
Sztuka bycia Elą
Przekład: Paweł Pollak
Tytuł oryginału: Konsten att vara Ela
Data wydania: 2008
Data premiery: 03 kwietnia 2008
ISBN: 978-83-6038-342-1
Format: 120x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 285
Kategoria: Literatura dla kobiet
25.90 zł 18.13 zł
Bohaterką tej powieści jest 26-letnia Ela Sander, która mimo swego wieku czuje się osobą niedojrzałą i nie potrafi pogodzić się z tym, że jej rodzina już nie istnieje – rodzice są rozwiedzeni, a brat ożenił się i ma dzieci. Jednocześnie Ela broni się przed trwałym związkiem (mimo że interesuje się nią kolega z pracy, Jimmy) i założeniem własnej rodziny, bo nie chce zostać wtłoczona w tradycyjną rolę kury domowej.
Przyspieszony kurs dojrzewania Ela przechodzi, kiedy odkrywa, że w piwnicy jej domu koczuje 6-letnia dziewczynka o imieniu Klara, jak się okazuje córka bezdomnej narkomanki. Ela czuje się zmuszona jej pomóc, stara się odnaleźć jej matkę i uchronić dziewczynkę przed bezduszną machiną opieki społecznej. Kiedy to się nie udaje, w poszukiwaniu ciepła i otuchy zwraca się ku Jimmy’emu, którego tymczasem zdążyła do siebie zrazić.
Johanna Nilsson w charakterystyczny dla siebie sposób łączy niezwykle zabawny opis perypetii bohaterki (rozmowy Eli z Klarą to perełki humory) z głębokimi refleksjami nad relacjami między ludźmi.
Ta ciepła i zabawna książka ma wiele zaskakujących zwrotów akcji. W swoich powieściach Johanna Nilsson opisuje losy ekscentrycznych, wybuchowych bohaterek, których uczciwość i szczerość podważają niejednokrotnie ustalone normy społeczne. W poprzedniej książce (Rebeliantka o zmarzniętych stopach) zajęła się ludźmi związanymi z biznesem, teraz zwróciła uwagę na relacje między rodzicami a dziećmi, oraz konwencjonalne pojmowanie życia rodzinnego. Narracja książki prowadzona jest w pierwszej osobie młodzieńczym, kobiecym głosem – niekiedy bardzo pewnym siebie, innym razem bardzo samokrytycznym i pełnym emocji. Książka ta, wraz z jej kontekstem psychologicznym i społecznym, należy do literatury kobiecej najwyższego lotu.
Gdybym była Bogiem, umarłabym albo zaczęła od nowa. Nie miałabym siły patrzeć na takich ludzi jak to zwierzę przede mną i przyznać się, że to ja ich stworzyłam.
Próbuję znaleźć siłę. Nie chcę jej obrazić, udając, że jej nie widzę.
Jest bezdomną i/lub prostytutką i/lub jakimś nałogowcem i/lub wszystkim innym, co spowodowało te rany w źrenicach. Widziała rzeczy, których człowiek nie może oglądać, jeśli nadal ma być człowiekiem. Kiwa się lekko w przód i w tył, mamrocząc słowa, których nie rozróżniam. Ręce jej się trzęsą i zdają się czegoś szukać. Ma plamy wątrobiane tworzące tajemne znaki zupełnie jak moje. Jasne, skołtunione włosy zebrała na karku w nieuczesaną kitkę. Czarna włóczkowa czapka przesunęła się ku górze, tworząc szpic na głowie. Twarz ma bladą, zapadniętą, zniszczoną jak u pijaczek. Wąskie usta, wąskie niebieskie oczy z ciemnymi workami. Jest chuda, sflaczała. Ciało ma pokurczone, ale skórę nie. Ubranie jest śmietnikowym znaleziskiem w niewłaściwych rozmiarach. Za duże adidasy, przykrótkie, ale zbyt szerokie, szare i poplamione spodnie od dresu, za duży sweter wystający spod za małej kurtki i wreszcie dziecięce rękawiczki z jednym palcem, które, nie sięgając kurtki, zostawiają przerwę dla mrozu. Śmierdzi wódką. Nie widzi, że na nią patrzę, bo jest gdzie indziej. Jedzie metrem w innym świecie. Wygląda na czterdzieści lat, ale ma pewnie tyle co ja.
Ja mam dwadzieścia sześć i nie jestem Bogiem tylko Elą Sander. Jak ktoś ma do mnie sprawę, znajdzie mnie w mieszkaniu numer 59 na Kungsklippan 19, w ogrodzie przy domu, gdzie czasami wychodzę w nocy, przy ekspresie do kawy w Barze Teatralnym dwa piętra nad Plattan albo na łące milczenia w lesie, dokąd jeżdżę na rowerze, żeby się pomodlić.
