
Saga o jarlu Broniszu.
Tom II. Śladem wikingów
Data wydania: 2015
Data premiery: 28 kwietnia 2015
ISBN: 978-83-7674-441-4
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 336
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
SAGA O JARLU BRONISZU TO JEDNA Z NAJLEPSZYCH POLSKICH POWIEŚCI HISTORYCZNYCH!
NIESAMOWITY ŚWIAT SKANDYNAWSKICH WOJOWNIKÓW. KRÓLESTWO MĘŻNYCH RYCERZY. OKRĘTY PEŁNE DZIKICH ZBROJNYCH DRUŻYN. POTĘŻNI WŁADCY. WIELKA POLITYKA I WIELKA MIŁOŚĆ.
Około roku 970 duński król Harald Sinozęby opanował bogate słowiańskie grody u ujścia Odry. Założył tam pod Wołyniem (Wolinem) potężną warownię Jomsborg i osadził w niej drużynę wikingów.
W swych zwrotnych łodziach zapuszczali się oni w głąb zatok i w górę rzek, rabując, gwałcąc i mordując. Rozboje północnych najeźdźców ukrócił w końcu potężny władca Słowian Mieszko, który podporządkował sobie Jomsborg.
Kilka lat później, w roku 995, ówczesny władca Polski, Bolesław Chrobry, namiestnikiem nad warownią mianuje krewniaka Piastów, dobrze znanego również władcom Północy młodego rycerza imieniem Bronisz…
Dobiegało południe. Wisząca u stropu niebios tarcza słoneczna jałowym światłem oblewała płaszczyznę śniegów. Od zachodu dął przenikliwy wiatr. Nad skorupą zamarzniętego morza gnał tuman śnieżnych pyłków, nawiewał je na zaspy o wygładzonych kształtach, a na wolnej przestrzeni układał w gęsty wzór zmarszczek, niby rój drobnej fali zakrzepłej nagle w bezruchu.
Bronisz i Dzik, póki szli lodem wzdłuż wysokiego brzegu ostrowu, osłonięci byli od mroźnych podmuchów. Po twardej, miejscami gładkiej jak stal powierzchni posuwali się szybko, ciągnąc za sznur sanie załadowane orężem i nieużytecznymi chwilowo karpielami. Słychać było jeno skrzypienie płóz ślizgających się po śnieżnym miale i nosowy oddech śpieszących, mężów. Na obszytych jelenim futrem podeszwach stąpali bezszelestnie i pewnie. Wełniana odzież i lekko wyprawione futra skutecznie chroniły ich przed najtęższym mrozem, niewiele przysparzając ciężaru w trudach dobiegającej już kresu pod-róży.
Dzik z ochotą podążał do swego rodzinnego gniazda. Broniszowi, chociaż ostro kroczył, nie bardzo zależało na tym, czy dziś właśnie, czy kiedy później dobrnie do ludzkiej osady. Gościna w domu Byszów była dlań przecież tylko jednym z postojów na drodze do zamierzonej wiosną wyprawy po Helgę. Cóż miał z sobą począć? W Wołyniu po królewskim ślubie nic go już nie zatrzymywało. Gwar wielkiego miasta drażnił go, a towarzystwo wikingów i przyziemnych pogan mierziło po prostu. Od swoich stronił, ani pragnął wracać z pustymi ramionami do Cisowa. Uprosiwszy więc Sigvaldiego, by w razie powrotu Wromota czy innego posła od Helgi skierowano go natychmiast na Chycinę, zlecił swych wojów i sprawozdanie z wyprawy Jarostowi, a sam poddał się przewodnictwu przyjaznego Dzika.
