Srebro
Przekład: Dorota Strukowska
Tytuł oryginału: Silver
Data wydania: 2010
Data premiery: 15 marca 2010
ISBN: 978-83-7674-019-5
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 500
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
39.90 zł 27.93 zł
Przeczytaj tę książkę …. zanim świat się skończy
Kevin J. Anderson
40 dni i 40 nocy strachu. Dziś jest dzień pierwszy…
Dwa tysiące lat temu trzydzieści srebrnych szekli z Tyru posłużyło do opłacenia najsłynniejszej zdrady w dziejach. Ze srebra, przetopionego przez wnuków Judasza Iskarioty, Menahema i Eleazara ben Jaira, w mrocznym sercu fortecy sykariuszy – Masady, ukuto sztylet. Kiedy w 73 roku n.e. sykaryjscy zeloci popełnili zbiorowe samobójstwo, sztylet Iskarioty oraz prawda o jego poświęceniu zostały utracone. Aż do teraz.
Na Bliskim Wschodzie narodziła się religijna sekta, określająca samą siebie mianem Apostołów Judasza. Jej wpływy są zabójcze, a macki sięgają daleko. W trzynastu miastach Europy trzynastu ludzi poświęca życie w imię Judasza, głosząc obietnicę czterdziestu dni i czterdziestu nocy grozy. Przeinaczają słowa starodawnych proroctw, żeby umocnić poczucie lęku. Ostatniego dnia, wedle ich obietnicy, upadnie wiara. Wszystko, w co wierzą ludzie, okażę się fałszem. Wszystko, co mają za prawdę rozpadnie się.
Dzień po dniu Zachód budzi się, by usłyszeć o kolejnych coraz straszniejszych aktach terroru. Stolice Europy paraliżuje strach – kto będzie następną ofiarą? Londyn? Rzym? Berlin?
W wyścigu z czasem i przepowiednią, wierząc, że terroryści szykują zabójstwo papieża jako element swojego planu zniszczenia Kościoła Katolickiego, specjalna grupa sir Charlesa Wyndhama o kryptonimie Ogmios podąża krętym szlakiem między prawdą, pozorami prawdy oraz oczywistymi kłamstwami. Szlakiem, który wiedzie ich od zaułków Londynu aż do samego serca Stolicy Apostolskiej.
Czasami prawda jest wszystkim prócz szczerości. Czasami historie, które każdy zna na pamięć, to kłamstwa. Czasami kłamstwa to wszystko, co nam pozostało.
Steven Savile, jako jeden z nielicznych odnajduje się dobrze zarówno w konwencji science-fiction, jak i dark fantasy. Jest autorem świetnie przyjętej powieści Laughing Boy’s Shadow, wielokrotnie nagradzanej noweli Houdini’s Last Illusion, oraz kilku zbiorów opowiadań, takich jak Angel Road, oraz – The Odalisque and other Strange Stories.
W 2009 zdobył nagrodę International mediation-In Writer’s Scribe Award za powieść osadzoną w realiach kultowego w Wielkiej Brytanii serialu Primeval: Shadow of the Jaguar.
KIEDYŚ
Testament Menahema Ben Jaira
1. Cena nienawiści
Tamten ogród miał swego węża, zaś ten miał jego.
Tkwiło w tym jakieś ułomne piękno, osobliwa symetria. Wąż słowami jak miód sprowokował niegdyś pierwszą zdradę, ugryzienie zakazanego owocu i grzech pierworodny na wargach pierwszego słabego człowieka. Jego własna zdrada dokonała się pod maską miłości, znów poprzez wargi, przypieczętowana pocałunkiem. Piękno scenerii jeszcze uwydatniło szpetotę obu zdrad. To była agonia ogrodu.
Iskariota poczuł w dłoni ciężar srebra.
O ileż większy był to ciężar niż powinno ważyć kilka monet. Jednak teraz były one czymś więcej niż kilkoma monetami, czyż nie? Były życiem przehandlowanym za srebro. Były jego winą. Zamknął dłoń na wytartej skórzanej sakiewce, zaciskając pięść. Ile warte było życie? Tak naprawdę? Sporo o tym rozmyślał od czasu pocałunku. Czy to ciężar monet, którymi je opłacono? Garść żelaznych gwoździ wbitych w drewniany krzyż, który je zakończył? Albo ciało pozostawione na pastwę ptaków żywiących się padliną? One wszystkie? Żadne z nich? Pragnął wierzyć, że było to coś bardziej duchowego, bardziej uczciwego: wpływ, jaki człowiek wywiera na otoczenie, suma dobra i zła, uczynków i myśli.
– Weź je, proszę. – Podał sakiewkę rolnikowi. – To pięć razy tyle, ile warta jest ta ziemia. Nawet więcej.
– Nie chcę twoich krwawych pieniędzy, zdrajco – mężczyzna odkaszlnął i splunął na ziemię między jego stopami. – Idź sobie.
– Dokądże mogę pójść? Jestem sam.
– Dokądkolwiek, byle daleko stąd. Gdzieś, gdzie ludzie cię nie znają. Gdybym był tobą, to wróciłbym do świątyni i spróbował odkupić swoją duszę z powrotem. – Mężczyzna odwrócił się do niego plecami i odszedł, pozostawiając samotnego Iskariotę na polu. – A gdyby to nie się nie udało – krzyknął, nie odwracając się – to zdałbym się na Bożą łaskę.
Iskariota podążył wzrokiem za spojrzeniem mężczyzny do stojącego samotnie na polu sczerniałego drzewa. Przed laty uderzył w nie piorun, rozłupując je pośrodku. Jego drewniane wnętrzności zgniły, ale nadal sterczała jedna wisielcza gałąź, przyzywając go na tle ciemniejącego nieba.
Cisnął sakiewką w urągające mu drzewo. Jeden ze szwów pękł, kiedy uderzyła o ziemię, i monety rozsypały się po spieczonej ziemi. Chwilę potem był już na kolanach, szukając ich gorączkowo. Łzy żalu po stracie płynęły mu twarzy strumieniem. Po stracie, ale nie człowieka, którego zdradził, lecz tego, którym sam niegdyś był i którym mógł być. Leżał tam, gdy słońce się zniżało, i pragnął, by wypaliło jego ciało i zwęgliło kości, ale nadszedł zmierzch, a on wciąż był żywy.
Pod prażącym słońcem powlókł się chwiejnym krokiem z powrotem przez bramy Jerozolimy i godzinami wędrował po ulicach. Cielesne udręki tonęły w pocie wylewanym w upale. W powietrzu nie było zmiłowania. Nikt na niego nie patrzył, ale on sam nie był w stanie znieść widoku rozciągniętego przed nim własnego cienia, więc dlaczego inni mieliby chcieć na niego spoglądać? Zasługiwał na ich nienawiść. Osłonił oczy i spojrzał w górę, w stronę wzgórza ukrzyżowań. Zdało mu się, że dostrzega cień krzyża, czarny na trawiastym tle. Żołnierze już dawno zdjęli ciała. Teraz jedynymi cieniami tam w górze były duchy.
W świątyni wyśmiano go, gdy błagał faryzeuszy, by przyjęli z powrotem srebro w zamian za jego wyznanie win i rozgrzeszenie.
