Torowisko
Data wydania: 2009
Data premiery: 21 stycznia 2009
ISBN: 978-83-6038-388-9
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 252
Kategoria: Literatura współczesna
25.90 zł 18.13 zł
„Torowisko” to książka, która w stosunkowo lekkiej, czasem humorystycznej formie przedstawia choroby współczesności: utratę autorytetów, kryzys wiary, niemożność kochania, postępującą erozję więzi międzyludzkich, konsumpcjonizm, powszechność kłamstwa.
Oprócz tego, książka jest pełna erotycznych fotografii – artystycznych aktów, pseudosztuki i prostackiej pornografii. To świat, w którym wszyscy zdradzają i są zdradzani. Autor zdziera maski, odsłania najgorsze prawdy o nas, by później, przewrotnie, ukazać prawdziwe piękno człowieczeństwa.
Akcja powieści dzieje się w małym polskim miasteczku, gdzie swe życie wiedzie kolorowa galeria nietypowych postaci, z Apfelbaumem na czele, podstarzałym niby-schizofrenikem, wielbicielem liryków Broniewskiego, któremu jedna napisana powieść zniszczyła życie…
Odkrywcza, oryginalna, świetna polska powieść.
7.
Apfelbaum zdegustowany odsunął szachownicę.
– Rychu, ty się nigdy nie nauczysz dobrze grać. Ty nic nie widzisz – powiedział sam do siebie, do ścian, do ciasnego wnętrza mieszkania na poddaszu.
– Masz rację. Nie widzę sytuacji na szachownicy i nie widzę piękna w poezji Broniewskiego – odpowiedział sam sobie zmienionym głosem.
– W lirycznej poezji Broniewskiego – poprawił się, otwierając słój ogórków.
– Chociaż nie! – zaprotestował – Jest coś, co widzę. Coraz lepiej, częściej, więcej.
Wyssał sok z ogórka i zapalił papierosa.
– Co takiego? Co takiego tak bardzo, kurwa, widzisz?
– Czas.
Apfelbaum kiwnął głową, nalewając wódkę do szklanki.
– To dobrze, że widzisz czas. Większość go nie dostrzega. Są potem brzydko zaskoczeni – wybuchnął diabolicznym chichotem. – Ale jak? Jak ty go widzisz?
Krążył po pokoju, gestykulując niczym wykładowca.
– Nabokov nazwał to chronofobią, ale u mnie to jest bardziej chronofilia.
– To znaczy?
– Pokochałem upływ czasu. Kiedy na przykład widzę małą dziewczynkę, wyobrażam sobie, jak będzie wyglądała, kiedy będzie stara. Z kolei gdy widzę starą babę, myślę o tym, jak wyglądała, kiedy była młodą dziewczyną, kumasz?
– Tak.
Milczał, paląc papierosa. W jego mieszkanku cisza nie była niczym niestosownym. Rzadko grało radio. Telewizor zepsuł się dawno temu. Apfelbaum pewnie nawet tego nie zauważył.
– Rychu, zżera mnie kurewica.
– Kurwica.
– Nie poprawiaj mnie! Kurewica. Jest znacznie gorsza od pospolitej kurwicy i dlatego ma jedną sylabę więcej.
– Zniknie, jak osiągniesz wielką jasność. Kiedy zrozumiesz.
– Nirvana?
– Kak zwał, tak zwał. Może być, kurwa, nirvana.
Bywało, że w jego oczach pojawiało się szaleństwo, ten jedyny w swoim rodzaju błysk nie z tego świata, niepokojący zwiastun innego wymiaru, jak w oczach ludzi umierających na raka, pogrążonych w morfinowej malignie, jak w oczach ludzi cierpiących na Alzheimera. Zdarzało się, że Apfelbaum zdemolował piwodajnię, podpalił firanki w urzędzie, pogonił sąsiadów z siekierą w ręku.
– Skoro widzisz czas – ciągnął, zagryzając ogórkiem – to znaczy, że możesz osiągnąć stan, w którym będziesz kochał, pieścił każdą minutę życia.
Rzucił niedopałek do zlewu, zwlókł się, kuśtykając, po skrzypiących schodach i wyszedł na obeszczane przez psy, koty i ludzi podwórko. Czyjeś oczy widziały, jak grzebie we wnętrzu golfa I. Wyjął jakieś żelastwo. Błysnęła latarka. Niósł to coś ze sobą. Pewnie szedł do garażu. Gdzieś szczekał pies. Może przy dyżurce ochroniarzy nowo budowanego supermarketu. Apfelbaum widział, jak przez słabo oświetloną stację kolejową bezszelestnie przetacza się tuman czasu. Dodawał rdzę do rdzy, usypał zmurszałej zaprawy murarskiej i poluzował kolejną cegłę, struchlił następny podkład, rozzuchwalił zielsko, napędził robactwo. Wokół unosił się zapach ziemi znany niezliczonym miliardom istnień. Niepodrabialna woń począt- ku i końca.
10.
