To, co najważniejsze
Data wydania: 2012
Data premiery: 16 października 2012
ISBN: 978-83-7674-207-6
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 240
Kategoria:
25.90 zł 18.13 zł
Nigdy nie jest za późno
Marta, odnosząca sukcesy prawniczka, wiedzie poukładane życie. Pracuje w renomowanej warszawskiej kancelarii, przerwy obiadowe spędza w zaprzyjaźnionej knajpce, a na wakacje jeździ co roku do Gdańska, do swojej kuzynki Basi. Choć rozwiedziona, ma znakomite relacje z jedyną córką, Anką, dwudziestoletnią studentką malarstwa. Gdyby nie obawa, że spotyka się ona z niewłaściwym chłopakiem, Marta żyłaby sobie spokojnie, bez większych zmartwień.
Pewnego dnia przypadkowe spotkanie z Marcinem, szkolną miłością Marty, burzy spokój bohaterki. Wracają wspomnienia, dawne urazy i pytania, które dotąd pozostawały bez odpowiedzi. Wychodzą na jaw tajemnice sprzed dwóch dekad.
Czy można wybaczyć zdradę ukochanej osobie? A nielojalność najlepszemu przyjacielowi?
Czy da się rozpalić na nowo namiętność wygasłą przed laty? Wreszcie, jaką rolę w tej historii pełni bransoletka z granatami?
Jeśliś jest prawdą, przyjdź do mnie bez słów
i weź w twe ręce wszystko, co dać mogę,
lecz jeśliś snem jest pośród innych snów
och! to samotną puść mnie w dalszą drogę
(Maria Pawlikowska-Jasnorzewska)
Rozdział 1
Stanęłam przed masywnymi drzwiami budynku, w którym mieściło się nasze biuro. Jak zawsze spojrzałam na mosiężną tabliczkę z napisem „Marek Litewnicki i Wspólnicy Kancelaria Prawna” i wstukałam kod wejściowy. Wjechałam windą na pierwsze piętro i weszłam przez dwuskrzydłowe, oszklone drzwi do recepcji. Pod ścianą, za ogromnym pulpitem w kolorze kawy z mlekiem, na którym znajdowały się dwa aparaty telefoniczne, teczki z dokumentami, koszyk z korespondencją i przybory do pisania, siedziała Wiola, nasza recepcjonistka.
Na moje powitanie podniosła głowę.
– Cześć Marta, w sali konferencyjnej czeka już klient.
– Uśmiechnęła się. – Ten Kanadyjczyk – dodała, jakby ta informacja miała coś wyjaśnić.
– Jaki Kanadyjczyk? – zdziwiłam się. – Z nikim nie byłam umówiona.
– To klient mecenasa Litewnickiego. Prosił, żebyś zaczęła spotkanie i dowiedziała się, co możemy dla niego zrobić. Mecenas dzwonił dziesięć minut temu, narzekał, że utknął w korku i może się spóźnić. – Wiola wyszła zza swojego pulpitu i podała mi cienką teczkę na dokumenty. – Chodzi o sprzedaż jakiegoś odziedziczonego domu. Nic więcej nie wiem.
– W porządku. – Wzięłam od niej skoroszyt. – Zaraz tam pójdę.
W gabinecie, który dzieliłam z koleżanką, zdjęłam płaszcz, wygładziłam grzebieniem niesforne, kręcące się włosy, przypudrowałam nos. Wzięłam dokumenty, notes, długopis i tak wyposażona poszłam do sali konferencyjnej. Klient stał tyłem do wejścia i spoglądał przez okno. Wysoki, mocno zbudowany, miał ciemne włosy, których końce miękko opadały na kark. Ubrany był w czarne spodnie i beżową, sportową marynarkę.
– Good morning! – odezwałam się po angielsku. – My name is… – Nie dokończyłam, ponieważ w tym samym momencie mężczyzna powoli odwrócił się w moją stronę i kiedy spojrzałam na jego twarz, słowa uwięzły mi w gardle, a świat rozpadł się na milion kawałków. Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem, jakbym nie do końca ufała własnym zmysłom. On też utkwił we mnie spojrzenie ciemnych oczu i na jego twarzy odmalowało się takie samo zdumienie.
Poczułam, że zasycha mi w ustach, serce bije tak mocno, że aż mnie dławi, a do oczu napływają łzy. On zrobił krok do przodu.