– Żyj z tym, coś uczynił, Judaszu, synu Kariotu. Tym jednym postępkiem ugruntowałeś swoją spuściznę. Twoje imię będzie trwało: Judasz zdrajca, Judasz tchórz. Pieniądze są twoje, Iskarioto, to twoje brzemię. Nie możesz na powrót kupić niewinności własnej duszy, a i przecież to nie tak, żeś nie zabijał już wcześniej. Idź sobie, twój widok budzi w nas odrazę – rzekł faryzeusz, zamaszystym ruchem ręki wskazując wszystkich wiernych zgromadzonych na modlitwę. Odtrącił dłoń Iskarioty, rozsypując kurczowo trzymane przez niego srebro po kamiennej posadzce. Judasz upadł na kolana, jak gdyby płaszczył się u stóp świątobliwego męża. Z pochyloną głową pozbierał porozrzucane monety. Świątobliwy kopnął go pogardliwie. – Zabierz swoje krwawe pieniądze i idź precz, zdrajco.
Iskariota podniósł się z trudem i pokuśtykał w kierunku drzwi.
W drodze do Getsemani dojrzał znajomą sylwetkę Marii Magdaleny, siedzącej na poboczu. Chciał do niej podbiec, upaść do jej stóp i błagać o wybaczenie. Ona straciła jakże więcej niż reszta z nich. Podniosła wzrok, zobaczyła go i uśmiechnęła się smutno. Jej uśmiech sprawił, że zamarł. Czuł ciężar monet w swojej dłoni. Nagle stały się tak ciężkie jak miłość i dwakroć tak zimne. Wstała i wyciągnęła do niego ręce. Nigdy wcześniej nie kochał jej mocniej niż w tej chwili. W wielu sprawach postąpił wbrew naukom swego przyjaciela, ale w niczym bardziej niż w pragnieniu kobiety, którą kochał. Padł w jej ramiona i objął ją; wstrząsał nim potężny szloch. Nie był w stanie płakać. Po wszystkich tych łzach, jakie wylał, czuł się pusty.
– Tak mi przykro. Tak mi przykro.
Uciszyła go, łagodnie przeczesując mu włosy palcami.
– Szukają cię. Mateusz podburzył w nich gniew. On cię nienawidzi. Zawsze tak było, ale teraz ma usprawiedliwienie. Tracą głowy z rozpaczy i żałości, Judaszu. Nie możesz tu zostać, bo inaczej zabiją cię za to, coś uczynił. Musisz odejść.
– Nie ma już dokąd iść, Mario, on się o to zatroszczył. To jego odwet – zaśmiał się z goryczą. – Nie powinienem był nigdy… Przykro mi. To nie miało się tak skończyć. A wszystko to dlatego, że nie mogłem cię nie pokochać, taki ze mnie głupiec.
– Nasz bóg jest zazdrosny – powiedziała. Słychać było, że jest zupełnie wyczerpana. Ta pustka w jej głosie raniła głębiej niż jakiekolwiek słowa. Płakała, ale w jej łzach nie było mocy. – Proszę, idź.
– Nie mogę – odparł, i wiedział, że tak jest naprawdę. Musiał zostać odszukany. Musiał poczuć ciosy rzucanych przez nich kamieni, musiał doznać ich gniewu łamiącego mu kości. To życie było dla niego skończone.
Rolnik miał rację, pozostała mu już tylko boskie zmiłowanie. Ale jakież to było zmiłowanie? Jaką łaskę niosło pozbawienie się życia, gdy bramy niebios zamknęły się dla niego? Umysł Judasza nękały wątpliwości, i tak działo się od wielu dni. Jego przyjaciel wiedział, że on nie będzie w stanie żyć z krwią na rękach, a jednak usilnie prosił o tę zdradę. Zatem być może to ukamienowanie miało być rzeczywistym ostatecznym zmiłowaniem?
– Proszę.
– Niech przyjdą. Stanę przed nimi i umrę z tą resztką godności, jaka mi pozostała.
Otarła łzy.
– Proszę. Jeśli nie dla mnie, to zrób to dla naszego syna – ujęła jego dłoń i przyłożyła ją płasko do swego łagodnie zaokrąglonego brzucha.
– Naszego syna – powtórzył, padając przed nią na kolana. Ucałował jej dłonie, a potem brzuch, przyciskając twarz do zgrzebnej tkaniny jej sukni. Słowa faryzeusza wciąż dźwięczały mu w głowie: Judasz Zdrajca.
Jaka mogła istnieć większa zdrada? Wcisnął podartą skórzaną sakiewkę w jej dłonie. – Proszę, weź je, dla chłopca, dla ciebie.
W odbiciu w oczach Marii zobaczył życie, które utracił. Wiedział, że go kochała, i wiedział też, że miłość to nie wszystko. Nie potrafił jej powiedzieć, jak samotny poczuł się w tej chwili.
Odwróciła się od niego.
Opuścił ją, wędrując długą drogą ku śmierci. Miał czas na rozmyślania, miał czas na wspominanie obietnicy, którą złożył, i czas na to, by jej żałować. To był marsz wypełniony rzeczami dokonującymi się po raz ostatni – Judasz patrzył, jak słońce opada poniżej linii drzew; czuł wiatr na twarzy; smakował na języku suche powietrze; zdjął szatę i nagi wszedł do ogrodu.
Czekali na niego.
Nie cofnął się przed bólem i nienawiścią w ich oczach. Nie próbował się usprawiedliwiać. Stał przed nimi obnażony.
– Zabiłeś go – odezwał się Mateusz, przeklinając go. To były ostatnie słowa, jakie usłyszał Judasz Iskariota. Mateusz trzymał w dłoniach sznur. Był zawiązany w pętlę.
Z ulgą przyjął pierwszy kamień rzucony przez Jakuba, gdy trafił go w skroń. Nie wzdrygnął się. Nie poczuł go. Tak jak nie poczuł drugiego od Łukasza, ani trzeciego ciśniętego przez Jana. Kamienie uderzały jeden za drugim, każdy rzucany z większą siłą od poprzedniego, aż powaliły Iskariotę na kolana. Wszystkim, co czuł, była agonia ogrodu. Mateusz wystąpił naprzód ze sznurem i zarzucił pętlę na szyję Judasza.
Judasz załkał.
2. Ten Ogród
Chłopiec spoglądał w górę, na ojca, z uwielbieniem w oczach.
Jair nigdy nie mógł w ten sposób spojrzeć na swego własnego ojca. Jakie to uczucie, patrzeć w twarz taką jak ta, którą będzie się miało samemu, gdy się dorośnie? To zwyczajne prawo, na jakie zasługiwał każdy chłopiec. Jednak Jair nigdy nie poznał swego ojca. Zamordowano go, zanim Jair się urodził. Ten ogród to jedyne miejsce, w którym czuł się blisko niego. Jair czasami przychodził tu w nocy i wyobrażał sobie, że westchnienie wiatru wśród gałęzi oliwnych to głos jego ojca. Jego matka raz po raz błagała go, by tu nie chadzał, by nie pogrążał się w przeszłości. To miejsce dla duchów, mawiała. Jair nie wiedział, czy miała na myśli przeszłość czy ten ogród, czy jedno i drugie. To nie miało znaczenia. Teraz sama była duchem. Kiedy podnosił ktoryś z porozrzucanych kamieni, nie mógł się nie zastanawiać, czy to właśnie ten, który uśmiercił jego ojca. Wyczuwał kciukiem jego ostre krawędzie. Niejeden raz mocno chwytał kamień i podnosił go do skroni, próbując poczuć ten sam ból, jaki musiał odczuwać Judasz, ale nie potrafił. Żaden kamień na świecie nie był w stanie uchwycić bólu jego ojca, gdyż to nie był ból fizyczny. On wiedział to lepiej niż ktokolwiek.
Ojciec i syn, trzymając się za ręce, wkroczyli do Getsemani pod oliwnym łukiem.
