Tragedia Gustloffa
Heinz Schön
Przekład: Jola Zepp
Tytuł oryginału: Die Gustloff Katastrophe
Data wydania: 2006
Data premiery: 14 listopada 2006
ISBN: 978-83-6038-303-2
Format: 170x240
Oprawa: Twarda
Liczba stron: 272
Kategoria: Historia
49.90 zł 34.93 zł
Heinz Schön był dziesięcioletnim chłopcem, gdy w 1936 roku został wcielony do dziecięcej organizacji hitlerowskiej i przysięgał wierność führerowi. Pod koniec wojny pracował jako asystent ochmistrza na największym statku pasażerskim Wilhelm Gustloff. Statek ten wypłynął z portu w Gdyni. Na jego pokładzie znajdowali się głównie uciekinierzy z Prus Wschodnich, którzy mieli już za sobą uciążliwy marsz, przy kilkunastostopniowym mrozie, po ostrzeliwanych drogach i zamarzniętym Zalewie Wiślanym. Wilhelm Gustloff, trafiony trzema torpedami sowieckiej łodzi podwodnej, zatonął w sztormową noc 30 stycznia 1945 roku. 9343 osoby straciły życie, w tym 3000 dzieci. Tylko 1252 osoby przeżyły katastrofę. Autor opisuje na podstawie osobistych przeżyć dramatyczną walkę 10.000 rozbitków. Książka jest bogato ilustrowanym, unikalnym dokumentem.
Wielki przyfrontowy obóz wojskowy po prostu tonął w błocie. Piotr przebrnął jakoś przez nie ciężarówką i zaparkował obok innych. Niebawem szczęśliwie dojechali z ładunkiem również Lolek, Janusz i Paweł. Wszyscy się cieszyli, że znowu się widzą.
Wojtek myszkował pomiędzy ciężarówkami, jakby był u siebie. Zaskoczeni amerykańscy żołnierze gromadnie podchodzili, żeby zapytać, jak niedźwiedź się wabi i czy można mu dać ciastko. Stanisław cierpliwie wszystkim odpowiadał, że można, ale Wojtek wolałby papierosa lub piwo.
Gdy zarządzono rozładunek, żołnierze z 22 Kompanii Transportowej 2 Korpusu Polskiego utworzyli długi szereg, ciągnący się od miejsca postoju ciężarówek aż do magazynu, i zaczęli sobie podawać z rąk do rąk ciężkie artyleryjskie pociski, które przywieźli. Wojtek obserwował ich przez jakiś czas, po czym podbiegł do Piotra i Stanisława i zajął miejsce pomiędzy nimi.
– Co on znowu wyprawia? – jęknął Stanisław.
– Wygląda na to, że chce nam pomóc – stwierdził Piotr.
– Nie ma mowy – zaoponował Stanisław. – Nie możemy pozwolić, żeby nosił to żelastwo, bo jak upuści, to wszyscy wylecimy w powietrze.
Piotr spojrzał na przyjaciela zaskoczony.
– Co z tobą? – zapytał. – Nie jesteś sobą, odkąd przybyliśmy do Włoch.
Stanisław wzruszył ramionami.
– Boisz się, prawda? – ciągnął Piotr.
– Oczywiście, że nie – zaprzeczył Stanisław. – A ty nie gadaj, tylko podawaj.
Właśnie kolejny pocisk przechodził z rąk do rąk. Piotr przejął go od poprzednika i przekazał Wojtkowi, Wojtek – Stanisławowi, Stanisław – Pawłowi, Paweł – Januszowi, Janusz – Lolkowi i tak dalej, i tak dalej…
Wszystko szło gładko aż do momentu, w którym przez szereg przebiegł nagły szmer. Przekazywano sobie wiadomość o pojawieniu się kilku oficerów z dowódcą batalionu na czele. Grupka wizytujących szła od żołnierza do żołnierza. Kto nie dźwigał akurat pocisku, ten prężył się na baczność.
Oficer z zadowoleniem salutował żołnierzom… Aż nagle stanął jak wryty, rozdziawił usta i pobladł na twarzy. Na moment zapomniał o swej wysokiej randze, która nakazywała mu panować nad sobą niezależnie od sytuacji, ujrzał bowiem przed sobą potężnego, równego wzrostem wysokiemu mężczyźnie niedźwiedzia, który trzymał w łapach pokaźny pocisk artyleryjski.
– Co to ma znaczyć?! – wrzasnął.
Żołnierze zamarli. Ani Piotr, ani Stanisław nie wiedzieli, co odpowiedzieć
– Czekam na wyjaśnienia! – huknął dowódca batalionu.
Nadal panowała głucha cisza.
– Czekam! – powtórzył.
I wtedy z szeregu wystąpił Lolek.
– Melduję, że ten niedźwiedź jest oswojony. Został oficjalnie wpisany do rejestru 2 Korpusu Polskiego jako szeregowy. Został przeszkolony na Bliskim Wschodzie, jest zdyscyplinowanym, doświadczonym żołnierzem naszej kompanii transportowej. Nie ma powodów, żeby się go bać – wyrecytował pełnym głosem. – Mamy nadzieję, że on też nie musi się pana obawiać… – dodał już ciszej, po czym wstąpił do szeregu.
Przez chwilę słychać było tylko daleki grzechot frontowych kaemów. W końcu dowódca batalionu odchrząknął i stwierdził, że pod żadnym pozorem nie może pozwolić na takie nieregulaminowe i nieodpowiedzialne postępowanie. Lolek znowu wystąpił z szeregu:
– Wykonanie zadania wymaga od nas wykorzystania wszystkich sił, jakimi w tej chwili dysponujemy. Dlatego współdziała z nami niedźwiedź, dźwigając pociski artyleryjskie. Ale on przez cały czas trzyma się regulaminu, daję na to żołnierskie słowo honoru. Ma na imię Wojtek.
Stojący na początku łańcucha nie przerwali pracy, bo nie wiedzieli, że powstał zator. Pociski zaczęły piętrzyć się obok Wojtka, który nie widział powodu do przerwy, zaczął więc podawać je Stanisławowi, zmuszając do pracy jego i wszystkich pozostałych żołnierzy z sąsiedztwa. Nikt już nie zwracał uwagi na dowódcę, który patrzył po prostu w osłupieniu na niedźwiedzia. Kiedy zobaczył, że zwierzę obchodziło się z pociskami bardzo delikatnie, w końcu zaczął się lekko uśmiechać. Pozostało to niezauważone, bo wszyscy byli skupieni na swoim niebezpiecznym zadaniu. Gdyby zawiodło choćby tylko jedno ogniwo w łańcuchu, cały batalion mógł zginąć. Reputacja Wojtka rosła: był niedźwiedziem, który nosił pociski artyleryjskie.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.