– Marta?
– Czy w całej Warszawie nie było innej kancelarii?! – zapytałam najgłupiej jak mogłam, kompletnie bez sensu, za to z nutą histerii w głosie. Odwróciłam się i wybiegłam z sali, wpadając prosto w objęcia mecenasa Litewnickiego. Ten zdążył złapać mnie za ramiona, ratując swoją twarz i moją głowę przed zderzeniem czołowym.
– Coś się stało? Wygląda pani tak, jakby zobaczyła ducha. – Teraz on wpatrywał się we mnie.
– Przepraszam… – wykrztusiłam. – Muszę iść do łazienki.
Pobiegłam na koniec korytarza. Weszłam do środka i stanęłam przy umywalce. Spojrzałam w lustro i zobaczyłam pobladłą twarz, drżące wargi, ściągnięte brwi oraz załzawione oczy. Miałam mdłości, trzęsły mi się ręce. Marcin. Spotkanie go tu, w moim miejscu pracy, w tych okolicznościach, było mniej prawdopodobne niż wygranie szóstki w lotto. To jakiś absurd – pomyślałam. Przecież on mieszka i pracuje w Toronto. Wiem, bo kiedyś znalazłam jego profil na Facebooku. Przez głowę przelatywały mi dziesiątki pytań, na które nikt nie mógł dać odpowiedzi. Ze wszystkich sił próbowałam wyciszyć galopujące jak stado mustangów myśli i skupić się na oddechu. Raz, dwa, trzy, cztery… Wdech… Powolny wydech… Jeszcze raz. Po kilku minutach poczułam, że akcja serca wraca do normy. Umyłam ręce zimną wodą, wytarłam twarz papierowym ręcznikiem i wróciłam z łazienki przez recepcję. Wiola popatrzyła na mnie z troską.
– Już dobrze? – zapytała.
Kiwnęłam głową.
– Tak, dziękuję.
– Mecenas prosił, żebyś do nich przyszła. – Skinęła ręką w stronę szarych, teraz zamkniętych, drzwi.
Znów ogarnęła mnie paniczna chęć ucieczki, ale nie miałam wyjścia. Byłam w pracy, szef wydał polecenie, a Marcin występował w roli klienta. Właśnie na tym musiałam się skupić, żeby przetrwać to spotkanie. W sali konferencyjnej, przy dużym, owalnym stole, mecenas Litewnicki z Marcinem przeglądali dokumenty.
– Rozumiem, że nie muszę państwa sobie przedstawiać.
– Bardziej stwierdził niż zapytał, gdy obydwaj wstali z krzeseł na mój widok. – Pan Marcin Jarosz powiedział, że się znacie.
– Tak mecenasie. – Z trudem uniosłam kąciki ust w uśmiechu. – Znaliśmy się kiedyś… w przeszłości. Witaj, Marcinie. – Spojrzałam na niego na chwilę i zaraz odwróciłam wzrok. Wyciągnęłam rękę na powitanie.
– Witaj, Marto. – Skinął głową oficjalnie i przeciągnął uścisk dłoni o kilka sekund dłużej, niż było to konieczne.
Między naszymi dłońmi przebiegły z zawrotną prędkością ładunki elektryczne. Poczułam się tak, jakby całe moje ciało przeszył prąd. Drgnęłam i na chwilę straciłam oddech. Szybko uwolniłam dłoń. Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy, w obecności mecenasa kompletnie nieświadomego całej sytuacji. Potem usiedliśmy i we troje zagłębiliśmy się w dokumenty, które przyniósł ze sobą Marcin. Starałam się ze wszystkich sił skupić na tym, co robiliśmy i zostawić rozważania dotyczące jego osoby na później. Nie było to łatwe. Marcin od czasu do czasu podnosił głowę i przeszywał mnie przenikliwym spojrzeniem. Było mi duszno, miałam wrażenie, że wypełniające salę powietrze jest naelektryzowane i za chwilę w naszym pomieszczeniu konferencyjnym rozpęta się burza z piorunami. Wreszcie, po dwóch godzinach skończyliśmy. Rozluźniłam apaszkę na szyi i odetchnęłam z ulgą. Byłam zmęczona, a narastający ból głowy przyprawiał mnie o mdłości.
Kiedy Marcin wyszedł, mecenas poprosił, żebym została.