Ogród był cały w kwiatach. Wszędzie wokół nich panowało szaleństwo barw, od subtelnych różnic po gwałtowne kontrasty. Jair wziął głęboki wdech i poprowadził Menahema przez ogród w stronę małego sanktuarium z białego kamienia. Trawa była upstrzona złotymi cętkami światła w miejscach, gdzie słońce przebijało się przez baldachim liści. Otaczał ich każdy możliwy do wyobrażenia zapach. Pomimo upału, mężczyzna zadrżał. Kapliczka miała za sobą lepsze czasy. Oblicze posągu pokryły porosty. Wokół sanktuarium rozłożono kilka ofiarnych drobiazgów: figurkę wykonaną z oliwnych gałązek i powiązaną trzciną, gwóźdź, fragment tabliczki ze znakiem krzyża oraz monetę. To była ofiara Jaira, pamiątka drugiego uczestnika tragedii w ogrodzie. Wszyscy pamiętali zdradę, ale zapomnieli o poświęceniu. Jego syn mocniej ścisnął jego dłoń, jak gdyby wyczuwając jego niepokój. Tkwiła w tym geście szczera czułość, ale nie na tyle silna, by ocalić duszę człowieka.
Jair zmierzwił włosy chłopca. To była rzadka chwila czułości ze strony mężczyzny. Nie wiedział, jak samemu być ojcem. Nie dlatego, że jego matka, Maria, go nie kochała. Kochała go aż nadto. Ale on miał twarz swego ojca. Z każdym dniem bardziej i bardziej przypominał człowieka, którego kiedyś kochała, zaś to coraz bardziej boleśnie przypominało jej o tym, co straciła. Jair był żywym duchem. Przez sam fakt, że przebywał w pobliżu, siadywał na jej kolanach i patrzył na nią, że uśmiechał się tym samym uśmiechem co jego ojciec, przywoływał to wszystko z powrotem. Był jej żalem tak samo jak radością. Jakże to mogło nie zrujnować więzi między nimi?
– Rób to, co ja, chłopcze – powiedział i uklęknął, pochylając głowę w cichej zadumie. Pozostał w tej pozycji bardzo długo.
Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że zanoszą modlitwę do zdradzonego mesjasza, jak tylu innych odbywających pielgrzymki do tego ogrodu. Tak nie było. Jair wspominał ojca, którego nigdy nie poznał, podczas gdy chłopiec cieszył się jego bliskością. Była to najprostsza ze wszystkich przyjemnych rzeczy.
– Inni mogą zapomnieć, ale ja będę pamiętał – Jair obiecywał duchom w ogrodzie. – Inni mogą nienawidzić, ale ja będę kochał. – Słowa były czymś więcej niż tylko obietnicą; były ewangelią nieżyjącego człowieka.
– Inni mogą być ślepi, ale ja będę widział. – Podniósł wzrok. Miał zaczerwienione oczy, ale nie było w nich łez. Tak dziwnie było myśleć, że to właśnie tutaj nastąpił kres miłości. Popatrzył na syna i poczuł jedynie smutek. Chłopiec tak szybko dorastał. Teraz był już wystarczająco duży, żeby odróżnić prawdę od kłamstwa. To dlatego go tutaj przyprowadził. – Podejdź tu – odezwał się, szeroko rozkładając ramiona. Chłopiec zerwał się i rzucił w objęcia ojca. Uścisk wydawał się trwać bez końca, aż wreszcie mężczyzna się odsunął. – Nadszedł czas, żebym ci opowiedział, co się tu wydarzyło – powiedział.
Jair sięgnął między poły swoich ubrudzonych drogą szat i wyjął sfatygowaną skórzaną sakiewkę, którą dała mu matka. Był w tym samym wieku co Menahem, kiedy przyprowadziła go w to miejsce, żeby mu opowiedzieć o jego ojcu. Aż do tamtego dnia nigdy wcześniej o nim nie mówiła. Poczuł w dłoni ciężar srebra. Monety fascynowały go, kiedy był młodszy. Teraz znajdował w nich dziwną pociechę. Położył sakiewkę na ziemi między sobą a synem. O ile dobrze pamiętał, siedzieli z matką w tym samym zakątku, być może nawet pod tym samym drzewem. Ona by to pochwaliła. Lubiła symetrię, znaki i kręgi.
– W tym miejscu umarł mój ojciec – powiedział. – Po dwakroć.
– Nie rozumiem – odparł chłopiec.
Bo i czemu miałby rozumieć, pomyślał Jair, szukając słów, żeby to wytłumaczyć.
– Raz umarł jego duch, a potem jeszcze raz jego ciało, krew i kości. Ludzie mówią o zmartwychwstaniu Jezusa, wychwalają człowieka, który żył po dwakroć, ale zapominają o moim ojcu, człowieku, który po dwakroć umarł. Najpierw zniszczyli jego duszę, zmuszając go do spełnienia przyrzeczenia, a później, kiedy stał się wrakiem człowieka, zniszczyli ten wrak, roztrzaskując go kamieniami. Jednak my, nieliczni, my pamiętamy. Mój ojciec działał dla Sofii. Czy rozumiesz, co to oznacza, kiedy tak mówię?
Chłopiec pokręcił głową.
– Sofia to Boska Mądrość, Wiedza Boga. A zatem kiedy mówię, że Judasz Iskariota działał dla Sofii, mam na myśli to, że trudził się dla Boskiego Celu.
– Wykonywał wolę Boga? – spytał chłopiec.
– Właśnie tak. Pomyśl o historii, którą znasz, o mesjaszu na krzyżu, zmartwychwstaniu. Bez zdrady twojego dziadka mogłoby nie być zmartwychwstania. Bez śmierci i zmartwychwstania ludzkość mogłaby nie zostać nigdy oczyszczona z grzechów. Bez Judasza mogłoby nie być nowej wiary, Menahemie. Nigdy nie zapominaj o tej prawdzie. On wszystko poświęcił, i napiętnowano go za to. – Wysypał srebrne monety na trawę i rozgarnął je palcami. – Wszystko z powodu tego.
– Pieniędzy?
– Pieniędzy, jakie dał mu najwyższy kapłan, Kajfasz, w zamian za pocałunek, którym wskazał swojego przyjaciela, Jezusa. Teraz z powodu tych monet przedstawiają go jako złoczyńcę, ale to nigdy nie było tak. W tym miejscu, w noc poprzedzającą pocałunek, Jezus odciągnął mojego ojca na bok i prosił go, by był silny, ponieważ już zaczynał się wahać. Bo widzisz, ta zdrada, ta agonia mu narzucona, nie była jego dziełem – Jair tak bardzo pragnął, żeby chłopiec zrozumiał, ale trudno było znaleźć słowa. – Oni byli jak bracia, ich miłość silniejsza niż więzy krwi. Twoja babcia stanęła między nimi. Uwielbiała ich obydwu, obu tych wspaniałych ludzi. Potem powstały te wszystkie nowe kłamstwa, ale taka jest jej prawda, i od dzisiaj też twoja, żebyś o niej pamiętał. Nie pozwól, żeby świat zapomniał, chłopcze, i nie daj im się przekonać, że jest inaczej; oni byli przyjaciółmi aż do śmierci. Oto jest jedyna prawda. Nie pozwól, żeby świat o tym zapomniał.
– Nie pozwolę, ojcze, przyrzekam – odpowiedział uroczyście chłopiec.
Jair uśmiechnął się łagodnie.
– Wiem, mój synu. Wiem.
– A co się stało potem? – zapytał Menahem, jak gdyby to była jakaś inna opowieść, którą usłyszał i chciał poznać jej zakończenie.