Był wolny, bo już niepotrzebny nikomu. Wszystko, czego wymagali od niego królowie, wykonał z nawiązką, ani dbając o własne korzyści. Wynagrodzono go sowicie — obietnicami. Nawet Sigvaldi nie skąpił mu mądrych rad. Przy pożegnaniu zalecał rozwagę i powściągliwość, by zbytnią gorączką i dobijaniem się o Helgę nie pobudzać Tryggvasona do przeceniania wartości zakładniczki. Jeżeli Norweg zmiarkuje, że ani Sigryda, ani Bronisz nie przejmują się zbytnio losem dziewczyny, wnet straci dla niej uznanie i nie będzie mu warto dla tak lichej zemsty zrażać ku sobie Jaranda, który na pewno troska się szczęściem jedynaczki. Do wojny zaś, dziś dla nikogo niewygodnej, mała dworka była przecież zbyt nikłym powodem.
Zapewne, dla królów i Sigvaldiego los Helgi nie był powodem do zmartwienia, a tym bardziej wojny. Bronisz przez dumę przyznawał słuszność tym rozumowaniom. Bezpłodne współczucie możnych przyjaciół dość go już upokorzyło. Czuł, że swą obecnością, niby wyrzut sumienia, przeszkadza ich zadowoleniu i pomyślności zamiarów.
Tak więc ostał na lodzie, dosłownie, na lodzie zamarzniętego słowiańskiego morza, od którego nie chciał się oddalić, by nie stracić łączności wodnych szlaków z zamorską kryjówką narzeczonej. Los wsparł go w osamotnieniu przyjaźnią Dzika. Jeżeli ostrów rański, przy którym leżała wysepka Byszów Chycina, zbliżał go do Norwegii, to Dzik, jedyny z równych mu towarzyszy, którego gody królów też nie uszczęśliwiły, dawał rękojmię, że wiernie sprosta mu w każdej potrzebie. Obydwaj byli sobie przydatni w nieszczęściu. Dlatego chętnie wybrali się razem na przełaj, po śniegu, lodach, brnąc samowtór, nocując, gdzie się dało, strasząc groźną postawą napotykane stworzenie. W jednym zgadzali się najpewniej — we wspólności wroga.
Bronisz nie od razu wyrozumiał zmorę, która dręczyła serce Dzika. Z dawna się domyślał, że uwielbienie dla kobiecych wdzięków Sigrydy było najsilniejszą pobudką przywiązującą łowczego do królowej, dlatego sądził, iż po zerwaniu jej z Tryggvasonem nieprzyjaźń Dzika obróci się przeciwko Swendowi. Okazało się przecież inaczej. Serce prostego Dzika było nadto zawiłe. Wyczuwając, że po zerwaniu miłość Sigrydy do pięknego Norwega bynajmniej nie wygasła, tym bardziej go znienawidził. O Swenda nie był zazdrosny. Cóż Swend! Wybrała go sobie, gdyż zdał się jej najodpowiedniejszym narzędziem zemsty. Owszem, był dogodny, lecz czy godny, by stać się kochankiem i przyjacielem? Zali mogła wybrać sobie gorszego człowieka na męża? Wolność i królestwo odzyskał dzięki wyrachowaniu Bolesława; dotychczas żył z grabieży, a sławę miał rozbójnika, przeniewiercy, prześladowcy chrześcijan, a nadto też i rozpustnika obciążonego krzywdą swych poprzednich żon i sióstr, Thyry i Gunhildy, od których odstraszył wszystkich starających.
Szaleństwo chyba pchnęło Sigrydę do tego związku, bo cóż dobrego mogła się po nim spodziewać dla siebie? Rad nie słuchała, a wszystko sama uknuła w tajemnicy przed wiernymi przyjaciółmi. Szalonej nie chciał Dzik służyć ani przyczyniać się radą do nieobliczalnych skutków jej postępowania. Ile jednak kosztowało go odstąpienie od ukochanej królowej, tego obcy nie ocenili zgoła.
Długie milczenie przerywał nagle powiedzeniami, które zaskakiwały Bronisza świadectwem, jak trwale ubolewa nad tym, co się stało.
Gdy minęli półwysep Omaniec, na śniegu Zatoki Jelenińskiej zeszli się ze świeżym śladem wilczego stada. Tego niebezpieczeństwa skrzętnie unikali, toteż cofnęli się śpiesznie i, nadkładając drogi, zagubili swój trop, zjeżdżając z góry na płozach spory kawał. Gdy poczuli się niezagrożeni, Dzik, wysuwając się naprzód, mruknął jakby do siebie:
— Póki on będzie żył, nie zazna spokoju!