Pani Zofia powoli paliła papierosa w oknie gabinetu języka polskiego. Wypełniał ją ten szczególny spokój, jakiego doświadcza się po podjęciu radykalnej decyzji; kiedy wahanie, niepewność i strach nagle przestają mieć znaczenie. Obserwowała grupki licealistów niespiesznie wpełzających na dziedziniec liceum. Uczniowie gasili papierosy tuż przed bramą wejściową, rozmawiali przez telefony komórkowe, całowali się na schodach, z piskiem opon wjeżdżali na szkolny parking, bezczelnie blokując stojące tam, nieliczne i skromne, samochody nauczycieli. Niektórzy już byli naćpani, inni jeszcze pijani, a kilka namiętnych par zdążyło już zaliczyć szybki seks w krzakach, szatni albo toalecie. Tuż za płotem, na obrzeżu parku zaśmieconego pustymi paczkami po papierosach, puszkami po piwie, kartonami po nalewkach i zużytymi prezerwatywami, uczeń drugiej klasy rozmawiał z dziewczyną i, zwrócony do niej przodem, oddawał mocz. Pani Zofia zaciąg- nęła się głęboko, świadoma faktu, że nauczyciele byli jedyną grupą, której nie wolno było palić na terenie szkoły. Czuła, jak tłumione latami wstręt i obrzydzenie, podchodzą do gardła, napełniają jej ciało drżeniem, którego już nie miała ochoty ukrywać. Chłopak skończył sikać, wsunął dłoń w tylną kieszeń spodni dziewczyny i tak spleceni weszli na pustoszejący po dzwonku dziedziniec. Dziewczyna, żegnając się na całe czterdzieści pięć minut, trzasnęła chłopca w pośladek.
– Odjebało ci! – wrzasnął. – Pierdolłaś mnie w komórę.
Dziewczyna zatkała mu usta namiętnym pocałunkiem, jednocześnie napierając kolanem na jego krocze. Tkwili tak przez chwilę w bezruchu. Pani Zofia zdegustowana rzuciła w ich stronę niedopałek i odwróciła się od okna. Obrzydzenie mieszało się z gniewem. Po co przychodziła do nich z poezją, teatrem, wielkimi powieściami? Po co próbowała znaleźć z nimi wspólny język i omawiała teksty raperów i hip-hopowców, licząc na jakąkolwiek wymianę opinii? Jak musiała wyglądać w oczach tych zaćpanych, zakomórkowanych, zakomputeryzowanych, zakapturzonych, zmakdonaldyzowanych, znudzonych, żujących gumę małolatów?
Działała jak w transie. Otworzyła drzwi i patrzyła, jak wchodzi pokolenie MTV: byle jak, wrzaskliwie, wulgarnie, ignorując jej obecność, odsuwając krzesła nogami, rzucając firmowe plecaki byle gdzie. Nie uciszała ich przez parę minut, co nie spowodowało żadnej reakcji z ich strony. Syn mecenasa Hoffmanna wyciągnął nogi na ławce i głośno rozmawiał przez telefon komórkowy. Pani Zofia podeszła do niego niespodziewanie, jedną ręką zepchnęła nogi z blatu, a drugą wytrąciła aparat z ręki. W klasie zapanowała cisza. Młody Hoffmann zbaraniał czy raczej, mówiąc ich językiem, zawiesił się, był off-line. Po chwili zerwał się na równe nogi, mierząc panią Zofię wzrokiem.
– Siadaj – powiedziała cicho.
Nie zareagował.
– Siadaj, gnoju! – wrzasnęła.
Usiadł. MTV patrzyło na nią niepewnie.
– Brzydzę się wami – zaczęła i zapaliła papierosa. – Jesteście bandą głupkowatych chamów, którzy zamiast mózgów i własnych myśli mają reklamową papkę w kiczowatym opakowaniu sprzedawaną wam przez dorosłych cwaniaków. Wasz, jak uważacie – styl został laboratoryjnie opracowany przez specjalistów od masowej kultury i technik socjologicznych. Żrecie to wszystko i myślicie, że jesteście cool. Ŕ propos, jesteście do tyłu. Słowo cool w Ameryce wychodzi z mody. Teraz mówi się awesome, jeśli potraficie to wymówić. Nie jest mi już was żal. Na czyjś żal trzeba zasłużyć. Totalna głupota budzi tylko moje obrzydzenie. Siedzicie tu – zwróciła się do grupy dziewczyn okupujących ławki pod oknem – z majtkami na wierzchu, dajecie się fotografować debilowi, który myśli, że wszystko może, bo jego tatuś trochę może, dajecie im dupy, żeby tylko ktoś was zauważył, robicie im laskę, żeby inne wiedziały, jakie jesteście do przodu. Dla mnie – zawiesiła głos – jesteście małymi kurewkami o bardzo niskim standardzie. A wy? – podeszła do grupy Hoffmanna – zapatrzeni w na pół obnażone dupy koleżanek siedzących przed wami, onaniści z łapskami w kieszeniach, marzący o bryce, paleniu marychy i paleniu gumy w nocnych wyścigach? Ryczący śmiechem na lekcjach angielskiego za każdym razem, gdy pani użyje słowa always? Zaprogramowani przez amerykańskie filmy i gry komputerowe debile.
Pani Zofia z nieukrywaną satysfakcją zaciągnęła się papierosem.
– Myślicie, że któregoś dnia wsadzicie mi na głowę kosz na śmieci, jak temu biedakowi z Torunia?
Wzięła ze stołu torebkę i skierowała się w stronę drzwi.
– Spoko, wporzo, zero ściemy, nara, ziomale – uśmiechnęła się do portretów wielkich pisarzy na ścianach gabinetu.
– Walcie się, śmiecie – rzuciła w głąb klasy i ostentacyjnie wyszła z sali, nie zamykając za sobą drzwi.
Przeszła przez pusty korytarz, na dziedzińcu zostawiła swój drugi tego dnia niedopałek i nie oglądając się za siebie, zniknęła w parku splugawionym przez licealistów i żuli.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.