Modlę się tylko, kiedy mam dzień niewiary. W dni, kiedy wierzę, nie muszę. Wtedy jadę na rowerze gdzie indziej.
Raz pojechałam do Domu. Daleko. Nie weszłam do środka. Mieszkają tam teraz inni.
Zastanawiam się, gdzie mieszka kobieta z plamami na dłoniach. Chcę zapytać. Zamiast tego mówię:
– Hej.
Odwraca wolno głowę i patrzy na mnie. Chyba nie zrozumiała, co powiedziałam. Albo dociera do niej w zwolnionym tempie. Najpierw H, nad którym musi się zastanowić, co znaczy, potem E, nad którym też musi się zastanowić, równie skomplikowane J, i w końcu dają się złożyć w słowo mające treść.
– Odwal się – mówi i wstaje.
To moja stacja. Podnoszę się dopiero, kiedy ona wysiadła. Idzie w stronę mojego wyjścia. Też unika syf-wind. Idę za nią w pewnej odległości. Wygląda na człapiący worek na śmieci. Łachman życia. Chciałabym zaciągnąć ją do studia programu Chcę być piękna i przekształcić w kogoś godnego, kto nie każe się ludziom odwalić tylko dlatego, że mówią „hej”. Wchodzi na ruchome schody i opuszcza podziemia i światło. Jadę za nią. Na górze wzdrygam się. Mrok jest suchy i zimny. Rozglądam się. Powlokła się do pijaczka siedzącego na pomazanej ławce pod migającą latarnią. Ten podniósł wzrok. Czerwoną twarz ma opuchłą i zniszczoną. Uśmiecha się. Ona siada koło niego i też się uśmiecha. On obejmuje ją i całuje w policzek. Ona kładzie mu głowę na ramieniu, on daje jej się napić z butelki.
Ona kogoś ma.
Zatrzymuję się na chwilę i patrzę na nich. Potem idę do domu. Zmęczona. Dochodzi wpół do drugiej. Po pracy krążyłam przez kilka godzin po mieście, a później zatopiłam się w muzyce w Monday Bar. Robię tak czasami, kiedy odczuwam potrzebę zapomnienia o wszystkim.
Oczy domu śledzą mnie, kiedy się zbliżam. Lubię być tak śledzona. Idę w śniegu obok uprzątniętego chodnika. Skrzypienie śniegu pod nogami uszczęśliwia mnie. Mogę przez cały dzień chodzić w śniegu i tylko słuchać tego skrzypienia. Kiedyś tak właśnie tutaj chodziłam i po jakimś czasie z domu wyszła kobieta z pytaniem, co robię. Najpewniej siedziała w oknie, gapiła się na mnie przez dłuższą chwilę i żołądkowała się, że nie idę w normalny sposób, to znaczy od punktu A do punktu B, by później zniknąć z jej pola widzenia. Powiedziałam, że jestem maniaczką skrzypienia śniegu i zapytałam, czy to zabronione. Wlepiła we mnie wzrok, rozdziawiła buzię, zamknęła, znowu rozdziawiła, zamknęła, pokręciła głową i wróciła do domu. Spotkałyśmy się później raz w pralni, udała, że mnie nie widzi.
Udawanie, że się kogoś nie widzi, jest ciężkim przestępstwem. Zaocznie ją aresztowałam. Wiem, że nigdy nie dostanie za swoje, ale mimo wszystko przyjemnie mieć poczucie, że jest aresztowana.
Mijam ogród, mój, jak sobie wyobrażam w bezsenne noce. Jest zapuszczony, otoczony siatką, w której zrobiłam dziurę. Znajduje się między domem a parkiem zabaw, gdzie Albin i Wąchacz przesiadują na ławce, nad czymś dumając albo po prostu patrząc na dzieci bawiące się w miłość i nienawiść i wszystko pośrodku.
Albin jest dozorcą. Wąchacz jest buldogiem. Tak brzydkim, że aż słodkim. Jest pierwszym psem na świecie z rozrusznikiem serca i reklamował psią karmę w telewizji. Wąchacz to sława naszego domu. Razem z Albinem mieszkają zaraz pod moją kawalerką z kącikiem kuchennym. Kupiłam ją na czarno od Claesa Okrutnego, właściciela nieruchomości, ogrodu i parku zabaw, któremu wydaje się, że lokatorzy też są jego własnością.
Mam alergię na Claesa. Jak tylko pokaże się w pobliżu, mam bóle w piersiach i kłopoty z oddychaniem. Bierze się to pewnie stąd, że Claes jest Człowiekiem Pijawką, takim, co odżywia się energią ukradzioną innym ludziom. Może to być oczywiście spowodowane też tym, że czasami zalegam z czynszem.