— Kto? — rozejrzał się Bronisz, zgadując, komu może grozić niebezpieczeństwo wilków.
— Olaf!
— Niewiele obchodzi mnie spokój Olafa! — wzruszył ramionami Polak.
— Ani mnie! Lecz o jego życiu mówię. Póki on żyje, ona nie zazna spokoju.
— Helga?
Dzik to samo pomyślał sobie o Broniszu, co on w następnej chwili o nim, słysząc odpowiedź łowczego:
— Mówię o królowej Sigrydzie.
— Wciąż o niej myślisz?
— Tak jak ty o Heldze!
Dalsze kilkaset kroków stąpali w milczeniu, sapiąc jeno. Bronisz odezwał się pierwszy:
— Gdy urodzi dziecko Swendowi, zapomni o Olafie.
Nie odwracając się do towarzysza, Dzik zaprzeczył:
— Dzieci rodzić będzie dla siebie, choćby co roku, a mimo to Olafa nie zapomni.
— Możliwe. Taka jest, jaka chce być, i nie ma na to rady.
— Jest rada. Olaf musi zginąć. Im prędzej zginie, tym lepiej dla niej.
— Musi? — W głosie Bronisza brzmiało gorzkie zwątpienie. — Cóż z tego, że tylko my dwaj pragniemy jego śmierci?
— Skąd wiesz, że tylko my dwaj?
— Bo pamiętam, jak królowa osłoniła go przed twym mieczem wtedy, gdy mogłeś i chciałeś go zabić.
— Mogłem i powinienem był.
— Za zdradę gościnności i obrazę królowej powinien był zginąć na miejscu! — stwierdził ponuro Bronisz.
— Twoja Helga byłaby dziś wolna.
— Twoja królowa nie musiałaby popełniać szaleństw.
— Tak! Ale ty, Broniszu, też mogłeś dobyć na niego miecza.
— Mogłem.
— I nie dobyłeś!
Dalej, aż do Wałąga, szli milcząc, lecz po skupionych twarzach i roztargnionym wzroku znać było, jak usilnie myśleli o swoich troskach. W sercu Dzika, im bardziej rozważał winę Olafa i jej następstwa, tym silniej wzbierała osobista żałość. Rozpamiętywanie bezwstydnej niemal uległości królowej względem nowego narzeczonego w Uppsali skusiło go do porównania siebie ze szczęśliwym Danem. Przecież Sigryda nie mogła Swenda kochać, gdyż nie znała go prawie. Nikogo nie kochała prócz Olafa, to pewna. Jeśli więc wybierała sobie męża nie z miłości, czyż nie powinna była połączyć pragnienia zemsty z polepszeniem swej doli przez związanie się z człowiekiem wiernym i zaufanym… Stać ją było na dowolnego kochanka. To, że Swend był królem, cóż za wartość miało osobliwą, jeżeli wraz ze swym królestwem pozostawał w chwili wyboru na łasce jej i Polski? Taki to i król, co połowę życia spędził na wygnaniu, rozboju i w niewoli. Dzik gdyby chciał, a ona zapragnęła, zdobyłby władzę i sławę nie mniejszą niż Swend czy Tryggvason. Jeżeli taki Sigvaldi, jomski wiking, mógł być uznany za godnego związku z Piastówną… W żyłach Dzika płynęła krew na pewno nie gorsza od krwi normańskich konungów. Ostatni król Rany, Boruta, był jego rodzonym stryjem. W ciągu wieków łączyli się z najznakomitszymi rodami Szwecji, Danii, Norwegii. Dwie królewny z rodu Ynglingów zasiadały na tronie w Rajgrodzie. Przez babkę spokrewnili się z prastarą dynastią obodrycką. Obecny wielkorządca Rany, arcykapłan Arkony Sulisław, był bratem matki Dzika. Sulisław dążył do wskrzeszenia królewskiej niepodległości ostrowu. Nie taił, że jeżeli nie uda mu się połączyć w rękach syna Racibora władzy kapłańskiej i królewskiej razem, wtedy na Dzika, najbliższego krewniaka, spadnie udział w najwyższych godnościach. Byle siostrzan porzucił chrześcijaństwo, o resztę niech się nie troszczy… Rana, gdy z niej moc wycisnąć, zdolna by była napełnić własnymi orężnikami dwieście okrętów, a drugie tyle wynająć za nagromadzone w Arkonie skarby. Śmiały władca na czele takich sił mógłby się ważyć na zwycięską walkę z najpotężniejszym normańskim królem. Gdyby Sigryda zapragnęła tego…