– Po awanturze w świątyni Jezusowi groziło niebezpieczeństwo. Faryzeusze nie mogli znieść tego człowieka, który wkroczył pomiędzy biedaków, szerząc przesłanie miłości bez lęku. Bez lęku, chłopcze, to jest w tym ważne. Miłość bez lęku. Miłość bez chciwości. Miłość bez zakazów. Wyprowadził ich ze świątyń, sprowadzając z powrotem na ziemię. Był im nauczycielem. Nienawidził tego, co uczynili z jego Bogiem, jak odebrali Go ludziom i ukryli w swoich olbrzymich świątyniach i w swoich fałszywych bożkach. On pragnął, żeby ludzie wielbili cud natury, a nie oblicze stworzone przez człowieka. – Jair podniósł jeden z kamieni i obracał go w dłoni, tak by chłopiec mógł dobrze widzieć. – Spójrz na ten kamień, zobacz go właściwie, zobacz cud czasu i tarcia, i sił ziemi, które musiały złożyć się razem na to, by ścisnąć go w jego ostateczny kształt. To, chłopcze, jest cud na miarę Boga. Układanie ich rzędami jeden na drugim po to, żeby zbudować mur, to tylko rozsądek. Czy zauważasz różnicę?
Chłopiec zastanowił się nad tym przez chwilę.
– Tak, ojcze – powiedział w końcu. – Kamień zawsze tam był, bez względu na kształt, jaki dla niego wybierzemy. Tak jak drzewo. Samo w sobie może dawać odpoczynek i cień, rodzić owoce i zaspokajać nasze potrzeby, ale cieśla może je zmienić tak, żeby je dostosować do własnych potrzeb.
Jair uśmiechnął się. Chłopiec miał bystry umysł.
– A co z tego jest cudem?
– To pierwsze, drzewo.
– Jednak obie rzeczy są stworzone, czyż nie?
– Nie, ojcze, jedna jest stworzona, ta druga jest odtworzeniem.
– Bardzo dobrze, Menahemie. Bardzo dobrze. – Uśmiech Jaira stał się szerszy. Mężczyzna zastanawiał się, czy sam tak łatwo pojął tę koncepcję, kiedy był w wieku chłopca. Miał co do wątpliwości. – Nazareńczyk odtwarzał Boga z ich ksiąg, zabierał go ze świątyń na pola, z powrotem do Jego pierwotnych cudów i przypominał im, że nie potrzebują kamiennych świątyń, by go wychwalać. To przeraziło faryzeuszy. We wnętrzach świątyń sprawowali kontrolę nad ludem. Odrzyj ich z ich świątyń, a obedrzesz ich z władzy. Gorzej, zmień sposób, w jaki ludzie myślą o swoim bogu, uczyń z niego miłującego ojca zamiast jakiegoś dalekiego mściwego bóstwa, oczyszczającego świat przy pomocy potopu i zarazy, a oddalisz lęk. Bez władzy, bez lęku, ci ludzie byli niczym. I to przeraziło ich bardziej niż cokolwiek innego.
– A więc chcieli, żeby Jezus zginął?
– Właśnie. Chcieli go obedrzeć ze wszystkiego, co czyniło go wyjątkowym, zakładając, że cokolwiek pozostanie, okaże się równie tchórzliwe jak oni sami. Nie potrafili pojąć znaczenia ofiary. Nie było na to miejsca w ich filozofii. A zatem, żeby sprawić, by cierpiał, sprawili, by cierpieli ludzie podążający za nim. Po napaści na lichwiarzy, faryzeusze zwrócili swój gniew przeciwko ludziom słuchającym przesłania o tym nowym miłującym Bogu, i krzywdzili ich. Dlatego tu, w tym ogrodzie, Jezus zwrócił się do twojego dziadka i prosił go, żeby mu pomógł położyć kres ich cierpieniom. Nawet jeśli to oznaczało kres jego własnego życia. Judasz nie chciał zdradzić przyjaciela. Jakiż człowiek by chciał? Ale jaki miał wybór? Ludzie, których kochał, cierpieli. Faryzeusze prześladowali ich z powodu Jezusa, zarzekając się, że te cierpienia zakończą się dopiero wówczas, gdy Jezus zostanie uciszony. Szerzyli kłamstwa i nienawiść. Posługiwali się oboma, żeby podważać prawdę na tyle, by ludzie powracali do świątyni po ochronę. Im zawsze chodziło o lęk. Zawsze lęk. Tak więc obaj przyjaciele wspólnie ułożyli plan, który raz na zawsze miał położyć kres tyranii świątyni. I przebywali tutaj, w tym ogrodzie, w tym samym miejscu, gdzie mój ojciec miał wydać przyjaciela żołnierzom, w tym samym miejscu, gdzie kamienie uczniów miały zakończyć jego życie. Tutaj, w tym ogrodzie.
Rozszerzonymi oczyma chłopiec rozejrzał się dokoła, jak gdyby widząc to miejsce po raz pierwszy. Tam, gdzie były drzewa i krzewy, on zobaczył duchy. Jair pamiętał to uczucie. Pamiętał, jak myślał, że widzi ojca leciutko skłaniającego głowę, i jego uśmiech, gdy matka dała mu monety. Umysł zna sposób na to, by dać człowiekowi to, czego mu najbardziej potrzeba. Jair zastanawiał się, kogo zobaczył chłopiec.
– Ta obietnica zniszczyła mojego ojca. Zabiła człowieka, jakim niegdyś był. Zabiła życzliwość i humor, i wszystko, za co kochała go moja matka. Przez resztę życia był pustą łupiną, wrakiem, strzępem człowieka. Zresztą nie zostało mu tego życia za wiele. Matka spotkała się z nim na drodze, która tu prowadzi. On wiedział, że na niego czekali. Wiedział, że zamierzali go zabić. Błagała go, żeby uchodził, ale on by tego nie zrobił, ponieważ pragnął umrzeć.
Coś poruszyło chłopca.
– O co chodzi, synu?
– Dlaczego Jezus sam się nie poddał? Dlaczego potrzebny mu był dziadek, żeby go wydać? – zapytał poważnie Menahem.
To było pytanie, które nękało Jaira przez większą część jego dorosłego życia. Widział, jak ludzie pluli na jego matkę, ci tak zwani świątobliwi mężowie, i przeklinali ją, i nazywali nierządnicą. To raniło do żywego. Były to kłamstwa. Faryzeusze starający się ją oczernić. Jair spytał kiedyś matkę, dlaczego Judasz musiał umrzeć za tego drugiego człowieka z jego nową religią. Ponieważ znała obu lepiej niż ktokolwiek inny, sądził, że może znać odpowiedź. Udzieliła mu jedynej odpowiedzi, jaka miała sens:
– Ponieważ on w siebie wątpił. Nie był pewien własnej siły. Jezus potrzebował kogoś u swego boku, żeby mieć pewność, iż przez to przejdzie. On się nie tylko poddawał żołnierzom, on sam składał siebie w ofierze.
Musiał wiedzieć, że nie jest sam. I taka była ofiara, jaką złożył twój dziadek. Oddał sam siebie, żeby jego przyjaciel mógł zakończyć tyranię faryzeuszy. – I dlatego ona pozwalała im się opluwać i nazywać nierządnicą.
– Musiał być dzielny – odezwał się chłopiec.
Jair przytaknął, znów zagubiony we wspomnieniach, które nie należały do niego.