– Pani Marto… – zawahał się. – Nie chciałbym być wścibski, ale trudno było nie zauważyć pani dziwnego zachowania. Muszę przyznać, że pierwszy raz odkąd się znamy i razem pracujemy, to jest od piętnastu lat, wprawiła mnie pani w zakłopotanie. Nie wiedziałem, o co chodzi i czułem się niezręcznie z uwagi na obecność klienta. Znałem panią do tej pory jako doskonale opanowaną profesjonalistkę…
– Tak, wiem. – Zrobiło mi się wstyd. – Przepraszam. Zupełnie straciłam głowę i puściły mi nerwy. Należy się panu wyjaśnienie. Marcin Jarosz i ja… Kiedyś byliśmy sobie bliscy – wydusiłam.
– Ach tak? – Mecenas spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
– Tak bliscy, że bardziej byłoby niemożliwe – dodałam po chwili, a potem, ku własnemu zdziwieniu, opowiedziałam szefowi swoją historię. Nie mogłam uwierzyć, że tak otwarcie mówię mu o sprawach drogich mojemu sercu, intymnych i bolesnych zarazem. Może dlatego, że wiedziałam, że jako adwokat z blisko trzydziestoletnim doświadczeniem zawodowym zetknął się w życiu z wieloma dziwnymi kolejami ludzkich losów. Jako jego asystentka sama poniekąd w tym uczestniczyłam. Ponadto uważałam go nie tylko za porządnego szefa, ale też za dobrego człowieka. Dlatego mówiłam, a on słuchał w milczeniu. – Kiedy się rozstaliśmy, bardzo długo nie mogłam dojść do siebie – dodałam na zakończenie. – Chyba nigdy nie pogodziłam się z jego odejściem. Dlatego dziś, gdy go zobaczyłam, po dwudziestu latach…
– Po dwudziestu latach?! – Wyraz twarzy mecenasa utwierdził mnie w przekonaniu, że jeszcze można go czymś zadziwić.
– Tak. Nie widzieliśmy się dwadzieścia… prawie dwadzieścia jeden lat.
– Proszę mówić dalej, to bardzo ciekawe.
– Właściwie to już koniec opowieści. Nic więcej nie wiem, oprócz tego, czego dowiedziałam się z jego profilu na Facebooku. Również jest prawnikiem, a mieszka i pracuje w Toronto. Przyzna pan, że to dość daleko od Warszawy. Dlatego tak zareagowałam na jego widok. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Powiedział pan, że wyglądałam, jakbym zobaczyła ducha. To bardzo trafne określenie.
– Tak, teraz wszystko rozumiem… – Mecenas Litewnicki pokiwał głową. – Cóż, przynajmniej jedno mogę wyjaśnić. Zanim pani przyszła do sali konferencyjnej, pan Jarosz powiedział, że przyleciał do Warszawy tylko na tydzień. Chce sprzedać dom odziedziczony rok temu i potrzebuje pełnomocnika, który będzie go reprezentować. Ale to pani już wie. A dlaczego akurat my? Ktoś ze znajomych polecił mu naszą kancelarię. Oto cała tajemnica jego obecności właśnie tutaj. Może uda się państwu porozmawiać któregoś dnia i wyjaśnić nieporozumienia sprzed lat – dodał na zakończenie.
– Może… – odparłam bez przekonania i poszłam do siebie.
Zagłębiłam się w dokumenty, chociaż marzyłam wyłącznie o tym, żeby iść do domu, zaszyć się w czterech ścianach i zacząć opatrywać rany, które Marcin otworzył swoim niespodziewanym powrotem. Gdy kończyłam ostatnie tego dnia pismo, na ekranie komputera pojawił się komunikat o nadejściu nowej wiadomości. W służbowej skrzynce pocztowej czekał na mnie e-mail od Marcina.
Marta,
Postanowiłem skontaktować się z Tobą taką drogą, ponieważ miałem obawy, że rzucisz słuchawką, gdy zadzwonię – tak, jak rano uciekłaś z sali konferencyjnej. Twój służbowy adres mailowy znalazłem na Waszej stronie internetowej. Zapewniam Cię, że nasze nieoczekiwane spotkanie było dla mnie co najmniej tak zaskakujące, jak dla Ciebie. Jednak skoro trafiłem jako klient właśnie do kancelarii, w której pracujesz, to nie może być przypadek. Chcę się z Tobą spotkać i spokojnie porozmawiać. Mam nadzieję, że się zgodzisz. Czekam na odpowiedź pod tym adresem. Napisz – gdzie i kiedy. Nie ukrywam, że zależy mi na tym, żeby zobaczyć Cię jak najszybciej. Przyleciałem do Polski tylko na tydzień.
