podobne obciążenie. Oczy miał szeroko otwarte, ale puste i nieruchome, w ogóle niereagujące. Byliśmy pewni, że już po nim.
Wkrótce zaprowadzono go na Revier, czyli innymi słowy do budynku pełniącego funkcję izby chorych, umieszczonego na obrzeżu Małego Obozu, ale połączonego też z Dużym Obozem przejściem zabezpieczonym drutem kolczastym. (Obozy działały jako ściśle rozdzielone strefy, w których życie toczyło się na odmienne sposoby. Pole namiotowe było integralną częścią Małego Obozu i nie było odgrodzone). Obawialiśmy się, że już nigdy nie ujrzymy naszego kolegi farmaceuty, gdyż mieliśmy wątpliwości co do opieki, którą otrzyma w takim miejscu. Słyszeliśmy już opowieści o ludziach, którzy trafiali na izbę chorych i nigdy nie powrócili. A jednak po kilku dniach, ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, znów się pokazał, wysoki jak zawsze (niektórzy żartowali nawet, że po powrocie z martwych był jeszcze większy). Od razu przezwano go Trompe-la-Mort, człowiek, który oszukał śmierć. Przyjął tę ksywkę z uśmiechem.
A co działo się z nim później? Nie wiem. Bez wątpienia opuścił obóz w specjalistycznym zespole roboczym, ale chcielibyśmy myśleć, że wykorzystał jakiś atut, który pozwolił mu wrócić z deportacji do domu. W każdym razie miałby większe szanse niż wielu nieszczęsnych facetów, którzy nie byli w stanie podjąć takiej pracy. Kto jednak ośmieliłby się twierdzić, że byłby w stanie przeżyć Buchenwald i jego okropne komanda?
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.