– Nawet jego przyjaciele odwrócili się od niego, ponieważ nie mógł powiedzieć im prawdy. Jak wszyscy pozostali, myśleli, że zdradził Jezusa. Nie rozumieli. Tylu rzeczy nie rozumieli. Sądzili, że działał wiedziony zazdrością i chciwością. Myśleli, że chodziło tylko o te przeklęte monety. Wcale nie. Nigdy tak nie było. Teraz to wiesz. On utracił wszystko, gdyż był spośród nich najlepszy, najsilniejszy, najbardziej oddany. A teraz nazywają go wiarołomnym. – Jair zamknął oczy. Prawdziwa zdrada wciąż była dla niego jak świeża rana. – Miał wkrótce zostać ojcem, a jednak dla przyjaciela zrezygnował z szansy, by kiedykolwiek mnie poznać. – Spojrzał na syna, starając się wyobrazić sobie siebie na miejscu swego ojca. Wszystkie wybory, których Judasz dokonał w życiu, zbladły przy tym jednym, jakiego dokonał w tym ogrodzie. Łatwo byłoby uciec, zabrać Marię i rozpocząć nowe życie z rodziną. Znajoma fala goryczy znów w nim wezbrała. – Nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłbym cię nigdy nie poznać – powiedział Jair, ciesząc się, że oszczędzono mu przynajmniej tej męki.
Pozbierał srebro i wręczył sakiewkę synowi.
– Teraz należą do ciebie. Myśl o nich jako o ostatniej pamiątce ofiary twojego dziadka. Nie możemy zapomnieć prawdy. Chociaż tyle jesteśmy mu winni, czyż nie?
– Nigdy nie zapomnę – przyrzekł Menahem.
4. Sztylet
Podkradł się do świątobliwego męża. Powietrze było gęste od woni piżma, która miała zamaskować ludzki odór. Światło słońca wpadało przez wąskie okna i rozbijało się na okruchy na podłodze niczym złote monety złożone jako ofiara dla najbardziej chciwego z bóstw. Icchak, kapłan, klęczał, pochylony przed ołtarzem, mrucząc modlitwy w wewnętrznym sanktuarium świątyni. Świątobliwy nie przerwał modłów. A on podkradł się bliżej, nasłuchując płytkiego falowania oddechu Icchaka i łagodnego rytmu jego modlitwy. Była w niej nadzieja, miłość i siła. Już za moment nie będzie nic prócz pustej ciszy tam, gdzie wcześniej istniało to wszystko.
Sykariusz zastygł o krok za kapłanem.
Icchak odwrócił się i spojrzał w górę, zaskoczony, z dłońmi splecionymi na podołku.
– Bóg, w którego wierzysz, jest fałszywy – powiedział do świątobliwego męża. Były to ostatnie słowa, jakie kapłan miał usłyszeć. W oczach Icchaka gorączkowo zalśnił strach, kiedy sykariusz chwycił go za włosy i odciągnął mu głowę do tyłu. Sztylet przeciął gardło jednym płynnym ruchem. Z ust Icchaka wyrwał się śmiertelny charkot. Chwycił się za ranę, próbując zmusić powietrze i krew do powrotu pod rozoraną skórę. Nie było jednak ocalenia. Sykariusz zwolnił uchwyt i Icchak upadł. Był martwy jeszcze zanim jego ciało legło bezwładnie na podłodze śliskiej od krwi.
*
Menahem nigdy nie zapomniał o przyrzeczeniu. Płonęło w nim, gdy świat się zmieniał, a on dorastał i stawał się mężczyzną. Kształtowało wszystko, w co wierzył. Pobrzmiewało echem w każdym czynie, jakiego dokonywał, i w każdej decyzji, którą uzasadniał. Pod wieloma względami prawda jego dziadka była esencją człowieka, jakim się stał: zgorzkniałego, posępnego samotnika. Menahem ben Jair trzymał się z boku. Lepiej się czuł w samotności. Czerpał siłę z izolacji. Nie było nikogo, kogo nazywałby przyjacielem. Nie miał czasu dla sekt i ich nowych religii. W Jerozolimie istniało ich już ze trzydzieści czy więcej; każdy człowiek oddawał cześć jakiemuś własnemu Mesjaszowi. Menahem nie oddawał czci żadnym fałszywym bogom. Miał własny rozum. Wierzył w jedno, w jedną prawdę, że jego kraj powinien być dla jego rodaków. Widział, jak cierpiał jego ojciec. Siadywał u jego kolan i słuchał opowieści o rzymskich poplecznikach opluwających jego babkę i nazywających ją nierządnicą za to, że kochała niewłaściwego człowieka.
A potem zabili Jaira. Tamten dzień zmienił chłopca w mężczyznę, jakim było mu przeznaczone się stać.
Menahem ben Jair był sykariuszem.
Człowiekiem ze sztyletem.
Świat mógł zmienić go w zabójcę, ale w głębi serca Menahem wciąż pragnął być tamtym chłopcem, który wszedł do ogrodu, żeby wysłuchać nauki udzielonej przez ojca.
Miał zamęt w głowie. Spojrzał w dół, na swoje dłonie. Kształtne jak skrzydła anioła, były chropawe, zahartowane przez życie, ale nadal piękne. Krew znikła, lecz nawet najdłuższe szorowanie ługiem nie mogło usunąć jej gorzkiej żelazistej woni z jego umysłu. A jednak to się nie liczyło. Wyszorował dłonie po raz piąty. To dziwne, zazwyczaj tak łatwo było zapominać twarze tych, których zabił, ale nie tym razem. Twarz Icchaka Ariego płonęła w jego głowie. Widział ją za każdym razem, kiedy zamykał oczy. Nie był w stanie wyrzucić jej z pamięci.
Morderstwo nie było dla Menahema czymś nowym, ale teraz po raz pierwszy odebrał życie kapłanowi.
W morderstwie Icchaka Ariego nie chodziło o wiarę czy wściekłość. Miało zupełnie inny cel. Motyw był wykalkulowany równie chłodno jak sam czyn. To było zabójstwo polityczne. Gambit otwierający długą grę morderstwa i poświęcenia, w której kuszącą nagrodą była wolność. Krew tego świątobliwego męża posłuży do nastawienia wiernych przeciwko wiarołomcom. Herodianie i inni rzymscy sympatycy już dawali upust swemu oburzeniu z powodu zabójstwa. Zdążyli już wyjść na ulice, głośno pomstując. Gdy nadejdzie świt, to oburzenie przemieni się w zapał i wściekłość, i nim zapadnie zmierzch Jerozolima spłynie krwią.
To takie proste.
Nadal jednak istniało wiele spraw, o których Menahem musiał pomyśleć, tak wiele rzeczy, które mogły pójść źle.
Chodził tam i z powrotem. Drzwi za nim otworzyły się. W słońcu jego gość wyglądał jak zwalista czarna sylwetka. Menahem rozpoznał swego młodszego brata.
– Czego chcesz?
– Cóż, po pierwsze chcę, żebyś przestał chodzić tam i z powrotem jak jakaś starucha – odburknął Eleazar. – Jeszcze ktoś pomyśli, że tracisz zimną krew, bracie.
– Tylko myślę – uspokoił go Menahem, chociaż myślenie to coś innego niż wspominanie. Myślenie to działanie, wspominanie to bierność. Menahem nie lubił bierności. Wiódł intensywne życie. Angażował się. Sam sprawiał, że wydarzenia rozgrywały się wokół niego. Nie siadywał bezczynnie, po prostu pozwalając, by rzeczy mu się przydarzały.
– Nie, wcale nie. Znam cię. Wciąż na nowo przetrawiasz to, co powiedziała ta obłąkana wywłoka, czyż nie? Znam cię. Spójrz na mnie. A teraz słuchaj. To nie była wieszczka, ona tylko bredziła. Choroba dotarła do jej głowy i namieszała jej w umyśle. To różnica. Nie każde szaleństwo to uchylenie rąbka przyszłości. Czasami to tylko najzwyklejszy obłęd.
– A czasami nie – odparł Menahem. Prawdę mówiąc, sam nie był już pewien, w co wierzy. I to martwiło go bardziej niż cokolwiek innego. Przywykł do życia według absolutnych prawd.