Jeśli możesz, podaj mi numer swojej komórki i prywatny adres mailowy. Poniżej znajdziesz moje dane kontaktowe.
Pozdrawiam,
Marcin
Przeczytałam wiadomość raz, drugi i trzeci. Wyczułam oschłość, a nawet irytację. On jest na mnie zły – stwierdziłam. A ja? Byłam gotowa usiąść i płakać. Myślałam, że mam za sobą ten czas, gdy składałam się z samych emocji, a tymczasem teraz wrzało we mnie jak w garnku z zupą, stojącym na zbyt dużym płomieniu. To bez sensu – myślałam. Minęło ponad dwadzieścia lat, jesteśmy innymi ludźmi. Obcymi.
Dwadzieścia lat to kawał czasu. Nie mogłam pojąć, co się ze mną działo. To ja powinnam być zła. Więcej: wściekła.
Zostawił mnie, gdy zaszłam w ciążę i przez dwa dziesięciolecia nie dawał znaku życia. A podobno byłam sensem jego istnienia… Poranne spotkanie też nie było zamierzone. Postanowiłam, że spotkam się z nim i nie będę płakać, tylko zażądam odpowiedzi. Niech się wytłumaczy, a potem zdecyduję, czy mu wybaczę. Kliknęłam na zakładkę „Odpowiedz nadawcy”.
Marcin,
Proponuję spotkanie jutro pod wieczór. Kończę pracę o 17.30. Bądź o 18.00 w „All Th at Jazz” po drugiej stronie ulicy. To miła, kameralna knajpka. Można tam wypić dobrą kawę i coś zjeść.
Do zobaczenia,
Marta
Po powrocie do domu zadzwoniłam do swojej przyjaciółki i zarazem kuzynki Basi, która mieszkała w Gdańsku.
– Cześć, Marta! – powitała mnie radośnie. – Chyba ściągnęłam cię myślami, bo zastanawiałam się, czy tradycyjnie przyjedziecie z Anką do nas w czasie wakacji…
Milczałam.
– Marta, słyszysz mnie?
– Tak, Basiu. Dzwonię, bo jesteś jedyną osobą, która zrozumie, co teraz czuję. Marcin jest w Warszawie – wykrztusiłam i opowiedziałam jej o spotkaniu w kancelarii, i wymianie maili. – Zrobiłam z siebie kompletną idiotkę.
– Coś ty?! – Basia lojalnie zaprotestowała. – Po prostu byłaś zaskoczona. Każdy by był na twoim miejscu. Dobrze, że się zgodziłaś na spotkanie, najwyższy czas, żebyś przestała żyć przeszłością. Wyjaśnisz, zamkniesz i…
– Na razie mam chaos w głowie – przerwałam jej.
– Długo to trwało, ale poukładałam sobie swój świat i żyłam spokojnie. Może nawet zbyt spokojnie, ale mnie to odpowiadało… Nagle on się zjawia i wszystko rozwala! Przypadkiem, to prawda, ale…
– Nie ma przypadków – powiedziała stanowczo Basia.
– Skoro się zjawił akurat w waszej kancelarii i go spotkałaś, to znaczy, że po coś to jest. – Moja kuzynka wykreślała horoskopy i absolutnie nie wierzyła w przypadki. – Twój szef nie bez przyczyny utknął w korku i zadzwonił, żebyś zajęła się klientem. Tak miało być. Musiałaś spotkać Marcina. Być może przyszedł czas na to, żebyś wreszcie uzyskała odpowiedź na pytanie, które dręczy cię od lat.
– Nie wiem, nie wiem. Być może… Muszę pomyśleć spokojnie, przespać się z tym. Będziemy w kontakcie, zadzwonię niebawem. – Pożegnałam się z Basią i wyłączyłam telefon.
Kiedy moja córka wróciła do domu, powiedziałam tylko, że miałam ciężki dzień w pracy i idę wcześniej spać. To na pewno nie był odpowiedni moment, żeby poinformować Ankę o tym, że jej biologiczny ojciec pojawił się w Polsce.