Nietrwałe to były marzenia. Wnet pierzchły z mózgu, a Dzik zawstydził się swych własnych myśli. Przecież Sigryda, zamiast wybrać, odsunęła go od siebie w obraźliwy sposób. Nigdy także nie wróciłby do pogaństwa. I nigdy nie pragnął władzy dla siebie. Dworu i miasta nie znosił. Nie królestwo i władza Sigrydy, lecz jej serce kobiece było dlań skarbem nieosiągalnym. Z dala od tego serca najszczęśliwiej mógł się czuć na Chycinie wśród swych zwierząt, przy siostrach, blisko morza i puszczy. Jeśli los przydał mu nadto do towarzystwa przyjaciela, który potrzebował pociechy i czynnego wsparcia, czegóż mógł jeszcze pragnąć dla siebie? Przede wszystkim, żeby przyjaciel czuł się u niego najlepiej. By chciał zadomowić się, okrzepnąć na duchu i zdobyć moc potrzebną do zdobycia szczęścia.
Gdy zbliżali się do byszyńskiej mierzei, a z dala widać już było Górę Świętych, Dzik począł wtajemniczać towarzysza w szczegóły swoich stosunków rodzinnych i zamieszkania. Bronisz, oprócz zapamiętanych imion jego sióstr i dziejów śmierci rodziców w czasie zarazy przed dwunastu zimami, niewiele więcej wiedział o Byszach. Dzik nie lubił się zwierzać, a Bronisz nie śmiał pytać o sprawy domowe, toteż obecna wymowność i szczerość przyjaciela zaciekawiła go i zadziwiła. Wyjaśniały mu się tajemnicze opowieści o Chycinie, pobudzając chęć poznania osobliwego środowiska.
Bożena, najstarsza z sióstr, była główną kapłanką chycińskiego chramu Światowita i opiekunką dwóch młodszych bliźniaczek: Wandy i Miłki. Oprócz nich, świętych dziewic, przebywali na wyspie jeszcze dwaj ludzie, czarni Maurowie, trzebieńcy, których Bysz przed laty zdobył na arabskim statku i przydał córkom za stróżów. Poza tymi pięcioma żyły na wyspie już tylko same zwierzęta. I one uchodziły za święte.
Nikomu z obcych nie wolno było zamącać spokoju Światowita w chramie na Chycinie. Tylko najwyżsi kapłani mieli prawo odwiedzać wyspę, a święte dziewice opuszczały ją jedynie w dni uroczystości, by występować podczas wróżb w Arkonie.
Kto by zabił stworzenie na Chycinie, winien był kary śmierci. Kto by żywy wkroczył na wyspę, szedł w niewolę do kapłanów, co równało się śmierci powolnej. Dawniej tak nie bywało. Nowy, okrutny porządek ustanowili przed pięciu laty Sulisław z Bożeną nie w celu, jak głoszono, ochrony spokoju odpoczywającego w tutejszym chramie Światowita, ale dla bezpieczeństwa najcenniejszego skarbu ostrowu rańskiego: Miłki. Głos Dzika, gdy o Miłce mówił, nabierał cieplejszego brzmienia. Musiał ją serdecznie miłować i pewnie dlatego, sądził Bronisz, przesadzał w ocenie jej zalet. Miłka miała posiadać niezwykły dar wróżenia. Dzięki niej kapłani z Arkony dowiadywali się tak tajnych spraw ludzkich, że nic dziwnego, iż uchodzili za najpotężniejszych żreców wśród pogan. Bożena dzięki siostrze, której strzegła jak źrenicy oka, zdobyła olbrzymie wpływy na ostrowie. Dzik nie sprzeciwiał się jej zarządzeniom odosabniającym i obwarowującym Chycinę. Pomagał jej w tym nawet dla dobra swoich zwierząt i ptaków, którymi wzorowo opiekowała się podczas jego nieobecności.