Obłąkana wywłoka, jak to barwnie ujął Eleazar, przyszła tu dzisiejszego ranka, wlokąc się chwiejnie w górę po pochyłym podjeździe aż do bram fortecy Masada, i stała tam, waląc w olbrzymie drewniane drzwi, aż jej pięści pokryły sińce i krew. Z początku ignorowali ją, sądząc, że sobie pójdzie. Nie odeszła. Zamiast tego dobijała się jeszcze mocniej. Ktoś wylał na nią z góry wiadro pomyj, myśląc, że to ją uciszy. Nie uciszyło. Nadal waliła pięściami w solidne, okute żelazem drzwi.
Wreszcie Menahem otworzył.
Owinięta od stóp do głów łachmanami, które ledwie skrywały rany wywołane trądem, zatoczyła się do przodu i chwyciła go za kark.
– Będziesz martwy przed wschodem słońca, jeżeli zabijesz kapłana – wychrypiała. Jej oddech cuchnął. – Posłuchaj mnie, Menahemie synu Jaira, posłuchaj mnie!
Odepchnął ją. Bezwładnie upadła na ziemię. Leżała tak, z suknią zadartą po pas, a pył wciskał się w otwarte rany, którymi poznaczone były jej uda.
– Widzę twoją śmierć!
– A ja twoją – powiedział, odwracając się do niej plecami. Zatrzasnął ciężkie drzwi. Stanął opierając się plecami o drewno, i oddychał ciężko. Nadal słyszał ją przez grube deski.
Menahem zaparł bramę belką, żeby się od niej odgrodzić. Nic to nie dało. Już utkwiła mu głowie.
Menahem i Eleazar wyszli razem z niewielkiej komnaty i wspięli się po wąskich schodach na wał obronny fortecy Masada. Wiatr zawodził wokół nich. Chociaż równina leżała ponad tysiąc stóp poniżej płaskowyżu, na którym wzniesiono warownię, Menahem i tak poczuł piasek niesiony wiatrem, gdy podmuch uderzył w jego twarz. Wiatr miał swoją nazwę: samum. Znaczyło to „trujący wiatr”. Nazwa była trafna. Powietrze było gęste od pyłu. Przyglądał się, zafascynowany gigantycznymi pyłowymi burzami, nieustannie wzbierającymi i rozpraszanymi na nowo. Równie dobrze mogły to być duchy pustyni, dusze, które posłał na zatracenie. Łatwo było dostrzec, skąd wzięły się opowieści o wielkim dżinie. Wystarczyło tylko kilka zabobonnych umysłów, prażące pustynne słońce i samum, i narodziła się nadprzyrodzona moc.
Potarł szorstką szczecinę swojej krótko przyciętej brody. Eleazar miał rację – klątwa kobiety nie dawała mu spokoju. Teraz, gdy jej słowa dźwięczały mu w głowie, bez ustanku podkopywały jego pewność siebie. Wątpliwości pęczniały w nim jak wrzód.
Spoglądając na zachodzące słońce, uzmysłowił sobie, że brakuje ptaków. Nie był pewien, co to oznacza, ale zjawisko było na tyle rzadkie, że je zauważył. Wczoraj Menahem twierdziłby, że nie jest ani odrobinę przesądny, lecz dzisiaj potrafił myśleć tylko o tym, że wczoraj był głupcem.
– Chodź ze mną, bracie – odezwał się, odwracając się od Morza Martwego i pustego nieba, ciągnącego się daleko. – Zdaje się, że dziś wieczór jest dobra pora na prawdę.
– Nie umrzesz – powiedział znowu Eleazar, kręcąc głową.
– Ja umrę, ty umrzesz, to jedyna pewna rzecz w życiu – odrzekł Menahem, zdobywając się na cierpki uśmiech, który nie dotarł do jego oczu.
– Ach, więc teraz jakiś przeklęty filozof z ciebie? Zaraz zapytasz mnie, czy kiedykolwiek rozważałem moralną kwestię tego, co robimy – jego brat pokręcił głową.
Eleazar był o ponad dekadę młodszy. Menahem mógł dostrzec ojca w każdym calu twarzy swego brata. Niekiedy zdawało mu się, że widzi starego ojca patrzącego nań oczyma Eleazara, tak niepokojące było to podobieństwo.
– Nie dany jest nam luksus martwienia się o kwestie moralne, kiedy nasi rodacy wciąż są więźniami na własnej ziemi. Jeżeli my nie zabijemy wrogów, oni zabiją nas. Po prostu tak już jest. Dopóki nie będziemy wolni, jestem wyłącznie sztyletem, który trzymam w ręku.
– A więc, sztylecie, czemu nie podzielisz się tą twoją prawdą?
Menahem zrobił to.
Przez chwilę szli w milczeniu. Menahem zbierał myśli. Tyle musiał opowiedzieć, wiele z tego miało zabrzmieć jak kłamstwa, a musiał sprawić, żeby brat mu uwierzył. Po raz pierwszy bowiem Menahem dzielił się z młodszym bratem prawdą o ich dziadku, Judaszu Iskariocie. Pokazał mu trzydzieści szekli z Tyru, które były ich spuścizną, i opowiedział prawdziwą historię agonii w ogrodzie. Po tych wszystkich latach chronienia tajemnicy Menahem był zdumiony, jak dobrze mu zrobiło, gdy zrzucił ciężar i miał kogoś, kto rozumie.
– Chcę, żebyś wziął te monety – powiedział na koniec. – Weź je, są twoje.
Eleazar oparł się o mur, spoglądając w dal na równinę.
– Nie – odparł wreszcie. – Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, to powinniśmy je wykorzystać, żeby uhonorować dziadka, a nie je ukrywać.
– A jak proponujesz tego dokonać?
Eleazar zastanowił się nad tym przez chwilę.
– Jesteśmy sykariuszami, bracie. Jesteśmy ludźmi sztyletu. Jakiż lepszy sposób zachowania tej prawdy niźli użyć ich, żeby zlecić wykonanie najlepszego ostrza w dziejach?
– Czyś ty w ogóle słuchał, co mówiłem, bracie? Te monety są przeklęte. Nie mogą zostać wydane. Dziadek nie zdołał ich nawet oddać.
Eleazar potarł kciukiem i palcem wskazującym po szczecinie na podbródku. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Na co się zdadzą monety, których nie można wydać? Jeszcze przez chwilę stali w milczeniu, aż wreszcie Eleazar się uśmiechnął.
– Bądź łaskaw odpowiedzieć – rzekł. – Zatem monet nie można wykorzystać, żeby zapłacić dobremu płatnerzowi, ale to nie oznacza, że same monety nie mogą zostać przekute w sztylet, prawda?
– Srebrny sztylet? – Przez chwilę Menahem się nad tym zastanawiał. Ten pomysł wydawał się słuszny, wziąwszy pod uwagę, że monety, lub raczej to, co oznaczały, wywarły duży wpływ na uformowanie sykariuszy.
Przekształcenie szekli w sztylet w pewien sposób zdawało się właściwe. Jednak srebro to taki miękki metal, każde ostrze z niego wykonane będzie niemal bezużyteczne. Z drugiej strony czy sztylet, który nigdy nie miał służyć do zabijania, nie byłby jeszcze trafniejszym hołdem dla Judasza Iskarioty? – Niech nad tym pomyślę.
Resztę dnia poświęcił na rozmyślania. Pomysł sztyletu przypadł mu do serca tak bardzo, że kazał Eleazarowi rozpalić ogień w kuźni i przyrzekł, że wkrótce do niego dołączy.