Wchodzę na ciemną klatkę schodową. Albin i w tym miesiącu nie dał rady wymienić lampy. Jest stary, zmęczony i dawno temu powinien przejść na emeryturę. Ale wtedy straciłby mieszkanie, bo nie ma pieniędzy na nielegalną umowę (zamiast obecnej niewolniczej), a Claes nie idzie innym na rękę, jeśli nie musi.
Wciskam przycisk windy i modlę się. Nogi są zmęczone, a na czwarte piętro do mojego mieszkania – drugiego po lewej, licząc od schodów – prowadzą 84 schodki.
Bóg Windziarz nie słucha. Winda nie zmartwychwstanie.
Mam właśnie wejść na schody, kiedy dobiega mnie jakiś dźwięk od drzwi prowadzących do piwnicy i zamkniętej obecnie rowerowni.
Ostrożnie robię kilka kroków w stronę dźwięku. Ręka w kieszeni ściska pęk kluczy. Jeśli to coś groźnego, gotowa jestem wykłuć nędznikowi oczy. Dźwięk słychać ponownie. Próbuję włączyć widzenie w ciemności. Czy nie majaczy coś, co może jest człowiekiem? Robię jeszcze jeden krok, i jeszcze jeden, i wtedy widzę.
To dziecko, dziewczynka, na oko pięć, sześć lat, ubrana w zdecydowanie za małe i na porę roku zdecydowanie za cienkie rzeczy. Stoi wtulona w ścianę i wpatruje się we mnie przerażonymi oczami.
– Hej – mówię.
Nie odpowiada.
– Nie powinnaś spać? – pytam, starając się, by zabrzmiało to przyjaźnie, chociaż jestem śmiertelnie zmęczona i chcę tylko w spokoju pójść położyć się do łóżka.
Żadnej odpowiedzi.
– Mieszkasz tutaj? – pytam.
Kręci głową.
– To gdzie?
Wzrusza ramionami.
– Twoi rodzice wiedzą, że tu jesteś?
Wydaje z siebie trudny do zinterpretowania pisk.
– Musisz wrócić do domu, twoi rodzice na pewno strasznie się martwią.
Mruczy coś niesłyszalnie. Głowę rozsadza mi zmęczenie. Nie mam siły się przejmować. Odwracam się do niej plecami i idę w stronę schodów.
Coś mnie zatrzymuje.
Do diabła, przecież to małe dziecko, które wygląda na śmiertelnie przerażone! A jeśli przydarzyło się jej coś strasznego albo przydarzy tylko dlatego, że jestem wielką egoistką!
Wracam.
– Mogę zadzwonić po taksówkę, jeśli chcesz – mówię – taksówkarz zawiezie cię do domu.
Kręci odmownie głową.
– Ja oczywiście zapłacę.
Ponownie kręci głową.
– To co, mam zadzwonić na policję, żeby przyjechali i zawieźli cię do domu do twoich nieodpowiedzialnych rodziców?
– Nie! – krzyczy i rzuca się na moją nogę, i wczepia w nią tak mocno, że aż boli.
– Puść!
Nie puszcza. Próbuję wyrwać nogę z jej uścisku. Nie puszcza.
– Zadzwonię na policję – mówię.
– Nie! – krzyczy znowu i teraz zaczyna też płakać. Słyszę człapiące kroki, szelesty i szczęk łańcuchów w drzwiach mieszkań na parterze.
To przecież jest zupełnie idiotyczne.
– Dobra, żadnej policji – syczę – ale masz być cicho.
Cichnie. Pociąga nosem. Mocno ściska moją nogę. Ostrożnie próbuję uwolnić nogę z jej rąk, ale nie jest to możliwe.
Nie widzę innego wyjścia, pochylam się i podnoszę ją. Najpierw stawia opór, potem wiotczeje. Wyczerpana.
Jest bardzo lekka. Płacze, pociąga nosem, moczy mi szyję. Zsiusiała się. Ubranie przesiąkło. Wspinam się po schodach, zbliżam się do swoich drzwi, wyłuskuję klucz z kieszeni spodni, otwieram, przechodzę przez ciemność mieszkania prosto do łazienki i stawiam ją w wannie.
Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, kiedy ją rozbieram, jest wręcz apatyczna, pozwala mi się cała umyć, włosy też, wytrzeć i zawinąć w moją podomkę. Potem zanoszę ją do łóżka. Kładę ją. Podciąga nogi do piersi, wkłada kciuk do buzi, rzuca na mnie szybkie spojrzenie, wzdycha i zasypia.

Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.