Tonia
Data wydania: 2016
Data premiery: 31 maja 2016
ISBN: 978-83-7674-512-1
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 368
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Jeśli szczęście nie przychodzi samo, warto w nie uwierzyć i wywołać, a wtedy stanie się prawdą.
Tonia jest prostą i silną kobietą, „jak tysiące innych kobiet – Jolek, Mart, Ewek. Ani ładna, ani brzydka. Tonia jest cudnie zwykła”. Chce dla siebie innego, lepszego życia niż to, które poznała w dzieciństwie. Kończy szkołę, wychodzi za mąż, ma troje dzieci i zawsze próbuje coś osiągnąć. Tonia kocha, wpada w cudze życia jak burza i przewraca je do góry nogami. Czasem wygrywa, jeszcze częściej przegrywa. Nie poddaje się i chce walczyć, udowodnić, że też coś znaczy.
Iwona Żytkowiak kreśli w swej powieści portrety dwóch zupełnie różnych kobiet. Tonię poznajemy jako postać widzianą oczami jej przyjaciółki, jedynej powierniczki – kobiety o poukładanym, lecz nieco monotonnym życiu. Losy bohaterek wciąż splatają się ze sobą, a z czasem relacja ta staje się coraz bardziej zażyła. Rodzi się przyjaźń, która na pierwszy rzut oka nie powinna mieć szans, a jednak trwa nadal, pomimo odmienności charakterów.
Tonia to opowieść o niezwykłych więziach międzyludzkich, o ważnych sprawach, które umykają nam w życiu i o ciosach, po których zawsze można się pozbierać. Jednym słowem… to piękna historia o drugich szansach!
Tonia była jak tysiące innych kobiet – Jolek, Mart, Ewek. Ani ładna, ani brzydka. Tonia była cudnie zwykła. Plątała się w moim życiu chyba od trzydziestu lat. Pojawiała się na przykład o siódmej rano i była zdziwiona choćby tym, że śpię albo że ty jesteś w domu.
– A co ty tu jeszcze robisz? – wołała do ciebie, ciągnąc za sobą zapach niewywietrzonej po nocy klatki schodowej.
– Ja tu mieszkam – mówiłeś i już się uśmiechałeś, bo tylko Tonia miała niepisane przyzwolenie na oglądanie ciebie bez pełnego rynsztunku.
– Ta znowu w tych swoich satynowych koszulkach – mówiła o mnie i leciała prosto do kuchni wstawić wodę na kawę.
Wpadała ze łzami, ze śmiechem lub ze świeżymi bułkami, bo właśnie ją naszło – między jedną a drugą namiętnością do niego, między jedną a drugą awanturą z nim.
– Ja już nie mam siły – skomlała od progu, rzucając mi się na szyję.
Czasami udawała, że nie ma jej na świecie. Wtedy gotowała, sprzątała, urządzała ogród, malowała mieszkanie i… żyła sama, sama, samiuteńka ze sobą. Zbierała energię. Szamaniła sobie, paliła kadzidełka o wymyślnych zapachach, tybetańskie, wytwarzane z wedyjskimi recepturami, ajurwedyjskimi zapisami, niwelujące stany rozstroju nerwowego. Oparte na prastarych formułach, używane w medycynie i medytacji. Zapachy świątyń buddyjskich i indyjskich stosowane podczas pujy (tybetańskiej medytacji) i przy oczyszczaniu. Paliła czarne świece i rozmawiała ze zwierzakami. Bo Tonia uwielbia zwierzaki, ale z medytacją buddyjską nie ma nic wspólnego.
Kiedyś chciała zostać weterynarzem, ale… nie wyszło. Jak miliony innych rzeczy, które się jej nie udały. Które miały być dla niej ważne.
Miało upływać owo życie Toni z dystynkcją właściwą Antoninie – takie imię wybrali jej rodzice, nie wiedzieć czemu, bo matka to normalna Zośka, z domu Babuch, a ojciec – Stefan Podjezdny. Skąd u nich taka fantazja? Tego, jak Tonia mawiała, nie wiedzieli nawet najstarsi Indianie. Antonina Podjezdna. Niemożliwe, by Podjezdni – ludzie prości (i spokojni z tego powodu – niewiele chcieli od życia) – wiedzieli, że imię to nosiło tyle aktorek teatralnych, operowych: Filleborn, Gordon-Górecka, Hoffman, Kawecka, Klońska czy Radwan. Nie mieli też pojęcia, że imię jest życzeniem rodziców dla dziecka. Gdyby o tym wiedzieli – nie daj Bóg – można by podejrzewać, że na Tonię spadłby splendor sławy związanej z tymi wybitnymi kreacjami. A tymczasem ani nie umiała śpiewać, choć bardzo lubiła, a i z pamięcią niezbyt dobrze, więc i wszelkie występy, na których musiałaby się popisywać deklamacjami, pozostawały poza jej zasięgiem. Mogliby i od Marii Antoniny zaczerpnąć, ale przecież ta skończyła sromotnie. Chyba nie życzyliby takiego losu ani wła¬snemu dziecku, ani sobie… Właśnie! Może moja Tonia to taka Maria Antonina… A gdzież tam! Tonia to Tonia.
– Zobaczysz – zarzekała się – kiedyś będę obrzydliwie bogata. Kupię ci tę kolię, która tak bardzo podobała ci się w Centrum, i torbę Wittchen, i perfumy Guerlain, i… krem… – Cudownie się rozmarzała i tak, że inaczej być nie mogło.
Nieszczególnie martwiła się tym, jak ją nazwano. Nie czuła związku między życiem i imieniem. Te kwestie nie były immanentnie zależne od siebie. Swoje psy nazwała: Klara i Aurela. Dzieci całkiem normalnie: Kaśka, Marcin i Dawid. Jego imię też było prozaicznie niewymowne – Roman. Bo Tonia nie widziała w imionach żadnej magii. Ktoś jakoś się nazywa, bo tak – i tyle! Wszelkie imaginacje, klątwy, kabały – owszem, ale imię…? Ot! Chwila. Nie wiesz, jak nazwać psa, dziecko, przezwać kogoś? Ona rzuca: pies – Baron, córka – Matylda. Jestem zmęczona i nie miałam czasu na makijaż – Tonia mówi, że wyglądam jak stara Figaszewska.
– Która to Figaszewska? – pytałam przykładowo.
– Skąd mam wiedzieć? – odpowiadała. – Przecież nie znam żadnej.
Nikt z taką łatwością nie znajduje nazw jak Tonia. I już każdy ma imię. I to jakie ładne!