Święta góra, na której stał chram, była prawdziwie niedostępna. Od północy i zachodu, czyli od morza chronił ją stromy brzeg usypiska, na którym nie sposób było wylądować. Z innych stron ogradzał ją wał przeszkód i zasadzek, więc zwarty na kilkadziesiąt łokci szeroki żywopłot z jeżyn i głogu, zdradne przekopy i jamy, latem zakryte powojem i mchami, zimą zasypane śniegiem, paście różne, wężowiska i strachy.
— Niebaczny człowiek, a nawet czujne zwierzę nie zdoła bezkarnie przedrzeć się tamtędy — upewniał Dzik. — Gdyby mu się to udało, już u podnóża góry spotka się ze zgrają psów i z niedźwiedziami nauczonymi walczyć z człowiekiem… Gdyby i to przemógł, z częstokołu przywitają go groty jadowite z potężnych kusz. Jeśliby śmiałek i od nich nie zginął, wkroczył do chramu lub spalił go nawet, nic też nie znajdzie, przez tajne bowiem przejście pod ołtarzem siostry w każdym czasie, drogę za sobą zawalając, mogą przejść do pieczary wykutej w skale kredowej, a mającej połączenie z morzem na niedostępnej wysokości północnego brzegu. W tej pieczarze mieszkają całą zimę. Pieczarę przekopał ich dziad Racibor. Jest ona tajemnicą rodową, o której prócz mieszkańców wie tylko Sulisław w Arkonie i Sigryda.
Tylko Dzik, jako dziedzic Chyciny, miał prawo tą tajemnicą rozporządzać. Siostry znają Bronisza z opowiadań brata i najpewniej będą mu bardzo rade. Od dawna już im go obiecywał. Z Maurami nikt prócz domowników nie umie się porozumieć. Żywność dla chramu i karmę dla zwierząt, gdy jej brak, dostarczają na umówione miejsce zobowiązani do tego gospodarze z sąsiedniego Wałąga i Omańca, a ważą to sobie jako przywilej. Jeżeli im się zdarzy upatrzyć z daleka którąś ze świętych dziewic lub jej stróży potworów, jak zwą niedźwiedzi i Maurów, nie wróżą sobie z tego widoku nic dobrego, tym bardziej więc unikają zastrzeżonej Światowitowi wyspy. By nie ośmielać ludzi i nie drażnić kapłanów, lepiej, aby odwiedziny Bronisza na Chycinie pozostały tajemnicą. Ostrożność ta nie jest wprawdzie konieczna, gdyż kapłani nie śmieliby przeciwstawić się Dzikowi, z którym się liczą szczególnie jako z dziedzicem wyspy, członkiem królewskiego rodu, a nadto i dlatego, że jest drużynnikiem króla Bolesława i łowczym Szwecji. Jedyny warunek, który im dla spokoju przyobiecał, to zobowiązanie, że powstrzyma się od krzewienia wiary chrześcijańskiej wśród mieszkańców ostrowu. Kanowie mają nadzieję, że kiedyś i on, gdy mu się to bardziej opłaci, powróci do wierzeń swych przodków słowiańskich.
— Nawet sióstr nie wolno ci nawracać? — zdziwił się Bronisz.
Dzik skrzywił się niechętnie.
— Wolno — nie wolno… Wanda i Miłka to niewinne i najlepsze dzieweczki, zaś Bożena… Czy krzyżowi, czy swastyce będzie się kłaniać, nie odmieni przez to swej natury. A naturę ma twardą i pełną pożądań. Zresztą wiedzą one już o Chrystusie dość do przyjęcia chrztu. — Ożywił się, weselejąc. — Kiedyś prosiły mnie, bym im pokazał, jak odbywa się chrzest. Pokazywałem na Miłce. Zanurzyłem ją w wodzie i przeżegnałem, wymawiając, co trzeba. Dziwiły się, że takie proste. Ale pater Reinbern, gdy mu to powtórzyłem dosłownie, powiedział, że taki chrzest może być ważny. Czy to możliwe?