Leżałam w łóżku, w ciemności, jednak sen nie nadchodził. Przewracałam się pół godziny z boku na bok i wreszcie wstałam zniecierpliwiona. Odszukałam zapomnianą, napoczętą kiedyś paczkę papierosów i wyszłam na balkon. Kilka lat temu rzuciłam palenie i teraz bardzo rzadko sięgałam po papierosa. Najczęściej na imprezie lub w sytuacji, gdy czułam silne napięcie. Usiadłam w wiklinowym fotelu i owinęłam się kocem. Okrągły księżyc świecił mi prosto w twarz. Pełnia nie sprzyjała ukojeniu nerwów i wyciszeniu. Zaciągałam się papierosem i z uwagą obserwowałam wydmuchiwany dym, jakby koncentracja na szarej smudze mogła mi w czymś pomóc.
Marcina poznałam w pierwszej klasie liceum. Przez cztery lata byliśmy parą. Mieliśmy oczywiście wzloty i upadki, kilka razy rozstawaliśmy się, ale zawsze do siebie wracaliśmy. Dwa magnesy przyciągające się wzajemnie. Był moim pierwszym chłopakiem, a ja jego pierwszą dziewczyną. Z nim poznawałam smak pocałunków i odkrywałam sekrety ciała. Z nim kochałam się po raz pierwszy. Było to na kilkudniowej wycieczce do Krakowa, gdy udało nam się urwać ze smyczy, na której trzymała nas i całą resztę klasy wychowawczyni. W drugiej połowie trzeciej klasy dojrzeliśmy na tyle, że przestaliśmy się wiecznie kłócić, a w maturalnej, zaczęliśmy snuć plany na przyszłość. Kochałam go tak, że do dziś, na samo wspomnienie, czuję rozdzierający mnie od wewnątrz ból. A on? Mówił, że jestem całym jego życiem. Paweł, nasz wspólny przyjaciel, który potem był moim mężem przez dziesięć lat, twierdził, że Marcin szalał za mną, że miał kompletnego fioła na moim punkcie. To jego słowa. Widocznie to nie wystarczyło, skoro pewnego dnia wyjechał do Kanady i nigdy nie wrócił. Było to tuż po tym, gdy dostaliśmy się na prawo w Gdańsku. Kiedy wywieszono listy przyjętych powiedział mi, że wyjeżdża z kolegą na dwa miesiące do pracy. Okazało się, że miał już wizę i bilet lotniczy. Byłam zrozpaczona i pełna pretensji, że nie powiedział mi wcześniej o swoich planach. Płakałam, a on przysięgał, że wróci prosto na rozpoczęcie roku akademickiego. Pod zamkniętymi powiekami pojawił się obraz z przeszłości. Do dziś pamiętałam każdy szczegół tego dnia, gdy widzieliśmy się ostatni raz.
*
Pod koniec lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku, gdy byłam jeszcze u Basi, przyjechał Marcin. Spędziliśmy ze sobą cudowne dwa dni. Znów, tak jak poprzedniego lata, spacerowaliśmy po Gdańsku, przytulaliśmy się i całowaliśmy, nie mogąc się sobą nacieszyć. Basia zaproponowała, żeby Marcin przenocował w moim pokoju. Stwierdziła, że ma rozkładane łóżko polowe, a poduszka i koc się znajdą.
Wszyscy troje wiedzieliśmy, że to tylko pozory. Było mi trochę głupio, ale Basia powiedziała:
– Daj spokój Marta, macie skończone dziewiętnaście lat. A ja też nie urodziłam się wczoraj.
Dla formalności rozłożyliśmy polówkę, ale Marcin spędził całą noc ze mną i to był pierwszy raz, gdy razem spaliśmy.
Dosłownie. Ale zanim usnęliśmy… Kochaliśmy się, rozmawialiśmy, potem znów się kochaliśmy. Wydawało mi się niemożliwe, żeby Marcin dał mi jeszcze więcej czułości, miłości, szczęścia. Myliłam się. Potem usnęłam z głową na jego ramieniu.
Rano obudził mnie pocałunkami i pieszczotami.
Pomyślałam, że to była najpiękniejsza noc mojego życia. Przed południem spędziliśmy czas spacerując w parku Oliwskim, a po obiedzie Marcin powiedział, że chce ze mną o czymś porozmawiać, zanim wieczorem wyjedzie do Warszawy.