Nie był w stanie zaznać spokoju. Mógł myśleć tylko o jednym: jutro, jutro i jeszcze raz jutro. Zanosiło się na to, że przyniesie ono wyraźny przełom dla walki toczonej przez sykariuszy. Klątwa wiedźmy tkwiła w jego umyśle jak cierń. Czy zabijając kapłana ściągnął przekleństwo na nich wszystkich? Nie. Nie pozwalał sobie tak myśleć. Plan był dobry. Sprawdził go tysiąc razy. Sprawa była prosta: mistyfikacja, podstęp i rzeź.
O pierwszym brzasku sykariusze uderzą na źródło zaopatrzenia Jerozolimy. Spalą plony i wyrżną bydło – bez żywności miasto podupadnie w ciągu kilku dni, zmuszając ludzi do zwrócenia się przeciwko oblegającym Rzymianom. Nie będzie już więcej słabeuszy usiłujących wynegocjować pokój dla głodujących. Ludzie wyjdą na ulice, myśląc tylko o jednym: o jedzeniu. To gra pozorów. Odwracała uwagę od tego, co naprawdę robili, i pozwalała ludziom ze sztyletami znikać bez śladu w gettach. Kiedy już zostawią mylne tropy, będą w stanie zorganizować prawdziwą rebelię na ulicach, zadając cios i ulatniając się, zanim ofiara skona. Raz za razem, niczym żmije, będą atakować, zatapiając swoje stalowe kły w ciałach pielgrzymów, zmęczonym krokiem sunących w kierunku Wzgórza Świątynnego w poszukiwaniu zbawienia, uderzając w kapłanów i żołnierzy i porzucając ich wijących się w pyle i wykrwawiających się na drogach. Nie zaprzestaną, dopóki ostatni herodianin i rzymski sługus nie zostanie albo zabity, albo wygnany z miasta, pozostawiając Jerozolimę dla Żydów.
To będzie wspaniałe. Słuszne. Co więcej, będzie właściwym upamiętnieniem zarówno jego ojca jak i dziada, i będzie oznaczało, że jeszcze więcej dusz dołączy do nich, gdziekolwiek teraz są. Uparcie nie chciał myśleć o niebie czy o jakimś łaskawym stwórcy opiekującym się duchami zmarłych. W wyobraźni Menahema życie pozagrobowe to miejsce cierpienia i udręki, Gehenna, gdzie brama do teszuwy – pozwalająca powrócić do Boga – zamknięta jest na cztery spusty. Jakże mogłoby być inaczej, skoro zbudowane je na kłamstwie? Nie było miłującego chrześcijańskiego Boga, żadnego wiecznego życia w Olam Habah, przyszłym świecie. Jedyne bóstwo, w które wierzył, było mściwe; to ten, który sprowadził powódź, żeby oczyścić własne dzieło; który żądał od Abrahama, by zamordował własnego syna, aby udowodnić, jaki jest wierny. To był Bóg władający życiem po śmierci, Bóg zdolny do wyobrażenia sobie piekieł takich jak jeziora ognia istniejące tylko po to, by płonęli w nich grzesznicy.
I to był Bóg, dla którego był gotów zabijać.
Menahem przestał chodzić tam i z powrotem. Czerwone słońce było ognistą łuną za górami w oddali. Ta ziemia to jego ziemia. Czuł do niej żarliwe przywiązanie. Pragnął, by kiedy umrze, jego krew wyciekła i wsiąkła w ziemię, by mógł stać się z nią jednym. Czy tamta kobieta miała rację? Czy jutro dołączy do nich w Gehennie? Czy takie jest jego przeznaczenie? Dziwne, ale ta myśl nie wzbudzała w nim strachu. Nie był zrezygnowany i nie pragnął śmierci, raczej się z nią pogodził. Opuści ten świat jako miejsce lepsze dla jego ludu niż wtedy, kiedy się na nim pojawił. To wszystko, czego każdy człowiek mógłby oczekiwać od życia.
Menahem zniknął w jednym z wejść do ciemnej wieży, pogrążając się w mroku. Jego kroki odbijały się echem, gdy gnał w dół po spiralnych schodach. Powietrze było tu inne, starsze. Było tak wyraźnie chłodniej niż na zewnątrz, że na całej skórze poczuł dreszcze. Minęło zaledwie kilka lat od chwili, kiedy siłą przejęli Masadę. Krew Rzymian nadal plamiła piaskowiec w miejscach, gdzie została przelana. Przydawało to schodom dodatkowych cieni. Ile duchów wciąż snuło się w tych murach? Ile śmiertelnych rzężeń pamiętały stare kamienie?
U dołu schodów korytarz otwierał się na coś w rodzaju przedpokoju. Tak jak w wielu warowniach, sala była pozbawiona jakichkolwiek dekoracji. Znajdowało się tam sklepione przejście, oświetlone migoczącym światłem pochodni. Z zewnątrz dochodził powiew. Za przejściem troje drzwi wiodło do innych pomieszczeń. Kolejne schody schodziły w dół, w głąb miejsca będącego niegdyś rzymskim lochem, a korytarz prowadził na dziedziniec. Menahem ruszył korytarzem. Pochodnie w dwóch kinkietach wypaliły się, pozostawiając po sobie tylko mroczne cienie. Korytarz lekko zakręcał, podążając za konturem płaskowyżu. Za rogiem rozgałęział się w odnogę prowadzącą na dziedziniec.
Natychmiast uderzył go upał. Świątynia stała w cieniu trzykondygnacyjnego, okrągłego pałacu Heroda. Kiedy zajęli fortecę, odarli go z większości jego luksusów. Łaźnia stała nieużywana. Sam olbrzymi pałac służył jako koszary dla zamachowców. Menahem pospiesznie przeciął dziedziniec. Podobnie jak wielka świątynia Heroda z Jerozolimie, i ta posiadała szereg różnych wejść. Nawet tutaj słudzy nie mogli wielbić Boga ramię w ramię ze swymi panami. Istniały drzwi dla kobiet, dla pierworodnych synów, dla kapłanów z ich ofiarami, oraz drzwi dla pospólstwa. Sykariusze odarli świątynię ze wszelkiej religijnej otoczki i zamienili ją w zagrodę dla owiec tylko dlatego, że ich to bawiło.
Wykucie sztyletu na potrzaskanym kamieniu ołtarza było kolejnym żartem, ostateczną zniewagą dla tej kłamliwej wiary, która przysporzyła rodzinie Menahema tyle cierpienia.
Pchnął drzwi świątyni i wszedł do środka.
Powietrze było gorące. Nieznośnie. I cuchnęło zwierzętami. Eleazar już wcześniej odgarnął słomę leżącą wokół ołtarza. Za nim, dokoła płonącego stosu drewna, wzniesiono bloki piaskowca, żeby zatrzymać żar. Drewno spaliło się już na węgiel. Jego brat pochylał się nad paleniskiem, dokładając do ognia.
Eleazar był sykaryjskim kowalem – wyrabiał sztylety dla ludzi-sztyletów. Poruszał się spokojnie i celowo, każdy jego ruch był precyzyjnie wymierzony. Nie podniósł wzroku, gdy wszedł jego brat. Menahem dostrzegł, że brat sporządził prostą piaskową formę, żeby wlać w nią roztopione srebro. Miała ona nadać sztyletowi jego zasadniczy kształt. Na ołtarzu leżał kowalski młot. Na podłodze obok niego stało wiadro z letnią wodą.
Eleazar wziął od Menahema srebrne monety, wsypał je do tygla i wsunął w ogień. Nie potrzeba było dużo czasu, by metal zaczął się topić i łączyć. Eleazar wyjął go z ognia, pozwalając mu nieco ostygnąć. Obracał nadgarstek tak, by lepiej obejrzeć bryłę metalu, którą stały się monety, zanim na powrót umieścił ją w ogniu. Tym razem pozostawił ją tam, aż się roztopiła, po czym wysunął tygiel z płomieni i wylał wirujące płynne srebro do piaskowej formy. Metal od razu zaczął zastygać, wypełniając wydrążony w piasku otwór w kształcie sztaby. Gdy wystygł, stracił swój blask.