Bronisz nie umiał mu na to odpowiedzieć.
W miarę jak podchodzili do zbiegu mierzei z lądem, brzeg wznosił się stopniowo, aż u zachodniego skrętu, nad otwartym morzem, ukształtował się w ścianę kredową, stromą na wysokość kilkudziesięciu łokci. Wicher wzdłuż ściany, a od czoła idący, dął tak gwałtownie, że z trudem posuwali się naprzód po omiecionym ze śniegu lodzie. Słońce już zachodziło, gdy przystanęli w pośrodku najwyższego wzniesienia północnej ściany Góry Świętych. Odsłoniwszy głowę, skrytą przed mrozem w futro, Bronisz znieruchomiał oszołomiony. Wichura, ocierając się skosem o szczeliny gniazd ptasich, wydmuchiwała tak przedziwne głosy, iż zdawało się, że to chór jęków, świstów i smętnych zawodzeń bucha z wnętrzności ziemi przeciwko morzu zmartwiałemu w bezmiarze śnieżnego pustkowia. Choć stali obok siebie, Dzik, chcąc być słyszany, krzykiem musiał objaśniać zalęknionemu towarzyszowi, że w czasie burzy, gdy do tych skalnych grań dołączy się ryk bałwanów, powstaje tak piekielny hałas, że Ranowie wierzą, iż to Światowit gromi Czarnoboga za nadmiar złości. Bronisz poczuł się nieswojo. Nie wierzył wprawdzie w istnienie Światowita, ale zły duch, jak bądź przez pogan zwany, istniał na pewno i kto wie, czy nie miał jakiegoś związku z tym potępieńczym graniem.
Zawiadomić mieszkańców pieczary o przybyciu gości nie było łatwą sprawą. Trąbienie i nawoływanie na nic się nie zdało, przeto Dzik odstąpił kilkadziesiąt kroków w głąb lodu i począł słać z łuku strzały, mierząc w najznaczniejszy otwór. Po pięciu bezskutecznych próbach zaniechał strzelaniny. Osądził, że trzeba będzie czekać do zmroku, gdy wiatr ścichnie, a mieszkańcy zejdą się do snu w pieczarze. Na zapytanie Bronisza, czemu nie podjechali do Góry Świętych od płaskiego lądu, wyjaśnił, że mieliby tam trudności z saniami, nadto nierad by wpaść w jakąś nową pułapkę, które zimą, wobec uśpienia niedźwiedzi, Bożena i Maurowie rozstawiają gęściej i przemyślniej.
Bezczynnie stojąc na wydmuchu, poczęli marznąć, aż Bronisz, raczej dla rozgrzewki niż z potrzeby, zapragnął spróbować, czy nie uda mu się dorzucić do wysokiego otworu oszczepem. Dzik ostrzegał, że to próżny wysiłek, przy którym łatwo postradać broń, gdy trafi w złą szczelinę. Dotychczasowe próby, podejmowane wprawdzie z chybotliwej łodzi, spełzały na niczym. Bronisz, nie zniechęcony ostrzeżeniem, wyrąbał w lodzie opory dla stóp, zdjął z ramion futro, oswobodził głowę i wziąwszy dobry rozpęd puścił z garści drzewce. Źle obliczony wiatr zniósł oszczep o parę łokci w lewo, ale rzut był dość silny, by grot uderzył w skałę na poziomie mierzonego otworu. Za trzecim miotem pocisk zniknął w grocie. Nim Dzik ochłonął z podziwu, a Bronisz wytchnął zmęczenie, potworny rogaty łeb wychylił się za otwór, w dół poglądając. Bronisz na ten widok wzdrygnął się, już żałując, że zabawą oszczepem wywabił taką maszkarę z głębi skały. Wesołe ożywienie Dzika wsparło go na duchu. Ran podbiegł do ściany i machaniem ramion a wrzaskiem dawał wzwyż jakieś rozkazania.