Usiedliśmy, a on wziął mnie za rękę.
– Marta… Nie mówiłem ci wcześniej, ale od dłuższego czasu myślałem o tym, żeby wyjechać za granicę. Nie na stałe – dodał, widząc moje przestraszone spojrzenie. – Na trochę, na kilka miesięcy.
– Po co, Marcin? – zapytałam, nie dopuszczając do głowy najgorszych myśli.
– Chcę zarobić trochę pieniędzy. Kocham cię i za kilka lat… chciałbym się z tobą ożenić. Musimy mieć coś na początek. W tym kraju nie mamy żadnych szans. Zobacz, co się dzieje! W sklepach puste półki, żarcie wciąż na kartki, a jak chcesz kupić coś lepszego, to tylko u prywaciarzy za ciężkie pieniądze.
– Marcin! Mamy czas, nie musisz teraz zdobywać żadnych pieniędzy, przecież dostaliśmy się na studia. Będziemy zarabiać w spółdzielni studenckiej – mówiłam szybko, żeby go odwieść od tych pomysłów, ale czułam… czułam całym ciałem, każdym fragmentem skóry, że on podjął nie tylko decyzję, ale też działania. Miałam rację.
– Marta, ile zarobisz na myciu okien czy dawaniu korepetycji? Ludzie wyjeżdżają, bo… Ludzie wyjeżdżają i nie wracają. Myślisz, że nie wiem?!
– Z trudem panowałam nad łzami.
– Marta, posłuchaj. – Wziął moje ręce i zamknął je w swoich dłoniach. – Mam kolegę z podstawówki, przyjaźnimy się od zawsze, chociaż jest on starszy ode mnie o dwa lata. Ma ciotkę w Kanadzie. Myślałem, że może wyjadę do Stanów, ale Kanada też jest w porządku. W każdym razie jakiś czas temu ciotka tego kolegi przysłała dla nas obu zaproszenia. Mam już wizę kanadyjską i bilet lotniczy.
Kręciłam głową z niedowierzaniem i łzy spływały po twarzy.
– Marcin jak mogłeś?! Zrobiłeś to za moimi plecami! Nic mi nie powiedziałeś! Boże! Nie mogę w to uwierzyć! I chwilę przed odlotem przyjeżdżasz, kochasz się ze mną, a potem mi mówisz, że mnie zostawiasz?! – Wyrwałam się mu, wstałam i podeszłam do okna. Stanął za mną i położył mi dłonie na ramionach.
– Nie zostawiam cię, wyjeżdżam na dwa miesiące. Znajdę tam jakąś pracę na czarno, trochę zarobię i wrócę do ciebie.
– Zostaw mnie! – Wyszarpnęłam się. – Nie wierzę, że wrócisz. Nie znam nikogo, kto by wrócił.
– Ja wrócę. Lecę pojutrze i wracam na początku października. Zobaczysz, nie zdążysz za mną zatęsknić. Będę do ciebie dzwonić.
Płakałam i długo nie mogłam się uspokoić.
– Dlaczego nic mi wcześniej nie powiedziałeś? – zapytałam.
– Właśnie dlatego. Wiedziałem, że będziesz płakać i odwodzić mnie od tego pomysłu. Bałem się, że możesz zawalić egzaminy na studia. Chciałem, żebyś jak najdłużej była radosna i nie martwiła się – mówił Marcin. – Chciałem cię jak najdłużej chronić.
Miał rację. Gdyby mi powiedział wcześniej, na pewno nie mogłabym myśleć o niczym innym, a jednak odrzucałam wszystkie jego argumenty. Nie chciałam, żeby jechał, byłam przerażona i nic nie mogło mnie przekonać do zmiany zdania.
Wieczorem odprowadziłam go na dworzec. Przytuliłam się do niego i znów łzy napłynęły mi do oczu.
– Kocham cię, Marcin. Błagam, nie wyjeżdżaj…
Objął mnie mocno.
– Ja też cię kocham, Marta. Jesteś całym moim życiem i dlatego muszę wyjechać i coś zrobić… Dla nas.
Nie trafiała do mnie jego logika. Wróciłam do Basi i przepłakałam całą noc. Posiedziałam u niej jeszcze tydzień, po czym wróciłam do Warszawy.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.