Menahem stracił poczucie czasu, przyglądając się, jak jego brat szczypcami wyjmuje srebrną sztabę i kuje metal na płasko, odwracając go raz po raz, i jak każde uderzenie młota formuje go odrobinę bardziej. Każdy centymetr skóry jego brata spływał potem. Żyły jaskrawo odcinały się na tle muskułów. Eleazar nie przerywał ani na moment, nawet po to, by otrzeć pot zalewający mu oczy. Ponownie przeniósł srebro do ognia, rozgrzewając metal, aż ten zaczął lśnić czerwienią, a potem prędko ułożył go płasko na ołtarzu. Uniósł młot i kuł aż do uzyskania ostatecznego kształtu. Znowu i znowu odwracał srebro, kując najpierw po jednej stronie, potem po drugiej, spłaszczając je i formując ostrze, aż nawet niewprawne oko Menahema zaczęło dostrzegać w nim sztylet, jakim miało się stać.
– Podobnie jak srebro topi się w środku pieca, tak i wy w jej środku zostaniecie roztopieni; wtedy poznacie, że Ja, Pan, wylałem na was moją zapalczywość – wyszeptał Menahem; słowa Ezechiela stały się modlitwą na jego wargach, podczas gdy Eleazar wyginał srebro. Brat rozgrzewał je, aż stawało się plastyczne, po czym rozkuwał na płasko każde złożenie. Każda nowa warstwa przydawała ostrzu nieco więcej mocy.
Niebo widoczne przez okno świątyni było czarne. To mogła być każda godzina w trakcie tej długiej nocy.
Eleazar pracował dalej, podczas gdy Menahem patrzył, zafascynowany umiejętnościami brata. Wreszcie Eleazar skończył. Owinął rękojeść skórą i sztylet był gotowy.
Menahem przyjął go od brata.
Klinga była lekko wygięta, przypominając ogon węża. Odbicia na płaskiej stronie ostrza chwytały światło. Zdawało się niemal, że zostało ono wyryte w metalu. Kryło się w tym subtelne piękno. I nawet więcej, pomyślał Menahem przyglądając się sztyletowi: tkwiła w nim prawda. Ostrze zostało wzmocnione przez to, co wydawało się być niedoskonałościami powierzchni, lecz w rzeczywistości było cienkimi jak pajęczyna warstwami wewnątrz metalu.
Sztylet bardzo przypominał człowieka, który się nim posługiwał.
Menahem został zahartowany przez szczęście krótkie jak mgnienie oka, te ulotne chwile radości oraz przez męki rozczarowania, którymi jego dusza była okuta niczym ochronną zbroją.
– Jest piękny – powiedział, z nabożeństwem trzymając sztylet.
– Został wykuty z monet, którymi zapłacono za całą religię, jakże mógłby być inny?
TERAZ
4. Płoń ze mną
Była za dwie trzecia po południu, gdy kobieta weszła na Trafalgar Square.
Ubrana w dżinsy i luźną żółtą koszulkę, wyglądała jak każdy przeciętny letni turysta, który przyszedł pokłonić się zadumanym lwom Landseera. Na piersi miała rysunek uśmiechniętej buźki. Uśmiech rozciągnął się bezkształtnie na wypukłościach jej biustu w kształcie łzy. Tyle tylko, że to nie było lato. Żółta koszulka wyróżniała ją z szaleńczo gnającego tłumu, ponieważ wszyscy inni bronili się przed wiosennym chłodem opatulając się szalikami, rękawiczkami i wełnianymi czapkami.
Stała nieruchomo, samotna wyspa spokoju pośrodku gorączkowej krzątaniny Londynu. Odkręciła trzymaną w ręku plastykową butelkę i wylała sobie jej zawartość na głowę i ramiona, wcierając lepki płyn we włosy. Nie minęła minuta, a jej długie jasne włosy stały się splątane i tłuste, jak gdyby nie myto ich od miesięcy. Kobieta pachniała tak samo jak gęste opary spalin i smog duszący miasto.
Gołębie siadały u stóp mężczyzny obok niej, gdy ten rozsypał po bruku kawałeczki chleba. Podniósł wzrok i uśmiechnął się do niej. Miał łagodną twarz. Życzliwy uśmiech. Zastanawiała się, kto go kochał. Ktoś musiał. Emanował zadowoleniem mężczyzny kochanego. I przez moment było jej żal osoby, którą miał opuścić.
Wokół niej turyści dzielili się na grupki: ci, którzy łaknęli kultury, kierowali się w stronę Narodowej Galerii Portretu, spragnieni dawali nura do kafejki na rogu, rojaliści przechodzili przez ulicę i znikali pod Łukiem Admiralicji w drodze do Whitehall, głodni udawali się do modnych restauracji w okolicach Chandos Place i Covent Garden, zaś ci żądni rozrywki wędrowali wzdłuż St Martin’s Lane w kierunku Leicester Square albo Soho, zależnie od tego, jak pojmowali rozrywkę. Biznesmeni w swoich garniturach masowej produkcji maszerowali noga w nogę jak pingwiny; czubki parasoli i metalowe podkówki przy butach wystukiwały rytm dnia pracy przedsiębiorców. Czerwone autobusy wlokły się po Cockspur Street i skręcały za róg w stronę The Strand i Charring Cross. Miasto żyło.
Dziewczynka w jasnoczerwonym płaszczyku podbiegła do niej, chichocząc i machając rękoma, żeby spłoszyć do lotu pożywiające się ptaki. Gdy znalazła się pośrodku stada, gołębie wystrzeliły w górę szaleńczą chmurą piór. Dziewczynka zgięła się w pół ze śmiechu; jej radosne piski ścigały gołębie aż do nieba. Jej radość była zaraźliwa. Mężczyzna pogrzebał w plastykowej torbie za kolejną kromką białego chleba, żeby ją pokruszyć. Kobieta nie potrafiła powstrzymać się od uśmiechu. Wybrała żółtą koszulkę, ponieważ uśmiechała się na jej widok. Wydawało się jej ważne, że akurat dzisiaj powinna się uśmiechać.
Wyjęła telefon z kieszeni i zadzwoniła.
– Redakcja – głos po drugiej stronie był aż nazbyt pogodny. To się zmieni w ciągu paru sekund, gdy zaczną się wrzaski.
– Nadciąga plaga – powiedziała spokojnie. – Przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy śmierć będzie pustoszyć ulice. Zbrukani grzechem spłoną. Umieranie właśnie się zaczyna.
– Kto mówi? Z kim rozmawiam?
– Nie muszę ci mówić, jak się nazywam. Zanim ten dzień się skończy, dowiesz się o mnie wszystkiego, czego się można dowiedzieć, prócz jednego ważnego szczegółu.
– A to jakiego?
– Dlaczego to zrobiłam.
Zmierzwiła włosy dziewczynce, gdy ta spłoszyła kolejną gromadę gołębi i zaniosła się śmiechem. Dziewczynka przystanęła, odwróciła się i popatrzyła na kobietę.
– Dziwnie pachniesz.
Kobieta sięgnęła do kieszeni po zapalniczkę. Nacisnęła kciukiem kółko, aż potarło o kamień, i przytknęła otwarty płomień do swoich włosów. Upuściła telefon i zatoczyła się do przodu, kiedy ogarnął ją ogień.
Wokół niej całe miasto krzyknęło.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.