— To stary Abuk, Maur! — tłumaczy przyjacielowi. — Dla bezpieczeństwa użył mego przystroju. Pamiętasz, witałem cię w nim ongiś na Chycinie!
Po dłuższym oczekiwaniu niewidoczne ręce opuściły z góry drabinę splecioną z tęgich konopnych sznurów, a obok niej linę wzmocnioną węzłami. Dzik przytroczył liną sanie do spodu drabiny, po czym wdrapał się po niej w górę, a gdy stanął na wrębie otworu, zaprosił Bronisza za sobą. Tam w trzy pary rąk nakręcili korbą drabinę na drewniany wał, aż sanie podjechały do wylotu, skąd łatwo przetaszczyli je do wnętrza groty.
Chociaż Dzik sądził, że dostatecznie przygotował towarzysza na to, gdzie go wprowadza, Bronisz, wszedłszy do pieczary, nie umiał opanować zdumienia i — lęku. Była to sala prawdziwa, wszerz na dziesięć, wzdłuż na trzydzieści kroków, sklepiona półokrągło, rozwidniona przestronnym otworem na morze. Białe ściany pokrywały rzeźby dziwaczne, wyrobione na płask w miękkiej skale, pod nimi pełno sprzętów kosztownych a różnie użytecznych. Najrzadsze puszyste futra zalegały podłogę, a żywy ogień, płonący pod wydrążeniem w niewidoczny sposób oddymianym, zapewniał ciepło temu niezwykłemu gniazdu.
Po pierwszym zachwycie nad izbą ogarnął Bronisza lęk, od chwili, kiedy Dzik, nie opowiedziawszy się, co czynić zamierza, doszedł do końca sali i nagle zniknął, zapadł się czy wsiąkł w ścianę bez śladu. Coś załopotało od morza. To wiatr rozdmuchał zasłonę, wpuścił światło i powiał zimnym prądem. Języki ognia na palenisku zafurczały, rozwidniło się, cienie poczęły pląsać, rozwieszone przedmioty szeleścić, nawet sierść futer zjeżyła się w ogólnym poruszenia. Nieruchomi pozostali tylko ludzie: Bronisz i pilnujące go dwa diabły nie-diabły w baranicach, czarnogębni i czarnoręcy Maurowie. Z rysów podobni do rzeźb pokrywających ściany, nie drgnęli nawet, a o życiu ich świadczyły ino ślepia, niby węgle rozżarzone w otoku białek, bacznie wpatrujące się w przybysza.
Chcąc roztrącić niepokojący bezruch, Bronisz postąpił naprzód, a wraz czarni cofnęli się tyleż kroków, nie spuszczając zeń pilnych spojrzeń. Dla pewności Polak wsparł się prawicą na rękojeści miecza. Ruch ten odbił się wyraźnym blaskiem w ślepiach Maurów. Nie pragnąc ich pobudzać do nieprzewidzianego, postanowił czekać w nieruchomości na to, co nastąpi. Dzika pewny był, lecz czy Dzik mógł być siebie pewny we wnętrzu skały, zamieszkałej przez tak obrzydliwe, pogańskie stworzenia. Gdzie się też podział? Ani jego, ani sióstr nie widać, nie słychać ludzkiego głosu.
Nareszcie się zjawił. Bronisz dostrzegł go wychodzącego z wgłębienia za okrągłym słupem w rogu sali. Maurowie na widok pana opadli z czujności i odwróciwszy się, kucnęli przed ogniem. Dzik wydawał się zmieszany i podniecony. Nie chcąc, by czarni rozumieli, przemówił do Bronisza po normańsku. Tłumaczył, że siostry, gdy Abuk doniósł im, iż jakiś obcy olbrzym rzucił z morza oszczepem w pieczarę, przerażone pierzchły do chramu, a tam Miłka, dotknąwszy oszczepu, wpadła w swój wróżebny sen. Stąd cały nieporządek. Siostry są przy niej i nie chcą odstąpić, ale co najdziwniejsza — Miłka, gdy Dzik tam wszedł, zażądała przy nim, ciągle śpiąc, by przyprowadzono do ołtarza Światowita tego, co przybył, kniezica z Polski. Na Bożenie zrobiło to silne wrażenie, lecz zgodziła się. Więc może by spróbować?
Dostrzegając niechęć na obliczu Bronisza, Dzik ze szczerą gorliwością przypomniał mu, że Miłka naprawdę w czasie wróżebnego snu widuje takie sprawy, o jakich nie sposób dowiedzieć się inaczej. Wierzy w to, bo sam doświadczył. A przy tym — w zimie nigdy dotychczas nie wróżyła, więc sposobność nie lada. Wystarczy wręczyć jej jakiś przedmiot, który należał do znajomej osoby, a opowie o niej, co zobaczy. Czy Bronisz nie ma na świecie takiej osoby, o której by chciał coś wiedzieć? To przecież chyba nie grzech!
Bronisz chwycił Dzika za ramię i wpatrzył mu się usilnie w oczy. Pokusa była zbyt wielka. Gdy się upewnił, że nie trzeba się kłaniać ani składać ofiar Światowitowi, zbył reszty chrześcijańskich wątpliwości. Jedynie zakaz wstępu do chramu z orężem trochę go ochłodził, lecz i to przemógł w sobie, odpasał Ścinacza Łbów i wręczył go przyjacielowi. Znając trzeźwość Dzika, ufał, że nie narazi on jego najświętszych uczuć na lekkomyślną próbę. Tym bardziej mógł mu wierzyć, że przecież były to pierwsze chwile gościny w jego rodzinnym domu, więc najpoważniejsze.
Nim ruszono, Dzik przykazał Maurom, by natychmiast przystąpili do zacerowania opony, zszytej z płatów przetłuszczonego pęcherza, a zawieszającej wylot pieczary na morze, którą oszczep Polaka, wpadając, rozpruł szpetnie. Odsunął skórę zasłaniającą wejście do lochu i wszedł pierwszy. Bronisz przeżegnał się, wstępując w jamę. Ciemno tam było, a tak ciasno, że skuliwszy się, z trudem przeciskał ramiona, u wylotu zaś musiał przepychać się leżąc. Dzik, swobodniejszy wiele, pomagał mu wygramolić się spośród belkowań zawory, a otrzepując, przyznawał szeptem, że istotnie lochu nie wykuwano dla wielkoludów.
Stali u szczytu chramu, tuż za ołtarzem Światowita. Boczne odblaski niewidocznego ognia słabo rozświetlały ten kąt i Bronisz, choć wytrzeszczał oczy, niewiele rozeznawał się w otoczeniu. Dopiero gdy wystąpili za ścianę ołtarza, rdzawe światło ogniska, objaśniające wnętrze gontyny, wypełniło źrenice mnogością zadziwiających kształtów. Nie posąg zdumiał Bronisza, ale jego bogate towarzystwo. Posągi widział wspanialsze i w Hoboli, i w Retrze, nawet uppsalski Odyn i Thor byli ogromniejsi. Światowit chyciński czczony był jako bóstwo pokoju. Nie miał na sobie zbroi ani oręża, jak w Hobolinie, natomiast przy nim i nad nim, pod ścianami, na stropie roiło się od postaci rzeźbionych i barwionych zwierząt, ptaków i potworów tak zmyślnych, że w półmroku i migocie ognia zdawały się gotowe do ożycia i aż dziw, że jeszcze nie ryczały, nie wyły, nie łopotały skrzydłami. Na wprost czterogłowego bożka, na ociosanej z kamienia podstawie stała wsparta na wysokim trójnogu szeroka misa, podrążona niby sito równymi działkami, i na niej to płonął święty ogień. Sycono go gałęziami wybranych drzew, chebdu przede wszystkim, i bursztynem, którego cały stos leżał obok. Płonące krople żywicy kapały przez otwory i sycząc a dymiąc, żarzyły się na kamiennej płycie.

Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.